1. Komu wyje syrena
Ustawienie sobie Despacito jako dźwięk budzika nie było jego najlepszym pomysłem w życiu.
Zamiast obudzić, piosenka przełączyła mu kanał z pięknego snu o jedzeniu, na sen z jego szefem.
Śpiewającym.
Despacito.
Przecież on nawet nie lubił tej piosenki.
Jego szef zresztą chyba też nie.
W sumie... Czy w ogóle ktoś ją lubił?
Po prostu chyba była pod ręką, gdy o drugiej w nocy przypomniał sobie, że wypadałoby nastawić budzik na rano. Szkoda, że szef chociaż nie umie śpiewać...
Mentalnie wzruszył ramionami i nie myśląc już o tym przewrócił się na drugi bok, by spać dalej.
Godzinę później obudził go jego pies, skaczący na klamkę od drzwi i proszący o wypuszczenie. Co jak co, ale tego już nie wolno ignorować.
Chłopak zwlókł się z łóżka i z jeszcze zamkniętymi oczami wypuścił psa z pokoju, a następnie, dalej na oślep, powędrował do łazienki. Tam otworzył oczy i lekko oślepiony światłem dziennym dopiero spojrzał na zegarek.
No niech to Washington trafi.
★
Ulice jego miasta nie były jeszcze o tej porze zbyt zatłoczone. A w tym mieście przez "niezatłoczenie" należy rozumieć, że gdy biegło się chodnikiem w pogoni za autobusem, to nie wpadało się co sekundę na innych ludzi.
Na ludzi nie, za to na latarnie już tak.
Chłopak podniósł się z ziemi, pocierając czoło i narzekając na złośliwość rzeczy martwych. Zawsze, po prostu zawsze musiał w coś uderzyć.
Zawsze.
Już miał biec dalej, gdy nagle usłyszał za plecami głośny śmiech. Odwrócił się gwałtownie, by w razie czego wiedzieć, kogo dokładnie ma zabić. I od razu tego pożałował (nie, nie chęci morderstwa, a gwałtownego ruchu), bo rozcięcie na czole mocniej przez to zapulsowało. Na dodatek śmiał się z niego jakiś wysoki idiota z fryzurą afro (sądząc z wyglądu starszy od niego o jakieś dziesięć lat, co nie przeszkadzało chłopakowi w nazwaniu go w myślach idiotą... zresztą bardzo często nazywał tak ludzi, zasługiwali na to).
— Czego się pan śmieje, nie widział pan nigdy człowieka dotkniętego nieszczęściem?
Pan-idiota-w-afro na chwilę przestał się śmiać.
— Jasne, że widziałem. A co?
— A to, że nieładnie tak się śmiać z człowieka, który wpadł na latarnię. Bardzo nieładnie. Szczególnie, gdy tym człowiekiem jestem ja — odparł urażonym tonem chłopak. Skoro starsi nie traktowali go z należnym szacunkiem, on też zwykle nie zamierzał ich tak traktować. No chyba, że były powody. Teraz powodów do bycia uprzejmym nie widział, a za to widział, że śpieszy się do pracy i, że ktoś się z niego śmieje.
— Niełaaadnie? — powtórzył za nim nieznajomy. — O nie, chyba właśnie tak zrobiłem. I wiesz co, chłopcze? Moim skromnym zdaniem mógłbyś zostać komikiem, gdyż wyglądałeś przy tym wręcz przezabawnie. I co mi teraz zrobisz, hm?
— Teraz? — upewnił się. — Teraz jeszcze nic. Śpieszę się do pracy i...
— Taki młody i już pracuje? No patrzcie państwo, jaki zaradny! — ponownie zaśmiał się pan-idiota-w-afro. Miał naprawdę dziwny śmiech, jakby wziąć głos Fretki z Fineasza i Ferba i przemienić ją w mężczyznę.
— Może i jestem młody, ale mój umysł jest ponadprzeciętny, czego chyba nie można powiedzieć o pańskim. — Chłopak podniósł swój chlebak z ziemi. — Teraz przepraszam, ale choć praca nie zając, to uciec może łatwo. Au revoir!
Nie zwracając już uwagi na pana-idiotę-w-afro, rzucił się ponownie biegiem w kierunku przystanku.
★
— Imię i nazwisko.
— Musimy znowu przez to przechodzić? — jęknął chłopak. — Przychodzę tu przecież codziennie!
— Rozkaz od szefa to rozkaz od szefa, dobrze pan o tym wie — odparła kobieta beznamiętnym tonem. — Weryfikacja musi być. Imię i nazwisko.
— A gdyby przyszedł tu ktoś inny i podał moje imię i nazwisko? Wpuściłaby go pani?
— Nie, bo nie znałby ściśle tajnego hasła, o które pytam na końcu — wyjaśniła cierpliwie. — A teraz imię i nazwisko.
— To nie możemy od razu przejść do hasła? Jestem już spóźniony!
— Proszę podać imię i nazwisko, inaczej wyrzucę pana za drzwi.
— Alexander Hamilton — westchnął. — Moje imię i nazwisko to Alexander Hamilton. Pani Eacker, możemy już przejść do hasła?
— I nie można było od razu mówić? — ucieszyła się kobieta. — Jeszcze tylko sześć pytań i przejdziemy do hasła, proszę się nie martwić. Wiek?
Alexander powstrzymał chęć odpowiedzenia "dwudziesty pierwszy".
— Siedemnaście lat, tak samo jak wczoraj. Możemy szybciej?
— Nie. Imię pańskiego psa?
Przechodził podobne sytuacje codziennie. A jeśli się spóźniał, tak jak dzisiaj, to były dla niego i jego wrodzonej niecierpliwości jeszcze bardziej irytujące. Opracowywał nawet kilka razy plan, jak ominąć te wszystkie pytania. Aktualnie tworzona była wersja 17.7.
Kilka pytań i jedno hasło później, w końcu go przepuszczono przez bramkę. Przeszedł spokojnie kilka kroków, a gdy skręcił w inny korytarz, zdecydowanie przyśpieszył kroku. To tylko trochę ponad godzina spóźnienia, zdarzało się już więcej, ale zawsze można spróbować dotrzeć wcześniej i udawać, że przyszło się już dawno.
Wpadł do gabinetu szefa, z rozpędu trochę za mocno zamykając ciężkie drzwi. Oby pana Burrito jeszcze nie...
— Ekhem — dobiegło spod okna.
Spłoszony Alex spojrzał w tamtą stronę.
— Dzień dobry, panie Burr. Sir, ja...
— Spóźniłeś się — powiedział sucho Burr.
— Doprawdy? — spytał chłopak, z nutą ironii w głosie. — Przepraszam sir, nie wiedziałem.
— Spóźniłeś się już trzeci raz w tym miesiącu — dodał szef.
Warto wspomnieć, że był to dzień czwarty kwietnia.
— To wszystko wina recepcjonistki! Za długo zadaje te swoje pytania weryfikacyjne, lepiej by było, gdyby nie były obowiązkowe.
— Gdybyś przychodził wcześniej, kontrola nie powinna ci sprawiać kłopotu — zauważył Burr. — Kontrola jest konieczna, by nie wchodzili podszywacze i tego typu osoby.
— Gdyby nie przeciwności losu, przyszedłbym wcześniej! — chłopak ledwo powstrzymał się od tupnięcia nogą. Lepiej nie uszkodzić szefowego dywanu.
— Hamilton, ciebie przeciwności losu spotykają prawie codziennie. Może po prostu zacznij nastawiać sobie budzik wcześniej, hm?
Alex zaśmiał się mimowolnie. Przez wzmiankę o budziku przypomniał mu się pewien sen.
— Chłopcze, ja mówię poważnie. — Szef odebrał jego śmiech inaczej. — Wstawanie o szóstej rano to nie jest jakiś wyczyn sięgający ponad ludzkie możliwości.
— W moim słowniku nie ma czegoś takiego, jak "szósta rano", sir. Dzień zaczyna się od godziny siódmej, wcześniej jest czarna noc.
Burr pokręcił głową. Jego pomocnik najwyraźniej miał odpowiedź na wszystko. Niekoniecznie poprawiającą jego sytuację, ale miał.
— Jak nie przestaniesz się spóźniać, zacznę wysyłać do ciebie ekipę budzącą. Lub rozkażę przenieść expres do kawy do innego budynku, tak dla motywacji. Ewentualnie jedno i drugie.
Chłopak zamarł. Wiedział z własnego doświadczenia, że Burr naprawdę jest gotów tak zrobić.
— A-ale ja...
— Przestań się spóźniać, to nie będzie problemu. Jesteś pomocnikiem starszego detektywa, musisz dawać innym pracownikom dobry przykład. A teraz przejdź proszę do swoich obowiązków. — Szef już miał odejść, gdy nagle coś sobie przypomniał.
— Aha, jeszcze jedno. Młodszy detektyw Lafayette poważnie zachorował i wyjechał na urlop zdrowotny. Nie wie kiedy wróci, a ponieważ młodszy detektyw też jest potrzebny, na jego miejsce zatrudnimy tymczasowo kogoś innego. Jutro przyjdzie na próbę jeden z kandydatów, ale niestety mnie nie będzie do południa, mam ważną sprawę do załatwienia. Pokaż mu proszę budynek, przedstaw pracowników, ogólnie pokaż naszą agencję od dobrej strony. Tylko się nie spóźnij! Nie chcesz chyba, by oprowadziła go pani Eacker — zaśmiał się przy ostatnim zdaniu.
— Tak jest, sir — również zaśmiał się Alex. Pani Eacker była dosyć znaną w ich agencji osobą. Krążyły legendy, że kiedyś nakrzyczała na królową Anglii, gdy ta nie wytarła butów w deszczowy dzień.
— No, czyli się rozumiemy — pokiwał głową Burr. — Zajmij się już, proszę, swoimi obowiązkami.
Starszy detektyw wyszedł z pokoju, zaś jego pomocnik odłożył chlebak na krzesło i zaczął poranne porządki.
Teoretycznie był od podsuwania Burrowi (czy też panu Burrito, jak go czasem w myślach nazywał) pomysłów dotyczących prowadzonego śledztwa, czasem go wykorzystywano jako przynętę... Ale przeważały dni spokojne, w których jego zadaniem było tylko sprzątanie gabinetu szefa, oraz zaparzanie mu świeżej kawy. Czasem pracę urozmaicały — oczywiście bardzo kulturalne — dyskusje z innymi pracownikami agencji, dzięki którym szybko dowiadywał się wszystkiego o najnowszych sprawach.
Hamiltonowi takie dni niezbyt się podobały. Chciałby działać, ścigać przestępców, robić zasadzki, popisywać się sztuką dedukcji (która, według niego, była jego mocną stroną... ale to według niego), mówić "Nie ze mną te numery" i ogólnie robić milion rzeczy, które detektywi i ich pomocnicy robią w tych wszystkich filmach detektywistycznych. Tymczasem dopuszczono go dopiero do jednej "poważniejszej" akcji (to właśnie wtedy był przynętą), podczas której mieli za zadanie odnalezienie złodzieja wędlin. Sprytnego i nie dającego się złapać policji złodzieja wędlin, ale wciąż to był tylko złodziej wędlin. Mógłby chociaż kogoś zamordować, ale niee, szanowny pan złodziej bał się widoku krwi. Phi. Amator.
Do większych spraw na razie go nie dopuszczali, zupełnie nie wiedział dlaczego.
Gabinet starszego detektywa nie był na szczęście bardzo duży — jedynie dwa biurka, dwa fotele obrotowe, kilka regałów z aktami starych i nowych spraw oraz krzesło dla klientów. Najwięcej roboty było ze ścieraniem kurzu ze wszystkiego i z układaniem w porządku alfabetycznym segregatorów, które ktoś strącił z półki.
Tym kimś przeważnie był młodszy detektyw Lafayette. Ten człowiek miał zdecydowanie zbyt wiele energii, jak na jedną osobę.
Szkoda, że wyjechał. To był jedyny detektyw z porządnym poczuciem humoru. I jeden z niewielu, który mimo paru lat różnicy między nimi, traktował Alexa jak osobę w swoim wieku, a nie jak jakieś dziecko.
Alex westchnął, już któryś raz tego dnia, zakleił plastrem rozcięcie na czole i rozpoczął swoje codzienne tańce ze ścierką.
★
Następnego dnia rano, w mieszkaniu przydzielonym Hamiltonowi przez agencję, rozległa się syrena strażacka.
Nie nie, nic się nie paliło. Po prostu chłopak uznał, że Despacito jako budzik zdecydowanie się nie sprawdza.
Dlatego zmienił go na dźwięk syreny strażackiej. Dobry pomysł, nie?
Zdecydowanie nie.
Chociaż trzeba przyznać, że nowy budzik spełnił swoje zadanie. Obudził Alexandra, a do tego obudził na dobre, nie tak do połowy, jak to mają w zwyczaju niektóre budziki.
Dodatkowo obudził przynajmniej połowę dzielnicy, ale mniejsza z tym.
Zatykając uszy, nie zwracając uwagi na przekleństwa zza okna, wyłączył budzik i poszedł do kuchni zaparzyć poranną kawę. I na kawie się skończyło, bo przypomniał sobie, że dzisiaj miał się nigdzie nie spóźnić. Nowy młodszy detektyw i te sprawy.
★
Po drodze do pracy wyjątkowo nie wydarzyło się nic wartego uwagi. No, nie licząc tego, że znowu zobaczył tego samego wysokiego idiotę co wczoraj, tylko tym razem był on odświętnie (i dosyć... oryginalnie) ubrany, jakby jechał na czyjeś urodziny, pogrzeb lub inną tego typu imprezę. Alexowi nawet udało się szyderczo pomachać tamtemu z okna odjeżdżającego autobusu.
★
Była już prawie dwunasta, a tego kandydata na młodszego detektywa dalej nie było. Zaraz wraca pan Burrito, pewny, że nowy już jest oprowadzony, a tu co.
Korzystając z nieobecności szefa, Alex przymknął wcześniej otwarte na oścież okno. Burr wierzył, a co gorsza — przekonywał do tego innych, że jeśli temperatura sięga powyżej dziesięciu stopni, okno musi być otwarte i dostarczać świeże powietrze. Z kolei Hamilton nie cierpiał zimna. Wiosna, dla innych czas słońca, kwiatów i tym podobnych rzeczy, dla niego była czasem kataru i nieprzewidywalnej pogody. Już zima jest pod tym względem lepsza, bo wtedy zimno wybija większość zarazków.
I po co on wstawał o tej szóstej... Przecież w kwietniu o tej godzinie nawet słońce jeszcze nie wstaje, a teraz tylko zrobił wszystko jeszcze wcześniej niż zwykle.
Poza tym, trochę się w nocy zasiedział z książką.
Znowu.
Przekleństwo dobrych książek.
Całe szczęście, że mocna kawa zawsze jest chętna do pomocy.
Alexander siedział właśnie na fotelu szefa i bezwiednie się na nim obracał, gdy klamka od drzwi się poruszyła.
Zeskoczył szybko z fotela (to mógł być już szef Burrito, a on nie tolerował, gdy ktoś siadał na jego fotelu) i odsunął od niego na kilka kroków, gdy ktoś wszedł do gabinetu.
— Dzień dobry, przegapiłem coś? — wydyszał przybysz, który najwyraźniej biegł przez jakiś czas. Alex nie odpowiedział, tylko wytrzeszczył oczy.
Co tu robi ten idiota w afro, do stu tysięcy segregatorów?
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
No cześć.
Chcę tylko powiedzieć, że ta książka na pewno będzie dokończona.
Dlaczego to tu mówię, zapytacie może. W końcu każda książka powinna być dokończona, prawda?
Otóż mogą być czasem dłuższe przerwy między rozdziałami (z powodu obowiązków i innych takich wredot), więc żeby nikomu nie przyszło wtedy do głowy, że to porzuciłam. Zbyt podoba mi się zakończenie, żebym tego nie dokończyła Wam opowiadać.
No, to ten, do zobaczenia!
~ W. Yrwij
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro