Śmierdzące kłopoty!
Dominic:
Wysiadłem z samochodu, zarzuciłem torbę na ramię, wyjąłem walizkę na kółkach z bagażnika, po czym ruszyłem w stronę domu. Gdy swój bagaż zostawiłem w salonie, nie mogłem uwierzyć, że tak tu czysto. Byłem tylko ciekawy ile dziewczyny miały do posprzątania. Instynkt mi mówił, że chyba wolę nie oglądać nagrań z monitoringu.
Byłem zmęczony, ale spać mi się nie chciało. Miałem zbyt dużo na głowie. Zbyt dużo syfu do sprzątania. Na szczęście Ryan z Malcolmem mają być u mnie za 20 min, więc ruszyłem na górę, żeby wziąć szybki prysznic. Po 10 minutach byłem już odświeżony, lekko zrelaksowany i ubrany w czarne dresy i białą podkoszulkę.
Zajrzałem do lodówki i własnym oczom nie wierzyłem. Dziewczyny nawet zrobiły zakupy. Wyjąłem telefon, żeby zadzwonić do Jess. Miałem nadzieję, że akurat ma przerwę w szkole i odbierze.
-Słucham - odebrała śmiejąc się.
-Cześć - przywitałem się z nią. - O której kończysz?
-Właściwie to nie jestem w szkole - wyznała i usłyszałem śmiech dziewczyn i chłopaków. - Zayday wyjeżdża jutro rano, więc dzisiaj ją żegnamy. Jesteśmy u Candy. Wpadniesz?
-Pewnie, tylko mam teraz coś do załatwienia.
-Wieczorem idziemy do najlepszego klubu w mieście. Może wtedy się zobaczymy? - zapytała.
-Świetnie! Co to za klub?
-Wyślę ci adres - powiedziała po czym cmoknęła w słuchawkę i się rozłączyła.
Miałem wrażenie, że rozmawiam z inną Jessicą. Była jakaś odmieniona, weselsza i szczęśliwsza. Oby to było zasługą tej całej Zayday, a nie jakiegoś chłopaka. Po chwili przyszedł sms i aż zamarłem. To był adres mojego klubu.
Klub LA Bitch. Założył go mój wuj z przyjacielem. Gdy wuj umarł, oczywiście ja przejąłem jego stery. Jednak Rob, przyjaciel wuja, po roku współpracy, postanowił odsprzedać swoje udziały mi. Oczywiście, byłbym głupcem nie kupując ich. Dlatego od kilku dobrych miesięcy klub jest moją pełnoprawną działalnością i przyznam, że perełką. Rob bardzo dbał, żeby klub miał status ekskluzywnej dyskoteki i tak też zostało. Odwiedzają nas największe gwiazdy, a w przyszłym miesiącu ma zagrać u nas sam Calvin Harris.
Cieszyłem się, że Jessica chcę tam iść, jednak miałem małe wyrzuty sumienia, że nie powiedziałem jej o tym klubie wcześniej. Chociaż z drugiej strony, przecież nie mogę jej pokazywać wszystkich moich inwestycji. Zająłby nam tydzień gdybym miał ją oprowadzać po wszystkich moich klubach, barach i lokalach. W połowie inwestycjach w LA mam swoje udziały. Jest tego zbyt wiele.
Uszykowałem sobie kanapki, gdy do kuchni wszedł Ryan z Malcolmem.
-Co zamierzasz z tym zrobić? - zapytał Ryan. Widać, że ledwo powstrzymywał się od śmiechu.
-Z czym? - zapytałem.
Malcolm westchnął lekko poirytowany.
-Pamiętasz jak powiedziałem ci, że zostanę ojcem? - zapytał mnie.
Oczywiście, że pamiętałem. Zanim Malcolm przyjechał do LA zadzwonił do mnie i powiedział, że chyba powraca do domu. Musi się ustatkować, ponieważ zamierza zostać tatusiem roku. Nie wierzyłem, ale zaakceptowałem jego decyzję. Byłem lekko tym nawet zestresowany. Malcolm prowadził cały nasz biznes w Nowym Jorku, przejął nawet kilka lokali po moim wuju, za moim pośrednictwem. Bez niego zostałem sam, bez człowieka w wielkim mieście.
-Nie musisz już szukać mojego następcy - ukłonił się. - Powracam do wielkiego miasta, gdyż dziwka mnie wyruchała.
-Jak to? - zapytałem zaskoczony. - Nie twoje dziecko?
-Nie ma żadnego kurwa dziecka! - warknął Malcolm. Spojrzałem na niego pytająco, wyjąłem z lodówki piwo i mu je rzuciłem. - Wiedziała, że chcą z nią zerwać, dlatego wymyśliła bajeczkę o tym, że jest w ciąży.
-Powiedziała ci to?
-Przyjechała tu na weekend, pojechaliśmy oglądać mieszkanie i niechcący się wysypała - mruknął.
-Przykro mi - powiedziałem zgodnie z prawdą.
Mimo iż wiedziałem, że Malcolmowi dziecko nie było na rękę, to również widziałem jego zaangażowanie. Kiedy zaakceptował fakt iż zostanie ojcem, był szczęśliwy i nie mógł się doczekać. Co różniło Malcolma z Travisem? Malcolm zawsze ponosił odpowiedzialność za wszystkie swoje czyny. Był honorowy, lojalny i pracowity. Lubił czuć się odpowiedzialny i potrzebny. Lubił mieć kontrolę. Zawsze miał kontrolę.
Malcolm wiele lat temu, zanim wyjechał na studia do NY, pracował u mojego wuja na siłowni. Kiedy to jeszcze siłownia była tylko przykrywką, a nie prawdziwym, przynoszącym dochody biznesem, jak teraz, za czasów moich rządów. Wuj widział w nim potencjał. Co lepsze, wiedział, że Malcolm domyślił się o co chodzi, ale mimo wszystko nie zadawał pytań. Pewnego dnia, ostatniego dnia pracy, wuj zaproponował, że opłaci studia Malcolma, załatwi mu pracę w NY, ale ma przejść szkolenie. Przygotowywał go do pracy ze mną.
Wtedy nas zapoznał. Razem nas szkolił. To dzięki niemu mamy do siebie pełne zaufanie i podział obowiązków. Wuj mnie traktował jak syna, bo byłem jego rodziną, mimo wszystko. A Malcolma traktował naprawdę jak syna. Mimo iż był mu obcy. W kwestii interesów byliśmy jak dwaj bracia. I dogadywaliśmy się świetnie.
-Daj spokój - machnął ręką chłopak. - Problem z głowy.
-Chciałeś tego dzieciaka - wypomniałem mu i ruszyłem na taras, by usiąść tam na kanapie.
-Nie z nią! Dzięki Bogu, że nie jest w ciąży. Przynajmniej dziecko nie złapie złych genów. Matka mojego dziecka musi być inna! Nie taka zdzirowata jak ona.
-A znalazłeś już inną? - wybuchnął śmiechem Ryan.
-Pracuję nad tym - posłał nam tajemniczy uśmiech Malcolm. - Okej Dom, więc wracam do Nowego Jorku.
-Ale jesteś tego pewny? - zapytałem.
-Oczywiście - odparł bez zawahania. - Tam jest moje życie. Tutaj nic ciekawego się nie dzieje, pomijając zabawy z Candy i Travisem. Ale jestem już za stary na wychowywanie rodzeństwa. Poza tym, Candy chcę tam studiować. Muszę zbadać teren i zadbać o to, by była tam bezpieczna.
-Malcolm, w Nowym Jorku jest teraz niezły burdel. Będziesz miał pełne ręce roboty, zaufaj mi.
-I bardzo dobrze - klasnął w ręce. - Co się tam dzieje?
-Ktoś likwiduje naszych ludzi - mruknąłem i wyjąłem z kieszeni pendrive. - Ryan, podaj mi komputer.
Ryan wrócił za chwilę z laptopem. Włączyłem go, po czym podłączyłem przenośną pamięć.
-Zabito 4 naszych chłopaków. Dwoje z nich to zwykłe pionki, nowi, nawet ich nie będziesz kojarzył - pokazałem mu ich zdjęcia.
-Nie znam. Na pewno to nas?
-Tak, są podobno od niedawna - podrapałem się po kilkudniowym zaroście. - Trzecia ofiara to kurier. I tu już zaczyna śmierdzieć.
Pokazałem mu chłopaka, którego oboje poniekąd znaliśmy. Wiedzieliśmy kim jest, ale nigdy on nas nie spotkał. Tak samo jak my jego.
-Kto jest ostatni? - zapytał surowo Malcolm.
Włączyłem zdjęcie chłopaka, który pracował z nami prawie od początku. Z rekrutowaliśmy go kilka miesięcy po rozpoczęciu współpracy. Prawie wszystkiego go nauczyliśmy. Oczywiście, on nie zdawał sobie sprawy, że to my jesteśmy tu najważniejsi. Wszyscy, z którymi pracujemy, do tej pory myślą, że wykonujemy tylko czyjeś polecenia.
-Shane - Malcolm wstał wściekły z kanapy. - Kiedy?
-Znaleźli go w piątek. Widziałem ciało. To była egzekucja.
-Ktoś dobiera się do naszych ludzi i nie boi się konsekwencji. Wszyscy znają Shane. Wszyscy się go bali. Był jednym z pierwszych!
-Zaczęli od pionków - zauważył Ryan - po to by pokazać, że idą po trupach do celu. Nad Shanem stoją inni, a nad nimi stoicie wy!
-Chcą się dobrać do nas - dokończył Malcolm.
-Nie, chcą dowiedzieć się kto tak naprawdę tym wszystkim rządzi. Przeprowadziłem małe rozpoznanie, gadałem z Marcelem - Marcel był policjantem, który nam pomagał i właściwie pracował dla nas, nie dla kraju. - Podobno jest nowy gang. Zajmują się wszystkim. Sprzedaż broni, żywy towar, narkotyki i nawet porwania na zlecenie. Nie boją się nikogo i niczego. Chcą rozdawać karty. Są nieobliczalni.
-Co z nimi zrobimy? Masz jakieś namiary na nich?
-Wysłałem kilka osób w teren, poruszyłem kontakty z naszymi sprzymierzeńcami. Mamy szczęście, że bardziej boją się nas niż ich. Malcolm, szykuję się wojna - poinformowałem przyjaciela.
-Zbieramy armię? - zapytał całkiem poważnie Ryan.
-Nie mamy innego wyjścia. Nikt z naszych nie może już więcej zginąć!
-Musimy poza tym pomścić śmierć Shane - warknął Malcolm. - Już jutro wracam do Nowego Jorku.
-Ja też tam wrócę. Tylko dajcie mi dwa dni. Ryan, będziesz tu na posterunku.
-Zajmiesz się teraz Nowym Jorkiem, a mi zostawisz całe LA na głowie? - zapytał lekko przerażony chłopak.
-Daj spokój, Travis i Alex ci pomogą w interesach.
-A co na to Jessica? - zapytał Ryan i uniósł brwi.
-Jeszcze z nią nie gadałem.
-Dominic, znam ją - burknął Malcolm. - Zacznie pytać.
-No i co z tego?! - warknąłem. - Trzymam ją z dala od tego gówna.
-Możesz się wkurwiać, ale ona nigdy nie będzie z dala od tego! - wytknął Malcolm. - Dlatego kiedy uzmysłowiłem sobie, że zostanę ojcem, musiałem to zostawić. Nasi bliscy nigdy nie będą od tego odcięci.
Przetarłem czoło lekko wkurzony. Mieli rację. Ona już jest w to wciągnięta.
-Dlatego musimy zakończyć sprawę w Nowym Jorku jak najszybciej - wyjaśniłem. - Nie możemy pozwolić by to przeniosło się na nas, żeby zaczęli kopać i jeszcze wpierdolili się do naszego życia tutaj.
-A co powiesz Jessice? Że wyjeżdżasz na wakacje, na studia?
-Prawdę. Że mam kłopoty biznesowe. Bo przecież taka jest prawda, nie? - spojrzałem na nich jak na debili.
-Kupi to? - zapytał powątpiewając Ryan.
-Miejmy taką nadzieję! - odparł za mnie Malcolm.
Hej, hej, hej!
Co myślicie? :D Perspektywa Dominica? Lubicie kiedy to on przejmuje stery?
Dajcie znać w komentarzach, co sądzicie! Czy rozdział wam się podobał? :D I czy chcecie więcej jego perspektyw?! :D
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro