Rozdział 1
Był wrzesień. Początek września, a data ślubu wyznaczona od pół roku na osiemnasty jego dzień. Nigdy nie lubiłam jesieni, ale letnie terminy były już zajęte, a Bjorn się uparł na ślub jeszcze w tym roku. Przygotowania szły więc pełną parą. Właściwie to wszystko było już na ostatniej prostej i zostały jedynie kosmetyczne dopieszczenia, takie jak kolor serwetek na stołach w przepastnej sali bankietowej Hotelu Monopol przy ulicy Dworcowej, czy kwiatów, którymi przystrojone będą ławki w Archikatedrze Chrystusa Króla. Wszystko musiało być jak najlepsze. Tata nie chciał ustąpić, gdy usłyszał, że chcemy kameralny ślub. Zaciągnął kredyt na kilkadziesiąt tysięcy złotych. Zastaw się, a postaw się, ale ojca było stać. Górnik na emeryturze miał zdolność kredytową niczym pracownik dobrze prosperującego korpo. Obiecałam, że pomogę spłacić, ale nie chciał słyszeć.
— Moja jedyna córka wychodzi za mąż! Chyba umarłbym ze wstydu, gdybym nie zrobił ci wesela! — unosił się honorem, a ja nie wchodziłam głębiej w dyskusję, niż było to absolutnie konieczne. Zawsze byłam jego oczkiem w głowie i nie, żeby było mi z tym źle. Broń Boże.
Zostały zatem ostatnie dwa tygodnie, a pośrodku tego wszystkiego ja. Wciśnięta jak w tę granatową sukienkę, w której właśnie stałam na lotnisku i z ogromnym pierścionkiem na palcu, żegnałam mojego narzeczonego. Leciał po swoich rodziców i dziadków do rodzinnej Norwegii.
— Bezpiecznej podróży — życzyłam mu po raz ostatni, a on patrząc na mnie z góry, uśmiechnął się do mnie jednym z tych swoich pobłażliwych uśmiechów.
Nie należę do niskich kobiet, ale jego metr dziewięćdziesiąt z hakiem robiło robotę, nawet gdy byłam w szpilkach. Był nieziemsko przystojny.
— Wrócę, nim się obejrzysz — obiecał, całując mnie w usta.
Poznaliśmy się rok temu na jednej z charytatywnych imprez organizowanej przez klinikę, w której pracował, a którą obsługiwała wtenczas moja kancelaria. Od razu przypadł mi do gustu. Przystojny pan chirurg-drwal, w białej koszuli i usposobieniem puszystego misia, oczarowywał mnie komplementami i usługiwał cały wieczór. Potem zaprosił mnie na kawę. Jedną, drugą, trzecią i wtedy wszystko nagle nabrało rozpędu. Weekend w Zakopanem, potem tydzień u niego w Oslo. Przedstawił mnie rodzicom. Krótko po powrocie, wprosił się na obiad do mojego rodzinnego domu. Przyniósł mamie kwiaty, a ojcu drogą whisky. Babcia Aniela dostała pudełko wykwintnych czekoladek. Imponowało mi jego zdecydowanie, polot i obycie. Odwaga, że pomimo słabej znajomości polskiego potrafił stawić temu czoło, bo umówmy się, moi rodzicie do anglojęzycznych nie należą. Może po rosyjsku pamiętają dwa słowa. Przerażała mnie jedynie prędkość. Jeszcze dobrze się nie oswoiłam z tym że jestem w związku, a on już był na ty z moim ojcem.
— Nie mogę unikać twoich rodziców — tłumaczył, gdy lekko mu wytknęłam, że wszystko dzieje się za szybko. — To byłoby niepoważne z mojej strony, nie mamy po piętnaście lat. Mam uczciwe zamiary wobec ciebie i chcę ich o tym zapewnić — powtarzał kilka razy i choć byłam już w nim zakochana, to nie brałam tego na serio. Do czasu.
W lutym zabrał mnie do Paryża i tam mi się oświadczył. Przyjęłam pierścionek, choć znów miałam wątpliwości.
— Najwyższy czas na ciebie Klaudziunia — wpajała mi go głowy babcia Aniela, gdy zobaczyła brylant na moim palcu. — Ten Bjorn to porządny mężczyzna, a ty nie jesteś już podlotkiem. Czas ucieka. Nie ma na co czekać — ostrzegała, a ja jej uwierzyłam.
Miałam trzydzieści lat, praktykowałam wymarzony zawód, byłam niezależna i ogólnie w życiu mi się układało. Poza tym, nawet gdybym zaliczyła porażkę, to za plecami zawsze miałam ojca, który zrobiłby dla mnie wszystko.
Wtedy tempo nabrało zawrotnej prędkości. Rodzice cali byli w skowronkach, zwłaszcza ojciec, a babcia Aniela miała zapaść cukrową z emocji. Bjorn rozpoczął budowę domu za miastem. Cieszyłam się i byłam przerażona jednocześnie. Nie mogłam uwierzyć, że przytrafiło się to właśnie mnie. Byłam raczej nastawiona na życie z kotem jako stara panna. Dlaczego? Nigdy nie miałam specjalnego powodzenia u mężczyzn, choć brzydka nie byłam. Szczupła, blond długie włosy, zielone oczy. Żadne zjawisko ani egzotyka, ale wolałam się uczyć, poświęcić karierze. To było dla mnie bardzo ważne. Potrzebowałam czuć się spełniona i jednocześnie spełnić oczekiwania ojca. On zawsze pokładał we mnie ogromne nadzieje, że będę kimś i osiągnę życiowy sukces. Był w stanie wyprostować dla mnie najbardziej krętą ścieżkę i wygładzić każde wyboje. No i był też Milan. Mój przyjaciel jeszcze ze szkolnej ławki. To z nim wydawało mi się, że ostatecznie spędzę resztę życia, choć ojciec dostawał spazmy, gdy tylko o nim słyszał. Niestety zawiódł mnie śmiertelnie cztery lata temu, gdy pijaną na imprezie w klubie, zaczął mnie całować i dotykać w sposób, o który nigdy bym go nie posądziła. I choć powoli docierało do mnie, że jesteśmy bliżej niż dalej tego momentu, to sądziłam, że stanie się to nieco inaczej. Nie po pijaku. Nie byle gdzie. Ot tak od niechcenia. Dla kaprysu. Liczyłam, że zasługuję na coś więcej z jego strony. Zawsze zapewniał mnie, że jestem kimś wyjątkowym, znaczę coś więcej, a tymczasem potraktował mnie jak jedną z tych plastikowych laleczek, z którymi lubił sypiać i do których czuł chwilowe pożądanie. Uderzyło we mnie, że dziesięć lat przyjaźni poszło w zapomnienie właśnie dla kaprysu. Uciekłam z dyskoteki. Czułam się jak byle kto. Zdradzona i wykorzystana. Nie chciałam słyszeć, że się zagalopował, że jesteśmy dorośli i możemy sobie to wytłumaczyć. Z perspektywy czasu można by powiedzieć, że histeryzowałam, ale ku mojemu zaskoczeniu Milan wcale się nie tłumaczył. Zamilkł i zniknął z mojego życia, które wcześniej całe wypełniał, jakbym naprawdę nic nie znaczyła. Nie usłyszałam żadnego „przepraszam", żadnych wyjaśnień, echo. To było jak cios prosto w serce. Wylądowałam na kozetce u psychologa. Od tamtej pory nasz kontakt był sporadyczny. Życzenia urodzinowe smsem i z okazji świąt, choć pojęcia do dziś nie mam po co, i czasem jakaś wzmianka w mediach społecznościowych. I choć terapia nie trwała długo, a ja czułam się wyzwolona z więzów przyjaźni, za którą wcześniej oddałabym życie, to chciałam go poinformować o ślubie. Tak proforma. Chciałam, żeby wiedział, że nie on jeden na świecie i że zdarzenie sprzed czterech lat wcale nie odcisnęło na mnie takiego piętna.
Myślałam o tym całą drogę z lotniska, którą wracałam przez obwodnicę prosto do mojego mieszkania w centrum Katowic. Ojciec mi je kupił za odprawę z kopalni i zaskórniaki, które trzymał dla swojej jedynaczki. Wzięłam szybki prysznic i w rozciągniętej piżamie, w której lubiłam sypiać, gdy Bjorna nie było w pobliżu, wpakowałam się do łóżka. Przejrzałam ostatnie maile i wkładając telefon pod poduszkę, ułożyłam się do snu. Do moich myśli znów wpadł Milan. Uznałam, że nie ma już z czym zwlekać. Ślub miał się odbyć lada chwila. Wydobyłam więc telefon na powrót spod poduszki i otworzyłam komunikator. Napisałam krótkie:
„Wychodzę za mąż, chciałam, żebyś wiedział"
Zanim wysłałam, zastanowiłam się po raz ostatni, czy wbrew wszystkiemu, co między nami zaszło, chciałam być wierna tej przyjaźni i czy było warto? Musiałam przyznać sama przed sobą, że chyba nigdy nie mogłabym przyznać, że całkowicie przestał mnie obchodzić. Wróciłam na chwilę myślami do początku naszej znajomości.
To była końcówka drugiej klasy liceum. Potrzebowałam wsparcia w matmie, a on zgłosił się na ochotnika, żeby mi pomóc, gdy profesor zapytał, czy ktoś byłby chętny. Byłam zaskoczona, bo Milan nie dość, że dobrze się uczył, to był popularny i wszyscy go lubili, a ja byłam ot taka sobie zwykła. Nawet nie miałam przyjaciółki, raptem kilka koleżanek, z którymi mało co mnie łączyło. Lubiłam się uczyć, ale ta matma, to był jakiś koszmar. Umówiliśmy się u niego w domu po lekcjach. Trochę się go bałam, ale gdy weszłam do niego do pokoju i zobaczyłam rysunki porozwieszane na ścianach oraz gitarę stojącą w rogu i stos książek, spośród których wyłowiłam "Wichrowe wzgórza" wiedziałam, że nie ma się czego bać. Milan był uzdolniony plastycznie. Wrażliwy na piękno i taki sam w obyciu. Po dwóch spotkaniach totalnie do niego przywykłam, a on, zamiast mnie uczyć matmy, to nauczył palić papierosy na swoim balkonie. Był synem właściciela pubu, który nigdy nie sprawdzał się w roli ojca i kosmetyczki, którą zabrała pierwsza fala emigracji na wyspy w poszukiwaniu lepszego jutra. Porzuciła ich zwyczajnie. Byłam w szoku. Nie wiedziałam o tym ani jak się zachować, a on śmiał się sam z siebie, że jest eurosierotą. Tak się wtedy rozpisywały gazety na temat pozostawianych pod opieką dziadków dzieci w Polsce, gdy fala emigracji na wyspy za pracą ruszyła na dobre. I choć dzieckiem już nie był, to gołym okiem było widać, że cierpi. Było mi go żal, że tak z siebie żartuje, chcąc przykryć w ten sposób smutek. Któregoś dnia, nie wytrzymując emocji, rozpłakał mi się w rękaw. Nie wiedziałam co zrobić. Przytuliłam go więc tylko i pozwoliłam na łzy. Potem zapaliliśmy jeszcze jednego papierosa. Następnego dnia w szkole bał się, że wszystkim rozgadam. Widziałam, jak wodzi za mną wzrokiem i bacznie obserwuje, z kim rozmawiam, ale mnie nigdy nie bawiła tania sensacja. Poza tym nie wyobrażałam sobie, że mojej mamy mogłoby zabraknąć, a już na pewno, że ktoś miałby z tego ubaw. To wtedy obdarzył mnie bezgranicznym zaufaniem i nagle staliśmy się nierozłączni. Nigdy jedno bez drugiego. Dziewczyny z klasy mi zazdrościły. Czułam się przez to wyjątkowo. Czasem wydawało mi się, że jestem w nim zakochana, ale sprowadzał mnie na ziemię, gdy spotykał się z kolejną panną Byle Kto. Krótko. Niezobowiązująco. Dziś wiem, że buzowały w nim po prostu hormony. Wybaczałam, bo się bałam, że zostanę sama, a on był przecież tylko moim przyjacielem, nie miałam prawa się gniewać, no i to wciąż ja byłam tą, której ufał. Zawsze powtarzał, że gdyby kiedyś przyszło mu do głowy znaleźć sobie dziewczynę na stałe, to mnie pierwszą zapyta o zdanie. Czułam się wyróżniona, choć pogodzona, że jestem tą z boku, a on nie mógł narzekać na powodzenie, więc korzystał. Kiedy ja wpadałam na podobny pomysł, był wielce oburzony. Wtedy znów wydawało mi się, że jest zazdrosny i znów czułam motyle w brzuchu, ale on dusił je jednym zdaniem: „No wiesz, w summie to ja nie mam nic do gadania, nie jestem twoim chłopakiem, możesz robić, co chcesz" i znów spadałam z orbity na twardą ziemię. Mówił to jednak z takim wyrzutem, że nie miałam odwagi spróbować, a jeśli już próbowałam, to mu się nie przyznawałam. Nikt jednak mu nie dorównywał, bo oczywiście każdego chłopaka z nim porównywałam. Albo był zbyt nieśmiały, za niski, za wysoki, albo nie tak się uśmiechał, jak lubiłam i koniec końców z nikim się na dłużej nie umawiałam. Więc w sumie czy teraz miało to znaczenie, że wychodziłam za mąż?
Niech się dzieje co chce — pomyślałam i wcisnęłam „wyślij", ale oczy wbiłam w wiadomość i czekałam. Serce zabiło mi mocniej, gdy odczytał po kilku sekundach. Bałam się jego odpowiedzi. Bałam się, że odpisze, jak kiedyś: „możesz robić, co chcesz". Zabolałoby mnie to dotkliwie, choć nigdy przecież nie powiedział: „nic mnie to nie obchodzi". Nie. Tak nie powiedział nigdy.
Nagle telefon się rozdzwonił, a na ekranie pokazał się jego numer. Usiadłam tak szybko, że aparat wypadł mi z ręki i odebrałam dopiero po trzecim sygnale.
— Halo?
— Cześć, to ja Milan — powiedział cicho, swoim niskim głosem.
Od razu przed oczami stanęły mi jego zielone oczy, takie jak moje, pełne usta i blond włosy. Zawsze śmialiśmy się, że moglibyśmy być rodzeństwem, choć pomimo tych samych cech wyglądu podobni do siebie nie byliśmy ani trochę. W dodatku urodziny obchodziliśmy dzień po sobie. On pierwszego stycznia, a ja trzydziestego pierwszego grudnia, co również wznosiło nas w naszym pojmowaniu na pewien poziom przeznaczenia. Byliśmy sobie jakby pisani. Tu nie było miejsca na przypadek.
W tle słychać było szum miasta. Był na zewnątrz.
— Cześć, wiem, że to ty — odpowiedziałam.
— Naprawdę? — zapytał zaskoczony i słyszałam, jak wypuszcza z ust dym papierosowy.
Najpewniej siedział na balkonie i palił jak zawsze. Uśmiechnęłam się smutno. Poczułam uścisk w piersi. Chciałam tam być i palić razem z nim. Jak kiedyś.
— Przecież nie zmieniłeś numeru, mam go wciąż zapisany — wyjaśniłam i ugryzłam się w język.
Nie wiem, po co to powiedziałam.
— Nie przeszkadzam? Nie śpisz jeszcze? — zapytał grzecznie.
— Przecież to ja napisałam do ciebie — odpowiedziałam z przekorą.
— No tak, faktycznie — prychnął cichym śmiechem.
Ton jego głosu i to prychnięcie było mi tak dobrze znane, że znów zobaczyłam go w pamięci, jak uśmiecha się krzywo kącikiem ust i spuszcza przy tym głowę. Znałam go na pamięć.
— Kiedy ten szczęśliwy dzień? — zapytał, od razu przechodząc do tematu mojej wiadomości.
— Za dwa tygodnie — odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Po drugiej stronie zapanowała cisza. Chyba był zaskoczony, że to już niebawem. Znów słychać było jedynie szum miasta w oddali.
— Dlaczego jesienią? — zapytał jakby z pretensją. — Od kiedy lubisz umieranie w kolorach? — zarzucił mi.
Westchnęłam. Nie wiedziałam co powiedzieć. Oboje nigdy nie lubiliśmy jesieni i oboje zawsze tak ją nazywaliśmy. Że to śmierć na kolorowo.
— Można zapytać, skąd ten pośpiech? — pytanie brzmiało jak pretensja.
— Pośpiech? — upewniłam się, że dobrze usłyszałam.
— Ledwo się znacie, widuję was na Instagramie i nagle ślub? — podał w kwestię, a jego ton wciąż był roszczeniowy.
— Nie jestem w ciąży, jeśli o to ci chodzi — oburzyłam się lekko.
Westchnął z ulgą. Albo tylko ja chciałam ją słyszeć?
— W sumie, gdybym był nim, też by mi się spieszyło — zażartował kąśliwie.
— Dlaczego tak mówisz? Bjorn to porządny mężczyzna...
— Nie rozmawiajmy o nim — przerwał mi szybko. — Nie słyszałem cię cztery lata, chcę porozmawiać z tobą i o tobie, nie o nim — upomniał szorstko, ale dał gwarancję, że wciąż jestem ważna.
Znów nastała cisza. Tym razem trwała nieco dłużej, bo przecież moje życie wiązało się teraz wyłącznie z Bjornem. Niby co miałam mu opowiadać?
— Spędź ze mną jedną noc, tak jak kiedyś — wyrzucił z siebie nagle.
Aż zamrugałam oczami z zaskoczenia i wstrzymałam oddech.
— Możesz to dla mnie zrobić? — dopytywał. — Przez wzgląd na starą przyjaźń?
Wypuściłam głośno powietrze z płuc, które nawet nie byłam świadoma, że wstrzymuję.
— Milan, nie sądzę, żeby to był dobry pomysł — odparłam jego prośbę.
— Klaudia, ostatni raz, spotkajmy się, proszę — nalegał. — Jak kiedyś. Pamiętasz jeszcze, jak to było?
Oczywiście, że pamiętałam. Lata spędzone z nim z całą pewnością mogłam zaliczyć do najbardziej udanych w moim życiu. W głowie natychmiast pojawiło się mnóstwo wspomnień. Nasza studniówka w Marysinym Dworze na Załężu, gdy urżnęłam się w trupa, a Milan wziął całą winę na siebie przed moimi rodzicami, jakby to on wlewał mi alkohol do gardła. Dzikie podróże jego pogruchotanym, zielonym Seicento do całodobowego McDonalda w Chorzowie o drugiej w nocy z piosenką Ariany Grande na ustach. Nocne głuche telefony do znajomych, za które przyszło nam w końcu odpowiedzieć przed policją i nielegalne nocne kąpiele w miejskim otwartym basenie Fala w Parku Śląskim, który dziś już nie istniał. Raz spędziliśmy w wodzie trzy godziny do samiusieńkiego rana, gdy okrążyły nas psy pilnujące posesji i nie mogliśmy wyjść na brzeg. Ochrona cudem puściła nas wolno bez konsekwencji. Chyba dlatego wpadliśmy na jeszcze bardziej szalony pomysł, żeby następnym razem wykąpać się w morzu, bo przecież morza nikt nie pilnuje i kilka godzin później wpakowaliśmy się do pociągu relacji Katowice – Gdynia o dwudziestej trzeciej pięć na peronie czwartym dworca głównego i z kilkoma groszami w kieszeni wczesnym rankiem zawitaliśmy na Hel. Spędziliśmy tam cudny dzień i wieczorem o dziewiętnastej, spaleni przez słońce, wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Moi rodzice dostawali spazmy ze złości, zwłaszcza ojciec, nienawidził Milana szczerze i z wzajemnością, ale byłam już dawno pełnoletnia. Byliśmy po maturze. Lada moment miałam zacząć studia. Milan zrezygnował. Nie dostał się na wymarzone ASP, więc stwierdził, że nic innego nie chce robić w życiu. Drugi raz do egzaminów nie podszedł. Otworzył studio tatuażu, którym zawsze się interesował i które prowadził do dziś, a ja studiowałam, jak szalona. Czasem tylko spotykałam się z jakimś chłopakiem, który był strasznym nudziarzem i przeżyłam swój pierwszy raz z uczelnianym Casanovą oraz zaliczyłam kilka innych łóżkowych wpadek. Nie przyznałam się Milanowi. Zresztą jak zawsze, a on przecież też mi się nie zwierzał ze swoich łóżkowych uniesień. Jednak z ciągu nauki, w jaki wpadałam przy każdej sesji, mógł mnie wyrwać tylko on i nie raz mu się to udawało, a czasem używał podstępu.
— Zejdź, chociaż na papierosa — prosił, a gdy schodziłam, blokował drzwi od samochodu i ruszał z piskiem opon.
Tym sposobem raz byłam w kapicach i dresie na imprezie. Całe szczęście to była domówka. Rano ledwo żywa pisałam egzamin, a on tatuował ludzi na kacu.
Z czasem i na jego skórze przybywało rysunków, a krąg znajomych powiększał się co rusz i zmieniał, jak w kalejdoskopie. Obracał się wśród policjantów, złodziei i handlarzy narkotyków. Zdarzył się nawet Radny. Wszyscy się u niego tatuowali, bo moda na ozdabianie ciała tuszem sięgnęła zenitu. A Milan był dobry w tym, co robił. O ile nie najlepszy. Jego studio, jako jedno z tych profesjonalnych, szybko wyrobiło sobie renomę. Gdy pytałam, po co to robi i się zadaje z takimi ludźmi, śmiał się, że dba o moją przyszłą klientelę. Studiowałam Prawo na Uniwersytecie Śląskim, wypruwając sobie flaki, a on co chwila spotykał się z inną dziewczyną, tatuując jej tyłek, jakby znaczył teren. Czasem trochę mnie bolało, że gdy zabierał mnie ze sobą do znajomych, byłam brana za jedną z nich. Dopiero gdy pojawiałam się przy wyjątkowych okazjach, dziewczyny kolegów dyskretnie wypytywały, kim jestem i czy coś nas łączy, bo ich zdaniem Milan darzy mnie sentymentem i że bardzo do siebie pasujemy. Wtedy znów czułam się wyjątkowo, bo to dawało mi gwarancję, że nie tylko ja odczuwam tę zależność między nami. Obcy ludzie też to widzieli. Lubiłam zdradzać, że przyjaźnimy się od wielu lat i że nawet gdy się pokłócimy, to nasze drogi nie rozchodzą się na długo i że zawsze w końcu się odnajdujemy. Zazwyczaj Milan przyłapywał nas na tych rozmowach, jakby miał ustawiony radar. Chwytał mnie za rękę i chował za swoimi plecami.
— To najważniejsza kobieta w moim życiu — żartował, grożąc koleżankom palcem. Odwracał się do mnie i obejmując ramieniem za szyję, szeptał do ucha: — Nie daj się tym plotkarom. Nic im o nas nie mów. To jest tylko nasze — mówił zaborczo i całował w policzek.
Czułam się wtedy przez niego wybrana, pomimo że nigdy nic nas nie łączyło, ale często zastanawiałam się, czy aby na pewno? Były też długie wieczory na placu widokowym na Trzech Stawach, gdy leżeliśmy na masce jego kolejnego samochodu, tym razem piętnastoletniego Forda Escorta w kolorze meksykańskiej czerwieni i patrzeliśmy w gwiazdy, milcząc. Cisza też nam dobrze wychodziła. Zawsze. Chciałam jeszcze choć raz przeżyć taki wieczór.
— Nie mogę — zaprzeczyłam, wykrzesując z siebie ostatek zdrowego rozsądku.
— Przez niego? Zabrania ci widywać się ze znajomymi? Jest aż taki zaborczy? — zapytał z drwiną i znów usłyszałam to jego prychnięcie, tym razem jednak było prawdziwie pogardliwe.
— Mówiłeś, że nie chcesz o nim rozmawiać — ofuknęłam go. — Milan, nie mamy po piętnaście lat, to nie tak...
— A jak? — dopytywał natarczywie.
— Nie chcę robić nic za jego plecami — wyjaśniłam.
— Nie prosiłem o to — oburzył się nie na żarty.
Totalnie mnie zatkało. Wygłupiłam się jak skończona kretynka, ale było dla mnie oczywiste, że Bjorn nie byłby zadowolony, nawet gdyby wiedział. Kto by był?
— Dam ci znać — powiedziałam szybko, żeby się wykręcić i chciałam rozłączyć rozmowę.
— Pojutrze o dwudziestej, tam, gdzie zawsze — zakomunikował mi tonem nieznoszącym sprzeciwu. — Będę czekał — dodał i to on się rozłączył.
Opadłam z powrotem na poduszkę i położyłam telefon na falującej od pędzącego oddechu piersi. Przełknęłam głośno. Wiedziałam, że pójdę.
💍💍💍💍💍💍💍
Pierwszy rozdział za nami. Tak jak wspomniałam, opowiadanie jest króciutkie, więc szybko sytuacja nam się rozwija. Jak myślicie, co tam się kryje pod tym wszystkim?
Do następnego!
Monika :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro