XXXI."Zrodzi się potęga"
Rozdział XXXI
"Zrodzi się potęga"
***
Po odbiciu Mścisławia niemal całkowicie rozbito oddziały księcia smoleńskiego. Ci, którzy nie trafili do niewoli, zginęli. Nie udało się pojmać Andrzeja Garbatego, ani rozgromić jego ludzi ale oddziały litewskie ruszą za nim w pościg, gdy tylko zmęczeni walkami rycerze odpoczną kilka dni na zamku księcia Korygiełły. Ziemie litewskie opuszczały też pokonane wojska zakonu krzyżackiego. O ile nie będą wszczynać kolejnych starć i gnębić ludności mogą opuścić w spokoju obszar wielkiego księstwa. Niewielkie to było jednak pocieszenie dla rycerzy spod znaku czarnego krzyża. Oddziały szły niemrawo rozmokłym od majowych deszczy traktem. Wielu było głodnych, rannych i chorych.
-Kolejny odwrót, marszałku - odezwał się zgryźliwie komtur Engelhard Rabe von Wildstein. Nie podobało mu się, że dowodzący, młodszy od niego Wallenrod tak szybko zdobywa kolejne godności w państwie zakonnym i nie marnował okazji, by dopiec swemu przełożonemu. - Wielki mistrz będzie niezadowolony.
-Może byłoby inaczej, gdybyś słuchał moich rad komturze - odparł marszałek. - Uprzedzałem, że mogą nas próbować wziąć z zaskoczenia i co? Wielki mistrz będzie tym bardziej niezadowolony, że niektórzy z naszych braci przedkładają własną pychę ponad dobro Zakonu - Wallenrod szczerze nie lubił tego małego, podstarzałego Wildsteina ze świńskimi oczkami, siwymi kłaczkami włosów i brzydką, pyszną duszą.
-Zobaczymy, zobaczymy - prychał pod nosem komtur.
-Jeńców przynajmniej zdobyliśmy - Wallenrod wolał podkreślać cokolwiek małe, ale jednak sukcesy. Ten Pomsta, czy jak kto woli Niemierza naprawdę mnie zadziwia - ranny rycerz z Gołczy był wieziony na wozie w niewielkiej odległości od marszałka i komtura. - Wytrzymał tyle mąk i nie zdradził swoich - nie bacząc na ranę Gołczanina Krzyżacy we właściwy sposób próbowali wydobyć z niego kilka istotnych informacji o Litwie i Jagielle.
-Zasłużył na to, co go spotyka - ociekający cynizmem głos komtura skłonił Wallenroda, by nieco przywołać go do porządku.
-Wróg to i zdrajca, ale nie można powiedzieć - dzielny z niego rycerz!
-Eee tam! Zuchwały i bezczelny! - machnął ręką Engelhard. - Powinien sczeznąć! - splunął na drogę.
-To nie byłoby mądre. Niemierza pochodzi ze znacznego rodu. Jego bliskich stać na to, by go wykupić.
-Co zamierzasz, marszałku?
-Zaczekam. Skrzynia srebra za jeńca.
-Wypuścisz go? Jego? Zdrajcę i naszego zawziętego wroga? -oburzył się komtur.
-Wielkiego mistrza ucieszy srebro na wojnę z Litwą.
-A jak nie przyślą srebra? - Wildstein szczerze na to właśnie liczył.
-Niemierza zginie - odparł Wallenrod spokojnie.
-Sam mu poderżnę gardło! - warknął Engelhard.
-Hola, hola komturze! Nie zapominaj, kto tu rozkazy wydaje!
***
W tym samym czasie w Mścisławiu Olgierdowicze i Jan z Tęczyna żegnali bohatera tej wojny - skromnego rycerza Jana z Kościelca. Po zwycięstwie Jan pomógł rannym, odpoczął trochę i o poranku zbierał się do dalszej drogi. Osiodłał już Tristana, spakował bandaże, leki i trochę pieniędzy na drogę.
-Nie za dużo tego bohaterstwa, przyjacielu? - do rycerza podszedł najedzony, więc zadowolony po świętowaniu zwycięstwa książę Korybut. - Noszą cię na rękach i śpiewają pieśni, a tobie mało? Mógłbyś zostać, poświętować...
-Jakże mi to świętować, kiedy druh w potrzebie, a w Krakowie jego żona z synkiem wyczekują jego powrotu?
-Przecież jesteś bohaterem. Ludzie cię zapamiętali, a i król cię wynagrodzi. Słyszałem, że marszałek córki ci nie chce oddać. Wstawimy się za tobą u Jagiełły i piękna marszałkówna będzie twoja.
- Pochlebia mi wasza wdzięczność, ale nie na to teraz czas- pokręcił głową Jan. - Nie o mnie chodzi, a o Niemierzę - tak naprawdę to cieszył się , że opuszczając Mścisław zostawi za sobą to niezdrowe jego zdaniem zamieszanie wokół swej osoby. - To mnie najbardziej wypada mu pomóc i w drodze do niego jest teraz moje miejsce.
-Tylko gdzie on jest? Przecież nawet nie wiesz, gdzie go szukać! - załamywał ręce Jan z Tęczyna. - Poza tym Niemierza szpiegował kiedyś dla Krzyżaków przeciwko Litwie, a potem przeszedł na stronę Jogaiły. Takim zakon nie wybacza. Pewnie już go zabili - westchnął. - Trzeba się z tym pogodzić. Taka już rycerska dola.
-A może tobie by tak język, odjęło, a? - warknął Skirgiełło przepitym głosem. Całą noc szukał zapomnienia w piciu, byleby nie myśleć o tym, co mogło się stać, a o czym właśnie mówił Jan. - Cyryl żyje - czknął- żyje, rozumiesz? - potrząsnął ramionami Jana.
-Spokojnie, książę - obruszył się Tęczyński. - Jeszcze nic nie jest, rzecz jasna, przesądzone, ale...
-Zawrzyj się zanim coś wykraczesz, ty czarnowidzu, ty - warknął książę na Połocku. Szczerze martwił się o przyjaciela i nie potrafił tego okazać i niż gniewem i bardzo złym humorem. - Nie po to Niemierza nie zginął z ręki naszego krewniaka, żeby zgnić w niewoli u tych parszywców!
-Skirgiełło ma rację. To dobry rycerz, nie z takich opresji wychodził cało - rzekł Lingwen. - Dopóki możemy, trzeba mieć nadzieję.
-Ona mnie prowadzi, książę - Jan dosiadł konia. - I Bóg. Czuję, że jest ze mną. Wczoraj w to uwierzyłem.
-Przy wyjeździe dołączy do ciebie grupa znaczniejszych jeńców z Krzyżaków - odezwał się Skirgełło. - Może się zgodzą na wymianę.
-Nie lepiej zażądać za nich okupu? - zapytał Korybut. -Krzyżacy zawsze dosyć narabują, będą mieli czym zapłacić.
-Co mi z ich przeklętego złota, kiedy może właśnie męczą mojego najwierniejszego przyjaciela? Niech sobie biorą tych łachudrów, ani mnie ani Korygielle oni niepotrzebni! Jedź już, Janie - zwrócił się do rudowłosego - nie ma czasu do stracenia...
-Bywajcie, przyjaciele - Jan ściskał dłonie książąt.
-Z Bogiem, Janie! - Olgierdowicze machali Janowi na pożegnanie.
-Oby mu się tylko udało- Korybut złożył ręce jak do modlitwy. - Biedny Niemierza, pewnie go tam trzymają o pustym żołądku...
-Uwierz mi, że zapewne gorsze rzeczy go tam zdążyły spotkać niż pusty żołądek- westchnął Korygiełło. - Jan z Tęczyna ma rację. Oni mu dawnej zdrady nie wybaczą. Dlatego trzeba go szybko odbić - Skirgiełło przytaknął mu, zataczając się lekko i przytrzymując się ściany.
-Cy...rryy...luuu... Jan już... jeeee....jedzie... do ciebie... zabierze....eee.... przyjacie-ee-lu... - bełkotał, myśląc ciągle o Niemierzy.
-Wiemy i on też wie, że go nie zostawimy- podtrzymał go Lingwen. - A teraz idź do komnaty, połóż się, a po drodze pilnuj, żeby cię Witold w tym stanie nie zobaczył. Wiesz, co powie i co gorsza będzie miał rację - poszukał wzrokiem kogoś niezajętego żadną pracą. - Hej, Domantasie! Odprowadź księcia na Połocku komnaty - przekazał Skirgiełłę rycerzowi. - I nie dawaj mu żadnych trunków, choćby prosił.
-Tak, jest, panie- Domantas pokłonił się i ruszył z zataczającym się księciem połockim w kierunku zamku.
-Dobrze panowie- odezwał się Korygiełło. - Jan wysłany z misją, Skirgiełło na odpoczynek, a nam pora kończyć świętowanie.
-Już? -jęknął Korybut. - Toż porządnej uczty nie było. Ani tańców, ani muzyki... Kto nie umie się cieszyć, ten wkrótce nie będzie miał z czego...
-Bracie, to zamek Korygiełły - przypomniał mu szeptem Lingwen. - To on decyduje, co robimy.
-To czemu nie zdecyduje, że bawimy się dalej?
-Bo jest dużo do zrobienia - odparł krótko Korygiełło. -Gitanas, Dainius, Alvydas, do mnie! zawołał swoich najważniejszych ludzi, którzy po chwili zjawili się przed swoim księciem. - Ty- zwrócił się do pierwszego - weźmiesz z Janem z Tęczyna swoich ludzi i pójdziecie do naprawiania murów, Dainius i książę Korybut - na wały, a twoi ludzie, Alvydasie- zwrócł się do trzeciego- zbiorą poległych i pogrzebią.
-Spalić ich?
-Nie, nie palić. Pochowamy ich zgodnie z ich obyczajami. Ludzi Światosława wedle wiary prawosławnej. Poprosicie w cerkwi o księdza.
-A Krzyżacy? Przecież to łachudry jakich mało? Może jeszcze im pomnik postawić! Sam jeden przez te wojny zostałem z sześciu synów mojej matki! - obruszył się rycerz, ale zaraz spuścił wzrok spiorunowany spojrzeniem Korygiełły i znaczącym chrząknięciem księcia na Krzyczewie. - Wybacz, panie... Ale jakże to tak?
-Już niedługo Litwa się ochrzci i będziemy jednej wiary. Może to już ostatnia taka wojna? - Korygiełło spojrzał żołnierzowi w oczy. - Niech widzą, że się zmieniamy. Wielki książę już ochrzczony i ja - wyciągnął spod koszuli rzemyk z krzyżem - więc, czy chcemy czy nie Krzyżacy to nasi bracia w wierze, choć braterstwo trudne.
-Książę, co ty prawisz?
-Miłuj bliźniego swego, jak siebie samego. Z początku trudne, ale zrozumiesz, Alvydasie - poklepał rycerza po ramieniu. - Przygotujecie grób, a ojciec Stanisław poprowadzi obrzędy - z Korygiełłą z Krakowa przyjechał zakonnik, który miał służyć mu naukami i sakramentami.
-Tak jest, panie - rycerz pokłonił się i poszedł po swoich żołnierzy.
-Dobrze, bracie - odezwał się do Korygiełły Lingwen. - Masz rękę do zarządzania. Jogaiła może być z ciebie dumny.
-Tylko on daleko- westchnął książę na Mścisławiu. - Właśnie! - pacnął się w czoło. - Z tego wszystkiego nie posłaliśmy gońca z wiadomościami! Widzisz, bracie - taki ze mnie książę...
-Kogoś z Polaków wyślemy. Z tym nie ma pośpiechu. Najpierw trzeba zadbać o zamek - rzekł Lingwen spokojnie. - Potem Polaków wyślemy z wiadomościami, a sami ruszymy w głąb Litwy. Został jeszcze Andrzej, ale ważne, że Światosława i Krzyżaków mamy z głowy.
-Dobrze, ludzi do wałów i murów wysłałem, do grzebania też... A jeńców kto pilnuje?
-Moi ludzie. Nawet mysz się nie przeciśnie- odpowiedział Lingwen prostując się lekko, a na jego twarz wypłynął lekki uśmiech, w głosie zaś pobrzmiewała duma, jak zawsze, kiedy mówił o swoich krzyczewskich rycerzach. Pierwszych rycerzach Wielkiego Księstwa Litewskiego, co do tego zgodni byli wszyscy.
-Dobrze. Boże, jak dobrze! - Korygiełło z szerokim uśmiechem wzniósł oczy do nieba. - Jak dobrze mieć znowu Mścisław, swoich ludzi i braci wokół siebie!
-Zwłaszcza braci - podkreślił Lingwen. - No właśnie... Gdzie jest Wigunt?
-Wigunt? - Korygiełło zmarszczył czoło i zamyślił się chwilę. - Dobre pytanie. Przecież on nawet się tutaj rano nie pojawił! Co za leń! Pewnie się książątko wysypia do południa... -prychnął. - To co, bracie? - mrugnął do Lingwena. - Budzimy Wigunta?
-Jak za starych dobrych czasów! - po poważnej zazwyczaj twarzy Lingwena przebiegł uśmiech, a w ciemnych oczach zamigotały rzadkie u niego iskierki rozbawienia. W dzieciństwie obaj pomagali Jogaile w pilnowaniu braci i sióstr, bo tylko z nimi tak naprawdę można było się podzielić taką odpowiedzialnością - najpierw Lingwen, przez jakiś czas obaj, a po wyjeździe Semena do Krzyczewa - Korygiełło. - Będzie miał pobudkę jak moi ludzie w Krzyczewie!
-Oj, będzie - książę na Mścisławiu zatarł ręce. - Chodźmy!
-Tyle razy mówiłem Jogaile, żeby go wysłał do mnie zanim przekaże mu jakąś ziemię - mówił Semen, gdy po chwili szli z bratem ku komnacie zajmowanej przez Wigunta. - Porządna służba wybiłaby mu z głowy lenistwo i głupie pomysły.
-Prawda to, pamiętaj tylko, że nie było kogo wtedy wysłać do Kiernowa - przypomniał mu Korygiełło. - Przecież Jogaiła chciał to zrobić, tylko, że zginął Mingiełło... sam pamiętasz... - obaj na chwilę spoważnieli po tym bolesnym wspomnieniu.
-Dlatego tym bardziej Wigunt powinien nabrać pokory. Nie za zasługi dostał księstwo, a z braku kogokolwiek na to miejsce - byli już niemal pod drzwiami komnaty brata.
-Masz rację, bracie- przytaknął Korygiełło. - Dobrze, że Jogaiła przyjedzie za kilka miesięcy, pomówimy o tym... - urwał i zatrzymał się przed komnatą. Lingwenowi aż stężała twarz. Korygiełło poczerwieniał, przewrócił oczami i pokręcił głową ze złością.
-Żeby w moim zamku?!
Wbrew ich przypuszczeniom Wigunt oddawał się innemu niż sen zajęciu. Świadczyły o tym chichoty, mlaskanie, cmokanie oraz niedwuznaczne jęki i westchnienia. Lingwen zrobił krok ku drzwiom, ale zawahał się. Właściwie nigdy mu się to nie zdarzało, mimo małomówności emanował godnością, pewnością w decyzjach i spokojem, co uratowało niejedną bitwę. Nie chciał jednak zaskakiwać niewiasty w takiej sytuacji, bo lękał się zobaczyć coś, czego jego oczy nie powinny oglądać. W Krzyczewie przebywał w wyłącznie męskim towarzystwie, a jedynymi niewiastami które nie powodowały u niego przypływów nieśmiałości były siostry oraz matka. Dlatego nie chciał tam wejść pierwszy. Mniejsza już z Wiguntem. Temu należałoby się co najmniej lanie.
-Lingwen?! -usłyszał głos Korygiełły, który znaczącym ruchem głowy wskazał mu drzwi.
-Tto... twój zamek... - Semen spojrzał niepewnie na młodszego brata.
-Ale ty jesteś starszy - szlachetny książę na Mścisławiu również nie chciał być pierwszy w tej komnacie. Argument o starszeństwie podziałał. Lingwen wziął głęboki wdech i nacisnął klamkę, po czym wszedł do środka, a za nim Korygiełło. Zaskoczony Wigunt wykrzyknął jakieś niegodne jego stanu przekleństwo, a jego towarzyszka wydała z siebie przeraźliwy pisk. Wśród stłamszonej pościeli ujrzeli zakrywającego naprędce dolne partie ciała księcia na Kiernowie, który na ich widok wytrzeszczył oczy oraz złotowłosą dziewkę, okrywającą w pośpiechu białym prześcieradłem łabędzią pierś.
-Wigunt! - pisnęła do księcia. - Kto to?
-Proszę... - zapowietrzył się Lingwen, unosząc wzrok, byleby nie oglądać jej obnażonego dekoltu i ramion oraz chrząknął głośno - zostawić nas z bratem!
-W tej chwili! - dodał ze złością Korygiełło dla wzmocnienia przekazu i odwrócił wzrok, gdy dziewka wstała w popłochu niezdarnie okrywając się prześcieradłem. Wciąż odwracający twarz Lingwen stanowczym ruchem narzucił jej na ramiona swój płaszcz, a Korygiełło pokazał drzwi. Dziewka czmychnęła, drzwi trzasnęły.
-Czemu tu wchodzicie jak do siebie? - spytał Wigunt obrażonym głosem.
-Tak się składa, że ja jestem u siebie! - zdenerwował się Korygiełło. - Żeby takie rzeczy w moim zamku!
-Wszyscy od rana pracują! Rzeczy do naprawy tyle, druh nasz w niewoli, Jan ryzykuje życie, by go odbić, a ty co?! - spokojny zazwyczaj Lingwen podniósł głos.
-Poza tym jest dzisiaj piątek! - dodał Korygiełło.
-I co z tego?
-To jest dzień postu!! Litwę mamy chrzcić, ludzi nawracać, a ty co? Cudzołożysz! Niewiastę do grzechu namawiasz! I to w dzień postny!
-Sama chciała...
-Mamy bronić ich czci i honoru! Panować nad sobą, nieważne czego która zechce albo nie! - szacunek do niewiasty był dla Lingwena jedną z niepodważalnych świętości.
-Cóżeście się na mnie uwzięli! I to we dwóch jeszcze! - obruszył się Wigunt. - Przecież nie będę jej odmawiał. To dopiero byłby grzech. Zwłaszcza, że...
-Wstań, jak do ciebie mówię - Lingwen przybrał ton i wzrok przeznaczony dla co bardziej niesfornych żołnierzy. - Szybciej! - ponaglił brata, gdy te leniwie wygrzebywał się z pościeli, okrywając się prześcieradłem w pasie.
-Co mnie się czepiacie? Sam tu nie byłem, a jej jeszcze własny płaszcz...
-Nie chcę, żeby przez mojego głupiego brata wzięli na języki niewiastę - wysyczał Lingwen przez zęby. - Jak niby miała stąd wyjść? Naga? Mamy je szanować! Tak, nie byłeś tutaj sam. Ale dla prawdziwego rycerza czerpać korzyść z niewieściej uległości to wstyd!
-Zastanawiasz się czasem, co robisz? - wtrącił się Korygiełło. - A jak będzie brzemienna? Nikt w Mścisławiu nie będzie twoich bękartów utrzymywał!
-Zaraz tam brzemienna... Będziemy tak stać? Chciałbym się ubrać...
-Będziemy tak stać, dopóki nie skończę! - odparł Lingwen surowo. - I tak, ubierzesz się, ale w najgorszą szatę i zgłosisz się do rycerza Alvydasa, do grzebania rannych - Wiguntowi zrzedła mina. - A potem pójdziesz na wartę na zachodnią wieżę. Do jutra rano. To rozkaz! - rzekł z mocą widząc, że Wigunt otwiera usta, by zaprotestować. - W imieniu Skirgiełły. Ja go dzisiaj zastępuję! - po tych słowach obaj Olgierdowicze wyszli na korytarz.
-Żeby w moim zamku takie rzeczy - kręcił głową Korygiełło. - Sam widzisz. W Krakowie córka marszałka, teraz to...
- Pomarznie dziś na warcie, to się dwa razy zastanowi nad bałamuceniem kobiet w twoim zamku - odpowiedział Lingwen. - Dobrze, bracie. Pora zobaczyć, jak reszta się sprawuje!
***
Poczuł kolejną falę bólu rozlewającą się po całym ciele, a potem zimno i znów gorąco, niemal jednocześnie. W dziwnych oparach zasnuwającej go nieprzytomności dawało mu się, że widzi uśmiechniętą twarz żony i słyszy radosny śmiech swego synka. Dotkliwy ból ponownie przeszył mu bok i tak miłe jego sercu twarze rozpłynęły się jak we mgle. Zamiast nich inne ujrzał oblicze. Engelhard.
-Duszę zaprzedałeś temu wężowi Jagielle i myślałeś, że cię nie dosięgnie sprawiedliwość, co? -cedził Krzyżak przez zęby.
-Wyzwałbym cię na ubitą ziemię i zabił, gdybyśmy w innych okolicznościach się spotkali - wychrypiał rycerz z Gołczy.
-Pewny siebie jesteś! - klęczący nad Niemierzą Engelhard szarpnął go za ubrania.
-Wyzwij mnie - wycharczał Polak. - Żadna chwała zabić takiego tchórza.
-Żyjesz tylko dzięki bratu Wallenrodowi! - warknął zakonnik. - Chwała to będzie dla tego, który zabije takie ścierwo jak ty... Tfu! - splunął w kierunku rycerza.
-Czekacie na okup, dlatego żyję - odparł spokojnie Niemierza. - Chciwi jesteście...
-Przeżyjesz, zdrajco - Engelhard potrząsnął nim jeszcze raz - jeśli okup dotrze! Zabrać go! - krzyknął do strażnika.
***
Rankiem w auli gnieźnieńskiego zamku wojewoda gorączkowo układał dokumenty. Stał tyłem do drzwi przed wielkim stołem, gdzie zaraz mieli zasiąść władcy na naradzie z rajcami Gniezna i duchowieństwem. Przełożył jakiś pergamin z ręki do ręki i wymamrotał jakieś niezbyt godne swego stanu słowa. Gdzież się podział ten nieszczęsny przywilej dotyczący jarmarków w tym mieście? Spytek westchnął. Wcześniej takie rzeczy mu się nie zdarzały. Zgubienie dokumentu? Co by na to ojciec powiedział? Może to przez te nawiedzające go co noc sny o młodszej pannie Lackfi? Może lepiej byłoby przyjąć taką filozofię jak Zawisza, który w pełni poświęcił się służbie i stronił od niewiast, trunków i gry w kości. Uważał to za zadośćuczynienie błędów pierwszych hulaszczych lat młodości w Budzie. Albo Dymitr? Może wszystkie rachunki zgadzają się właśnie dlatego, że żadna białogłowa nie zaprząta jego myśli i...
Nawet nie dosłyszał szelestu sukni i drobnych kroczków. Słodka woń fiołków otuliła go niczym całun, a w ślad za nią na jego torsie spoczęła delikatna niewieścia dłoń. Złoty lok połaskotał go w ucho kiedy złożyła na jego policzku krótki pocałunek.
-Wojewoda czegoś nie zgubił? - wyśpiewała niczym słowik w majowy poranek. Odwrócił się i na widok roześmianej, rumianej buzi węgierskiej dwórki uśmiech sam wyszedł mu na usta. Wyciągnął rękę po dokument, ale Erzebet z figlarnym uśmiechem schowała go za plecami.
-Zgubę, panie wojewodo, trzeba wykupić - uniosła podbródek do góry, a w jej oczach zamigotały psotne iskierki. Spytek niepewnie rozejrzał się na boki.
-Erzebet... To sala obrad... Zaraz może ktoś wejść...
-Mam rozumieć, że ci to niepotrzebne? - zrobiła krok do tyłu, a on złapał ją za dłoń.
-Bardzo potrzebne... - przyciągnął dwórkę do siebie i przerwał, odszukując jej słodkie wargi. - Ale ty bardziej - ponowił pocałunek, a Erzebet oddała mu pergamin i odezwała się po swojemu.
-Świat się kończy - zrobiła komiczną minę. - Specymir z Melsztyna potrzebuje w życiu czegoś więcej niż obowiązki!
-Nie czegoś, a kogoś - mrugnął do niej z taką miną, że pod dwórką ugięły się nogi. - Obiecałem i dotrzymam słowa. Zabiorę cię na tę wycieczkę do lasu. Bez mojej siostry - podkreślił zachęcająco.
-Na to liczę, Spytku - uśmiechnęła się szeroko. - Nie mogę się...
- Czym to tak zagadujesz moją dwórkę, Spytku? - rozległ się głos Jadwigi, w ślad za którą do komnaty weszła Margit i Jadwiga Pilecka, a wojewoda i Erzebet pokłonili się królowej.
-Która w dodatku jest tu z nim sama! - Jadwiga Pilecka nie mogła podarować sobie tej niezbyt odkrywczej, ale według niej niezbędnej uwagi. Nie podobała się jej śmiałość i bezpośredniość Węgierki. Margit zaś to po prostu dama i wspaniała kandydatka na żonę. Tymczasem Erzebet wywróciła oczami i odezwała się po swojemu.
-To nie on, to ja! - ubiegła zakłopotanego wojewodę, jakby był młokosem, który właśnie zrobił jakąś psotę. - Wojewoda zgubił dokument, a ja go znalazłam.
Królowa pokiwała tylko głową i uśmiechnęła się pod nosem. Erzebet wydawała się naprawdę zauroczona rycerzem, mogliby stanowić wspaniałą parę. Margit westchnęła i wymieniła spojrzenia z Jadwigą Pilecką.
-Spokojnie, ona się jeszcze wyrobi - szepnęła pani starościna pannie Lackfi. - A o Spytka się nie martw. Myślę, że wkrótce zwróci na ciebie uwagę. Niedługo ma być więcej wolnego czasu, a ja... mam już plan...
***
Engelhard usiadł za stołem w izbie karczmy, przy której zatrzymał się oddział i pociągnął łyk francuskiego wina. Wallenrod w milczeniu siedział przy oknie i wpatrywał się w ponury, deszczowy krajowbraz. Wreszcie chwila spokoju. Od rana jęczący ranni, psia pogoda, marna strawa, ten cały Wallenrod i bezczelny Niemierza. Plugawy robak, który zamiast w swoim czasie służyć zakonowi zdradził. Co ten diabelski, wężowy pomiot Jagiełło mu zaoferował, że teraz służy Polakom i poganom jak wierny pies? Rozmyślania komtura przerwał jakiś hałas i pukanie do drzwi.
-Nigdzie chwili spokoju! - zdenerwował się Krzyżak. - Mówiłem, żeby nie przeszkadzać! Przynajmniej raz dziennie, po obiedzie.
-Wybacz, panie! - zza drzwi zabrzmiał stłumiony głos i jakieś szamotanie. - Ale jakiś człowiek, chce...
-Pozwólże mi pomówić z marszałkiem von Wallenrod! - jak na potwierdzenie odezwał się głos jakiegoś młodzieńca i szamotanie.
-Szykuj się lepiej na rozmowę ze świętym Piotrem! - rzucił Engelhard i ruszył do drzwi.
-Poniechaj, komturze! - Wallenrod podniósł się z miejsca. - Wejść!
Drzwi się otworzyły i do izby weszło dwóch strażników. Trzymali oni mocno pod ręce jakiegoś rudzielca o rozwianej czuprynie w rycerskim stroju z błękitną wstęgą na ramieniu i krzyżem na szyi. Pociągnęli go kolana, a gdy próbował wstać - poprawili kopniakiem i mocno przytrzymali. Wallenrod spojrzał z góry na nieznanego sobie przybysza.
-Czego chcesz ode mnie?
-Tyś Konrad von Wallenrod? - Jan, bo był to właśnie on podniósł swe jasne oczy i spojrzał pewnie w twarz Krzyżaka, znanego sobie dotychczas tylko z opowieści. - Powiedz panie, gdzie jest rycerz Niemierza?
-Dlaczego miałbym to wiedzieć? - spokojna pewność i jasny wzrok rycerza, nieprzystający do przedstawiciela wojsk pogan i sprzymierzonych z nimi Polaków nie spodobał się Wallenrodowi.
-Niemierza i książę Witold wpadli w zasadzkę. Niemierza bronił księcia i żył, kiedy uprowadzono w niewolę - wyjaśnił rycerz z Kościelca.
-I co w związku z tym? -odezwał się Engelhard.
-Przyjeżdżam z propozycją wymiany. Mam kilku waszych znaczniejszych jeńców spod Mścisławia. Wrócą do was, a wy, wydajcie mi rycerza Niemierzę. Wiemy, że jest u was - nie był tego pewien do końca, ale wiedział, że inaczej niczego nie wskóra.
-Śmiały jesteś, rycerzu! - Wallenrod uniósł brwi.
- A skąd pewność, że to wystarczy, by wydać ci Niemierzę? - spytał Engelhard.
-Więc go macie - uśmiechnął się Jan. - Jeśli wymiana nie wystarczy, rzeknijcie, co mam zrobić, by odzyskać Niemierzę. Król Władysław potrafi zadbać o swoich najwierniejszych rycerzy.
-O tym się przekonamy, jak pomówimy o okupie - odezwał się Wallenrod chłodno. - Póki co Zabierzcie go. Musimy się przekonać, coś ty za jeden. Może uda się wam wyciągnąć z niego coś przydatnego - dał znak strażnikom i pokazał im drzwi. Mężczyźni z siłą pochwycili wyrywającego i błagającego o litość Jana i zaczęli kierować się ku wyjściu.
***
Popołudniem królowa odpoczywała z dwórkami i Jadwigą Pilecką w swojej komnacie. Władysław omawiał jeszcze jakieś sprawy z marszałkiem i wojewodą. Jadwiga i Erzebet jadły krągłe, białe bułeczki dostarczone przez najlepszego gnieźnieńskiego piekarza, a Margit i pani starościna zajęły się haftowaniem -pani Pilecka pokazała ostatnio przyjaciółce nowy wzór.
-Jutro, na koniec naszego pobytu tutaj odbędzie się uczta i zabawa - odezwała się królowa - a ostatni dzień tutaj chcielibyśmy spędzić z królem... razem - rzekła nie mogąc opanować tej jednej nuty w głosie, tej zdradzającej czułości bezgraniczną miłość. Węgierki i starościna wymieniły uśmiechy. - Będziecie zatem też mogły odpocząć. Pojutrze zaczynamy drogę do Krakowa - uśmiechnęła się królowa.
-Dziękujemy, pani - Pilecka skłoniła lekko głowę i posłała znaczące spojrzenie Margit. Ta w odpowiedzi nieśmiało kiwnęła głową. Erzebet zaś w ogóle nie zauważyła tej wymiany spojrzeń.
-A gdzie się wybieracie z królem, pani? - spytała bezpośrednio. Starościna westchnęła głośno i wywróciła oczami.
-Erzebet... Nie wypada tak wypytywać! - syknęła z oburzeniem starsza z sióstr.
-Nic się nie stało, Margit - odezwała się uspokajająco królowa z łagodnym uśmiechem. - To nie jest jakaś straszna tajemnica. Chcę zobaczyć razem z królem miejsce chrztu Polski, tę polanę za lasem nad jeziorem. Po powrocie zaczną się przygotowania do chrztu Litwy. Bardzo nam zależy, żeby przedtem zobaczyć to miejsce. Poza tym mówią, że jest tam teraz tak pięknie - rozmarzyła się władczyni. - A wy coś zamierzacie?
- Jeszcze nie wiemy - odezwała się starościna, choć od razu pomyślała, że wolny dzień i zabawa to dobry cza na wdrożenie w życie jej planu.
-Ja też nie wiem - westchnęła Erzebet, choć doskonale wiedziała, z kim zamierza po kryjomu spędzić czas. Na dodatek władczyni poddała jej pomysł. Wyprawa do lasu blisko jeziora z wojewodą wydawała się odpowiednim sposobem spędzenia czasu.
-Obyś tylko znów nie zapomniała, że nie powinnaś spędzać czasu sam na sam z mężczyzną! - rzekła Margit surowo. Młodsza Lackfi wzięła głęboki wdech. - Twoje dzisiejsze poranne zachowanie było doprawdy niestosowne.
-Tylko oddałam zgubiony dokument. Nie zrobiłam niczego złego! - przełknęła szybko ślinę Erzebet.
-Też myślę, że nic strasznego się nie stało - uśmiechnęła się królowa.
-Wybacz, najjaśniejsza pani, ale Erzebet... To, co zrobiłaś to jedno, a co ludzie mogą pomyśleć, że robiłaś, to drugie - zabrała glos Jadwiga Pilecka. - Niewiasta winna dbać o swoją cześć i cnotę.
-Tak, bo ja się od razu oddałam wojewodzie w sali obrad - prychnęła Erzebet, a starościna zamarła i zakrztusiła się powietrzem na to wyrażenie. - Razem z dokumentem oczywiście - dodała ironią, a królowa ledwo stłumiła śmiech.
-Erzebet...
-Co to za wyrażenia, siostro!? - Margit poruszyła się niespokojnie.
-My, niewiasty, musimy uważać na czyny i słowa. Chyba nie chcesz, byś ty i twoja siostra miały problemy z zamążpójściem? - odezwała się starościna. - Mężczyzna nie weźmie za żonę panny o niepewnej reputacji. Mój brat nigdy by sobie na to nie pozwolił. Ucierpiałby na tym honor rodu!
-Żebyś ty wiedziała, na co sobie ze mną pozwala twój brat... - przemówił chochlik w głowie Erzebet, głośno zaś spytała, czując narastającą irytację rozmową i wypowiedziami Jadwigi Pileckiej.
-Czy ja o czymś nie wiem? Czy moja wzorowa siostrzyczka planuje zamążpójście? - Margit na te słowa westchnęła, pokręciła głową i powróciła do wyszywania.
-Niewątpliwie to ona pierwsza powinna wyjść za mąż - stwierdziła pani z Pilczy z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. - Tak nakazuje obyczaj.
-Erzebet, czy... - zaczęła królowa, ale ta ją ubiegła, by jej tajemnica nie wyszła na jaw:
-A serce? - spytała.
-Serce... zazwyczaj nie jest dobrym doradcą - skrzywiła się starościna. - O wyborze powinien stanowić rozsądek.
-No cóż - westchnęła Erzebet - chyba dużo pani o tym wie, wszak najgorzej wybrało serce pani córki... - na te słowa starościna spurpurowiała i upuściła haftowaną chusteczkę, a Margit aż poderwała się na równe nogi.
-Erzebet Lackfi!! Jak możesz!
-A może dość już tego pojedynku? - wtrąciła się królowa pojednawczo. - Moje drogie, co was dziś ugryzło?
-Przepraszam - bąknęła Erzebet, podając Pileckiej to, co uprzednio upuściła. - Wybacz, pani - zwróciła się do królowej.
-Wybaczam - odpowiedziała jej uśmiechem. - Jadwigo - zwróciła się do Pileckiej - spokojnie. Co było, minęło. Nie mam złości do twojej Elżbiety, ani do ciebie - z trudem opanowała uśmiech na wspomnienie niedomyślności Władysława w tamtej sytuacji - ale najlepiej będzie do niej już nie wracać, dobrze, Erzebet? - dwórka kiwnęła głową.
-A ty, pani, co uważasz? - spytała królową. - Serce czy rozsądek? - trzy niewiasty wpatrzyły się w Jadwigę jak w wyrocznię.
-Myślę, że nie można kierować się tylko jednym bez drugiego - odpowiedziała. - Sam rozsądek nie zapewni miłości, a samo serce... Trzeba używać rozsądku, by nie dać się zranić...
***
Niemierzę umieszczono w ciemnym, wilgotnym i ciasnym pomieszczeniu piwnicznym. Mdłe światło wpadało przez zakratowane okienko, a w kącie popiskiwała cicho mysz. Leżał na boku, nienaturalnie wygięty, bo związane ręce i nogi nie pozwalały mu ułożyć się wygodniej na marnej kępce zwilgotniałej słomy, którą mu tam rzucono. Nieopatrzona rana pod żebrami bolała i od czasu do czasu krwawiła. Lewe oko, podbite podczas tortur krzyżackich całkowicie napuchło, bolały poobijane plecy i głowa, a gorączka trawiła ciało dzielnego Gołczanina. Język zdawał się być suchy jak wiór. Z otępienia i otumanienia gorączką wyrwał go głos Wallenroda, który podniósł lekko rycerza i podsunął mu pod nos jakieś naczynie z wodą.
-Pij... Pijże! - szarpnął osłabionym ciałem rycerza. - Martwy jesteś nic nie wart! Jeszcze jedno polskie ścierwo, które trzeba pogrzebać.
-Gdzie ten twój pies Engelhard? - wychrypiał Niemierza, upiwszy kilka łyków.
-Już zrobił, co do niego należało. Choć na darmo, bo w swoim uporze nadal obstajesz przy poganach. A mógłbyś się jeszcze przydać, ty i twój miecz - mimo niepowodzeń Engelharda, który nie uzyskał tego groźbami i torturami, postanowił ostatni raz spróbować namówić Niemierzę do zmiany stron.
-Mój miecz ma już pana... - Niemierza zacisnął dłonie na kubku z wodą i zakaszlał. - Króla Polski i Litwy! - podkreślił z mocą pomimo kaszlu i zmierzył wzrokiem sylwetkę Wallenroda. Ach, gdyby tylko miał siłę trzymać miecz w ręku!
-Królestwu Polskiemu winieneś służyć! Nie temu dzikusowi!
-Odebraliście mi siły i zdrowie, bym nie mógł po tych słowach zmierzyć się z tobą, marszałku - Niemierza walczył z ogarniającą go na nowo słabością i gorączką. - ale będę bronił honoru mojego pana. Nie obrażaj go, bo i ja nie ubliżam twojemu. Czego ode mnie chcesz?
-Pomącisz dla mnie. Możesz dokończyć to, co zacząłeś, zanim Jogaiła zagarnął w pogańskie ręce koronę Polski i...
-Wolałbym umrzeć! - wstrząsnął się i z gorączki i oburzenia takim pomysłem.
-A twoja żona, syn? - Wallenrod kucnął i zbliżył twarz do twarzy Gołczanina.
-Jeśli coś im się stanie...
-Jak mnie powstrzymasz? Daję ci sposobność ocalenia królestwa. Jagiełło je najpierw splami, a potem zniszczy.
-Jagiełło - zakaszlał ciężko Niemierza - będzie umiał upomnieć się o sprawiedliwość za śmierć moją lub kogoś z moich bliskich!
-O ile okup nie dotrze czas - będzie musiał - Wallenrod wstał i przemówił chłodnym tonem. - Wiedzą, że zostałeś pojmany, szukają cię. Obchodzi mnie tylko to, ile za ciebie zapłacą... Wprowadzić! -rzucił rozkaz w stronę drzwi. Te się otworzyły i strażnik dosłownie wrzucił do środka Jana z Kościelca. Niemierza szeroko otworzył oczy ze zdumienia.
-Jan? - wyjąkał na widok druha. Co oni z nim zrobili? Włos w nieładzie, podbite oko, blizna na policzku, rozcięta warga...
-Niemierzo? Niemierzo!!- rudowłosego w pierwszej chwili zamurowało. To miał być Niemierza? Ten trawiony gorączką ranny, poobijany, chory i bez sił? Co oni z nim zrobili? Po pierwszej chwili szoku prędko dobiegł do przyjaciela.
-Tak jak mówiłem - odezwał się Wallenrod. - Cały i zdrowy...
-Zdrowy?! - oburzył się Jan. - Ledwo siedzieć może...
-Walczył w bitwie, cóż w tym dziwnego - rozłożył ręce Wallenrod.
-Trzeba go opatrzyć! Nakarmić, napoić, oczyścić rany... - Jan bacznie przyglądał się Niemierzy.
-Jak przywieziesz okup, będziesz mógł zrobić z nim, co chcesz - opatrzyć, ogolić, zatańczyć...
-Może nie doczekać, aż wrócę z okupem. Mam jeńców na wymianę.
-Jeńców- prychnął Wallenrod. - Jeńców wezmę, ale nie tylko. Jego niegdysiejsza zdrada ma dla nas swoją cenę. Skrzynia srebra. Oto nasz warunek.
-Jakże to? Przecież Niemierza...
-Pośpiesz się człowieku! Powiedziałem! Nie będę czekał na srebro w nieskończoność. Twój przyjaciel też.
-Żyw być musi! - Jan wstał, wyprostował się i spojrzał Krzyżakowi prosto w oczy. - Daję ci jeńców jako zadatek. Zadbacie o Niemierzę dopóki nie wrócę. Inaczej książę Skirgiełło upomni się o sprawiedliwość, wszak wciąż jesteście na ziemiach wielkiego księstwa.
-Dobrze, człowieku - odpowiedział Wallenrod. - Ale dłużej niż dwa dni czekać nie będę!
***
Nadszedł ostatni dzień pobytu dworu królewskiego w Gnieźnie. Po śniadaniu król i królowa ręka w rękę wyruszyli na swoją wyprawę. Panowie oddawali zajęcim wybranym - przechadzkom po mieście, zakupom czy odwiedzinom. Erzebet postanowiła pomóc w doglądaniu uczty. Po południu przy ścieżce wiodącej w stronę lasu miała się spotkać z wojewodą. Ku jej uldze Margit i Jadwiga Pilecka wybrały się na przejażdżkę kolebą w stronę jeziora i miały wrócić dopiero wieczorem. Młodsza Lacki bardzo chciała odpocząć od towarzystwa siostry, a tym bardziej pani Pileckiej. Czuła z jej strony ciągłe niezrozumienie, dezaprobatę i dziwną niechęć. Jak to możliwe, że ta niewiasta i jej Spytek są z jednych z rodziców?
Kiedy tak rozmyślała jej starsza siostra mknęła wśród podmiejskich łąk z Jadwigą Pilecką. Słońce błyszczało w kroplach wody i taflach kałuż po nocnej ulewie. Pachniało ziemią i wilgocią. Kwiaty podnosiły zmoczone główki do wiosennego słońca, a ptaszęta wyśpiewywały swoje hymny na cześć wiosny.
-Jeszcze raz przepraszam cię za moją siostrę - odezwała się Margit. - Tak mi wstyd... Naprawdę nie wiem, co w nią wtedy wstąpiło.
-Było mi przykro i wiesz dobrze, że nie pochwalam takiego zachowania, jak i ty zresztą. Cóż, to nie jest twoja wina. Nie chowam w sercu urazy. Twoja siostra jest młoda. Zmieni się zapewne z wiekiem, a my jej w tym pomożemy - uśmiechnęła się krzepiąco i uścisnęła dłoń Margit.
-Tak, ale... Ja za nią odpowiadam. Wdzięczna jestem za twoja wsparcie i rady, ale... Nie mamy ojca ani brata. Muszę o nią zadbać, wyjść za mąż i przygotować ją do tego samego.
-Poradzimy sobie, kochana. Wierzę w to.
-Nie wiem, co się z nią dzieje. Kiedyś tak nie było. Jakbym zupełnie przestała rozumieć własną siostrę - Margit niebezpiecznie zadrżał głos. - A przecież ją kocham i chcę dla niej jak najlepiej... - łzy zakręciły się w oczach Węgierki. - Powiedz mi, czy robię coś źle?
-Jakbym słyszała siebie mówiącą o swojej Elżbiecie - pokiwała głową pani Pilecka. - Erzebet dorasta i niestety nie będzie nam łatwiej jej zrozumieć.
-Może się zakochała? Powinnam z nią chyba porozmawiać, ale ani mnie, ani tobie na pewno nic nie powie...
-Nie sądzę. Chyba, że ty myślisz, że mogłaby się w kimś zakochać.
-Kiedyś chyba była zauroczona... twoim bratem - wyznała Margit niepewnie. - Często o nim mówiła, ale teraz... no, poza dzisiejszą sytuacją nic by na to nie wskazywało. A i to niewiele znaczy. Ona tak się zachowuje wobec wszystkich.
-Nie sposób tego nie zauważyć - odpowiedziała Jadwiga Pilecka z przekąsem.
-Tak mi wstyd - Margit wlepiła wzrok w splecione na kolanach dłonie.- Kiedy zmarł nasz ojciec, brat, a potem matka obiecałam sobie, że wychowam ją na poukładaną, miłą, cichą panienkę. Po kim ona jest taka? Ojciec i Matias tacy byli godni, prawdziwi rycerze, matka tak obyczajna i ułożona. Cały dwór stawiał ją za wzór. Chciałam być taka jak ona...
-... i jesteś... - Pilecka pogłaskała gładkie lico przyjaciółki.
-... i obiecałam sobie tak właśnie wychować Erzebet - w oczach Węgierki błysnęły łzy. - Nie wiem, czy nie zawiodłam...
-Nie zadawaj sobie takich pytań. To nie twoja krewna starała się zwrócić na siebie uwagę samego króla. Naprawdę chciałam wtedy zapaść się pod ziemię. Nie zawiodłaś, tylko zrobiło się trudniej. A co do zakochania... Zgodzisz się ze mną, że Erzebet jest jeszcze mocno niedojrzała. Ona traktuje mężczyzn zbyt po... przyjacielsku, co mogłyśmy dzisiaj zauważyć. To nie może być to - orzekła Pilecka tonem osoby doświadczonej.
-Jeśli ty tak mówisz, to naprawdę musi tak być - dla Margit Jadwiga Pilecka była nie tylko przyjaciółką i powiernicą, ale i wzorem, punktem odniesienia. - Zresztą... to byłoby okropne. Przecież ja... To ja chcę być ze Spytkiem... - urwała, przerażona otwartością swego wyznania, a Pilecka uśmiechnęła się szeroko. - Ona nawet do niego nie pasuje. Przecież by go zakrzyczała i zagadała na śmierć.
-Nie tak, jak ty - Pilecka uścisnęła jej dłoń - piękna, cicha, dystyngowana, mądra i skromna... Gdybym miała taką córkę - westchnęła.
-Elżbieta się wyrobi. Pod okiem takiej mądrej matki - Margit odwzajemniła uścisk ręki.
-Myślę, kochana, że to dobry czas, żeby zacząć realizować mój plan. Elżbieta daleko, a mój brat blisko. Stworzycie taką piękną rodzinę. Tak do siebie pasujecie... - wzdychała zachwycona własnym pomysłem Pilecka.
-A co dokładnie wymyśliłaś?
-Nic bardzo szczególnego. Dziś zabawa, prawda? Spytek zapewne poprosi cię do tańca...
-A jak nie poprosi? - spytała Węgierka z powątpiewaniem.
-Już moja w tym głowa, by poprosił - starościna zrobiła chytrą minę.
-A co potem?
-Wystarczy, że źle się poczujesz, a już najlepiej, jeśli zemdlejesz w jego ramionach... To okazja, żeby zaniepokoił się o ciebie. Żeby dostrzegł w tobie potrzebującą pomocy niewiastę. Spytek jest wrażliwy i sama wiesz, że będzie umiał się zachować...
-Mam go oszukiwać? Tak udawać? Chyba zwariowałaś! - oburzyła się Margit. - To takie... Typowe? We wszystkich legendach damy mdleją w ramionach rycerza... Poza tym przypominam ci, że to samo zrobiła twoja Elżbieta, chcąc zwrócić na siebie uwagę króla...
-Ona nie miała prawa tego robić. A ty jesteś wolna i Spytek też jest, zaś legendy tylko potwierdzają, że uratowanie damy w opresji jedna z najlepszych dróg do rozwoju uczucia.
-Nie wiem, czy tak potrafię... Uczona byłam czego innego...
-To ani trochę nie urąga obyczajowi. Szczęściu czasem trzeba pomóc...
-A jak Spytek się zorientuje, że udaję?
-Uwierz mi, znam swojego brata. On nie byłby w stanie na to wpaść - rzekła Jadwiga.
-Ja też... - prychnęła Margit. - Ale jeśli to ma w czymś pomóc - westchnęła. - Ja tak bardzo chcę założyć już rodzinę, mieć dzieci, przygotować Erzebet do tego wszystkiego. A twój brat jest taki odpowiedzialny, mądry, wrażliwy... - zarumieniła się - wszyscy go szanują... Och, ja nie potrafię tak o tym rozmawiać - spuściła wzrok - ale tak bardzo chciałabym... z nim...
-Macie dużo wspólnego - uśmiechnęła się starościna. - Oboje tak dużą wagę przywiązujecie do danego słowa i obowiązku, oboje umiecie być odpowiedzialni za coś lub za kogoś...
-Bardzo chciałabym nie dźwigać już tego wszystkiego sama i być z kimś - wyznała Margit. - Kiedy zmarł tata, a potem brat, matka bardzo podupadła na zdrowiu i tak naprawdę to ja musiałam zająć się Erzebet, kierować często służbą, a nieraz całym domem. Stałam się kimś pomiędzy matką a siostrą... - westchnęła. - Czasem pomagał nam Zawisza. On wcześniej nie był taki jak teraz. Lubił zabawy, hulanki i grę w kości, ale mój brat wyciągnął go z takiego trybu życia, polecił na służbę przy królewnie Jadwidze i Zawisza się zmienił.
-Czy ty i Zawisza... Myślałaś kiedyś o nim w ten sposób?
-Przez chwilę... Dawno temu... On chyba o mnie też, ale wybrał służbę, a ja wybrałam opiekę nad siostrą. Poza tym ja za bardzo pamiętałam, jak żył wcześniej...
-Chodziło o niewiasty?
-Nie tyle o niewiasty, co o brak odpowiedzialności i stałości... Trudno mi było uwierzyć, że aż tak się zmienił, poza tym tak mocno wzięłam sobie do serca opiekę nad Erzebet...
-Kochana, rozumiem cię - Jadwiga przytuliła przyjaciółkę, a potem złapała ją za dłoń. - Ja też zawsze się musiała opiekować Spytkiem. Po moich narodzinach rodzice długo nie mogli się doczekać dziecka. W końcu się udało, ale mama ledwo przeżyła. Rodzice chcieli mnie wydać za mąż, miałam już wtedy dziewiętnaście lat, ale ostatecznie musiałam zostać w domu i pielęgnować mamę i brata. Mateczka wyzdrowiała i wszystko się prawie ułożyło. Minęły od tego cztery lata, wyszłam za mąż, urodziła się Elżbieta. Wtedy mama zmarła po upadku z konia. Tak lubiła jeździć... - westchnęła ciężko Jadwiga. Spytek miał sześć lat i musiałam się zajmować nim i córką. Ojciec w pełni się oddał polityce, zwłaszcza, że w tym samym roku zmarł król Kazimierz. Potem zaczął do polityki wprowadzać Spytka. Jak dorósł namawiał go do założenia rodziny, ale oni obaj tak się zajmowali polityką, że mój brat niewiele myślał o tym. W Melsztynie brakowało kobiecej ręki i kogoś, kto by na zamku wydawał przyjęcia i przyjmował gości... Ojciec na łożu śmierci prosił mnie, żebym dopilnowała szczęścia brata. Też czasem czuję bardziej jak jego matka niż jak siostra... Obym nie zawiodła...
-Hmmm, myślę, że pomogę ci - rzekła Margit z błyskiem w oku, przytulając przyjaciółkę. Zaczynała wierzyć, że to wszystko ma sens. Bóg dał jej przyjaciółkę o podobnych doświadczeniach,która jak nikt inny umiała ją zrozumieć. Na jej drodze postawił też Spytka. Tak, to musi być wola Boża. A szczęściu czasem trzeba pomóc...
-A potem zostaniemy rodziną, będziemy się odwiedzać, a w Melsztynie będzie jak za najlepszych czasów. Wydamy piękne wesela - twojej Erzebet i mojej Elżbiety...
-A potem wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie! - zaśmiała się Margit radośnie i beztrosko. Tak, tak właśnie ma być to musi się udać. - Dlatego chętnie zemdleję dzisiaj na zabawie! - chichotała, czemu towarzyszył radosny wybuch śmiechu jej przyjaciółki, zadowolonej, że Margit dała się przekonać.
Obie nie wiedziały, że tego dnia żaden plan nie będzie im potrzebny, bo w ich historię wkroczy sam ślepy los...
***
-Ach, jak tu pięknie, jak wspaniale... - Władysław zachwycał się, przystając co kilka kroków. Rozglądał się, podnosił głowę i oddychał głęboko świeżym, leśnym powietrzem przepojonym zapachem wiosennych listków, mchu, wilgoci. Fiołki tworzyły po obu stronach leśnej drogi istny dywan, przetykany białymi główkami zawilców. Po omszałym pniu drzewa przebiegły, goniąc się, dwie rude wiewiórki, a jakiś ptak z głośnym świergotem przemknął nad głowami władców. - Boże! Jak pięknie!...
-Zaraz ulecisz do nieba z tego zachwytu, Władysławie - chichotała Jadwiga, trzymając go pod rękę i przytulając policzek do jego ramienia. - A taki byłeś zajęty, że dopiero dzisiaj dałeś się namówić na tę wycieczkę.
-Sama powtarzasz, że najpierw obowiązki wobec królestwa - przytrzymał wystającą nad drogę brzozową gałązkę, by małżonka mogła swobodnie przejść. Podeszli jeszcze kilka kroków. Las się kończył, a teren porośnięty trawą i kwiatami opadał nieco w dół. Dalej rozciągało się jezioro - wielkie, piękne, o szafirowej głębi wód, w której odbijały się białe obłoki i migotały skrzące się promienie majowego słońca. Niedaleko brzegu stał drewniany, gładko ociosany krzyż.
-Czy to jest to jezioro?
- Tak - uśmiechnęła się. - Najprawdopodobniej miejsce chrztu Polski. - Odkąd obiecała mężowi, że pójdą nad jezioro, o którym opowiadano, że tam odbył się chrzest pierwszego władcy Polski, Władysław żył tym ciągle i nieustannie wypytywał o to umiłowaną żonę. Wreszcie udało im się tutaj przyjść i to bez obstawy - zbrojni pozostali na skraju lasu, a inni członkowie królewskiego orszaku spędzali dowolnie czas w mieście. - Brakowało ci tych lasów, jeziora i zieleni, prawda?
-Z ojcem braliśmy zawsze konie, łuki i całe dnie spędzaliśmy w leśnych ostępach. Siostry plotły wianki z kwiatów, na wyścigi, która uplecie większy. Strzelały z nami, zbierały zioła, Skirgiełło też zawsze znosił różne rośliny do swoich maści... - zapatrzył się w dal. - Można było tak po prostu jechać, biec przed siebie i nie myśleć o niczym.
-Musiało wam tam być bardzo dobrze - uśmiechnęła się, wspierając się na mężowskim ramieniu.
-I było! - kiwnął głową. - Wieczorami zawsze piekliśmy w ogniu to, co upolowaliśmy w lesie, a Lingwen i Korygiełło zawsze przynosili jakąś świeżą rybę z rzeki. Tylko oni mają wystarczająco cierpliwości żeby czekać na rybę i są przy tym wystarczająco cicho, by jej nie spłoszyć. Ileż to razy Korybut im wbiegł z jakimś okrzykiem i wszystko popsuł - Jadwiga parsknęła śmiechem wyobrażając sobie tę scenę. - Potem siedzieliśmy do późna, opowiadaliśmy legendy, śpiewaliśmy pieśni...
-Modliliście się tam też do swoich bogów prawda?
-Tak. To w przyrodzie objawiali się nasi bogowie - w wielkim dębie, w ogniu, w omszałym kamieniu, w wijących się bluszczach na drzewie...
-Może tutaj wieki temu rósł taki las. Przodkowie Polaków wierzyli podobnie. Stawiali posągów bóstw przy lasach i jedzenie przy drogach aby ich przebłagać.
-W Budzie opowiadali ci o pogańskich wierzeniach?- spojrzał na żonę ze zdziwieniem.
-Nie, ale sama to sobie przeczytałam w jakiejś kronice. Kazano mi czytać określone strony, ale ktoś chyba nie wpadł na to, że zechcę sprawdzić, co jest na początku- zachichotała.
-I owa niezdrowa ciekawość doprowadziła cię w ramiona męża poganina! - zaśmiał się. Tak lubiła słuchać jego śmiechu, widzieć go odprężonego i zadowolonego.
-Zapewniam cię, że wyszłam za ciebie z poważniejszych powodów niż tylko z prostej ciekawości - śmiała się razem z nim.
-A z jakich to poważnych powodów?
-Hmm... Korzystny sojusz, dobro królestwa, polityka, szerzenie wiary... - wymieniała z łobuzerskim uśmiechem. - Władysławie! - zapiszczała, kiedy stanął naprzeciw niej i znienacka przyciągnął do siebie, obejmując w pasie.
-Tylko tyle? - spojrzał uważnie w szafirowe oczy.
-Nie, kochanie! - śmiejąc się złożyła na jego ustach pocałunek i stanęła obok męża, chwytając go za rękę. Zapatrzyli się na jezioro i Władysław zapytał po chwili ciszy:
-A żona... tego władcy od chrztu Polski... jak on się nazywał?
-Mieszko. A żona - Dobrawa.
-Wiadomo, czemu on zdecydował się na chrzest?
-Myślę, że zabrzmi to znajomo - uśmiechnęła się. - Mieszko gdy był mały, przez pierwsze siedem lat życia był ślepy. Potem odzyskał wzrok, co później uznano za znak, który miał zapowiedzieć oświecenie jego ludu światłem wiary. Po latach szukał wsparcia przeciwko najazdom. Wielu z jego sąsiadów było już chrześcijanami. Potrzebował sojusznika i chciał zrobić coś, co wytrąciłoby im argumenty z ręki. - szli coraz bliżej jeziora.
-A cóż innego podtrzymałoby tak sojusz, jak nie małżeństwo? - puścił oko do Jadwigi i mocniej uścisnął jej dłoń.
-Dokładnie. Wybrał czeską księżniczkę Dobrawę. Czesi zgodzili się na ślub, ale księżniczka postawiła warunek - nie wyjdzie za mąż, dopóki Mieszko nie przyjmie wiary i nie ochrzczą się jego dostojnicy. Wiedziała, że różnica wiary jest przeszkodą w małżeństwie. Dzięki niej książę porzucił dawne obyczaje. Miał ponoć siedem żon i kazał je oddalić. Potem przyjął chrzest i tak ta wiara jest obecna do dziś dnia.
-Myślisz, że się pokochali... tak jak my?
-Tego kroniki nie mówią. Ale jeśli książę tak bardzo potrafił się zmienić - sam wiesz, że trudno porzucić dawne obyczaje - to ja wierzę, że tak właśnie było.
Władysław, podszedł do samego brzegu, a w ślad za nim Jadwiga. Fale uderzały cicho o piaszczysty brzeg. Kucnął i zanurzył rękę w chłodnej wodzie. Spojrzał na nią, jakby chciał tam zobaczyć scenę sprzed wieków. Przymknął oczy i zdawało mu się, że słyszy łacińską pieśń, widzi jak rycerze obalają kamienny posąg bożka, a inni stawiają w jego miejsce krzyż. Zdawało mu się, że widzi stojącego nad wodą władcę w białej szacie, a obok niego żonę, która- czy to być może? - miała twarz Jadwigi, jej włosy i piękne szafirowe oczy. Chciałby zapytać tamtego władcę, czy się bał, czy nie obawiał się, że ci rycerze jednak nie obalą posągu bóstwa, a zamiast tego jego wygnają - jako tego, który odrzucił dawną wiarę. Chciał zapytać, czy wszyscy ludzie tak w ciemno poszli za nim i nowym znakiem chrześcijaństwa, ale nie widział nikogo. Tylko odbicie swoje i smukłej sylwetki Jadwigi w czystej wodzie...
-Władysławie? - drobna dłoń dotknęła jego ramienia, a Jadwiga kucnęła obok niego i lekko o niego oparła. - Wszystko w porządku? - nabrał wody na dłoń i obmył twarz. Jakby chciał tym gestem usunąć wszelkie wątpliwości i jakby wierzył, że ta woda, która niegdyś obmyła z grzechów przodków mu w tym pomoże.
-I obyło się bez rozlewu krwi? -zwrócił się do Jadwigi. Wstał i pomógł jej stanąć obok. - Kiedy myślę o Litwie... tego obawiam się najbardziej. Ludzie tyle już wycierpieli... Krzyż kojarzy im się ze strachem i śmiercią, nie zbawieniem.
-Księżna przekonała męża do wiary miłością, a lud dobrocią - samo jej imię o tym mówi- uśmiechnęła się. - Władysławie - dodała widząc niepewność na twarzy męża - wiem, że to trudne, że po tylu latach na Litwie rzymska wiara kojarzy się tylko z mordem, ale pokażemy naszym poddanym, że można inaczej. Bardzo mocno w to wierzę.
-Dobrawa musiała być bardzo dobra. Jak ty - popatrzył na nią z miłością. - która przyniesiesz nam nadzieję i wiarę w Boga.
-A ty - stanęła naprzeciwko męża - poprowadzisz poddanych do pokoju i do wielkości.
-I tak- uśmiechnął się do żony - zrodzi się potęga! - złożył na wargach Jadwigi gorący pocałunek.
***
-Jak żyję i podróżuję nie zdarzyło mi się coś takiego! - krzyknęła ze złością Jadwiga Pilecka.
-Ani.. mnie... - wyjąkała Margit. - Boże... A mógł być to taki piękny dzień!
Oto co się stało. Marząc o swoim przyszłym szczęśliwym życiu podziwiały z koleby wiosenny krajobraz, kiedy pojazd, wprawnie kierowany przez woźnicę miał pokonać wielką kałużę pozostałą po nocnym deszczu. Wjechał w wodną taflę ostrożnie i powoli. Nagle stanął, coś mocno szarpnęło, zatrzęsło się i zdezorientowane niewiasty usłyszały głośne końskie rżenie. Mimo prób ruszyć dalej się nie dało. Nagle koleba przechyliła się i przytrzymana przez Jadwigę Margit ledwo uniknęła upadku wprost do wody, ale przemoczenia już nie. Wtedy woźnica powiedział, że koło się urwało i pośpieszył po pomoc. Obie niewiasty zostały na przechylonym wozie. Dzień był ciepły, ale pod wpływem podmuchów wiosennego wiatru i przemoczenia Margit dygotała z zimna. Jadwiga okryła ją płaszczem i rozcierała dłonie.
-A mogłyśmy zostać na zamku i haftować - zaczęła swoim zwyczajem narzekać starsza z sióstr Lackfi.
-Nie mogłyśmy wiedzieć, co nam się przydarzy.
-Niestety sytuacja ta potwierdza to, co zawsze powtarza Felicja z Brzezia: lepiej żyć nudno i bezpiecznie niż niebezpiecznie i ciekawie! Jak zimno...
-Nie martw się, pomoc zapewne już do nas jedzie - pocieszała Jadwiga.
-Na pewno zachoruję przez ten wyjazd- burknęła Margit. - Jak ja przetrzymam podróż do Krakowa...
-Napijesz się po powrocie grzanego miodu i każę ci przygotować kąpiel...
-Co mi z kąpieli, jak już czuję, jak mi sztywnieją palce u stóp! I mój płaszcz pewnie będzie zniszczony! - jęknęła Margit. Gdy wóz się przechylił, woda wlała się do środka mocząc nogi i płaszcz dwórki, a potem Margit pośliznęła się i choć nie upadła całkiem, zmoczyła większość ubioru. - Poza tym po drodze nie ma żadnej karczmy... Dopiero na zamku będę mogła się przebrać i wysuszyć...
-Spokojnie już niedługo dotrze pomoc...- pocieszała Jadwiga.
-Niedługo, niedługo... Ja nie chcę niedługo! Ja chcę już! - rozpłakała się Margit. - Ja już nie mogę...-ukryła twarz w dłoniach. - Chcę na zamek! - wybuchnęła jeszcze większym płaczem. - No, gdzie jest ta twoja pomoc? - narzekała przez łzy. Patrzyła na drogę wypatrując jeźdźca przybywającego na pomoc. I naglez całego serca zapragnęła, by przyjechał Spytek. By to on ją stąd zabrał, otarł łzy i powiedział, że już po wszystkim. Wiatr zwiał, zadygotała z zimna i rozpłakała się znowu. I kiedy usłyszała tętent kopyt, nie mogła w to uwierzyć. On przyjechał.
-Cóż to za przygoda, moja rozsądna siostro? - zwrócił się do Jadwigi, kiedy zdyszany, zarumieniony od pędu zsiadł z rumaka przeczesując dłonią rozwiane włosy. - Panno Margit! - jego wzrok natrafił na dwórkę. O Boże. Mokry płaszcz, suknia i trzewiki, twarz mokra i zapuchnięta od łez. Wrażliwy na krzywdę wszystkich, zwłaszcza niewiast, wzruszył się tym widokiem.
-Straciliśmy koło od wozu - objaśniła wydarzenie pani Pilecka.
-Szybko - rzucił Spytek krótko do woźnicy. Sam podszedł przez wodę do zziębniętej dwórki.
-Już dobrze - powiedział uspokajająco, po prostu, jak do każdego. Pod Margit natychmiast zmiękły nogi. - Proszę już nie płakać - podał jej chusteczkę, tę haftowaną niegdyś przez Erzebet, którą otrzymał na początku ich znajomości, a gdy otarła twarz, wziął ją na ręce i przeniósł przez wodę.
Z chwilą, gdy to uczynił, jakby zeszły z niej wszystkie siły. Mimowolnie wtuliła się w niego, głowę składając mu na ramieniu. Pachniał wiosennym wiatrem lasem, biło od niego ciepło i spokój. Nim się zorientowała, powiedziała:
-Myślałam, że nikt już po nas nie przyjedzie...
-Nie zostawiłbym niewiast w potrzebie - uśmiechnął się i pomógł jej usiąść na wierzchowcu. - Pojedzie pani ze mną, a za nami woźnica z moją siostrą. Tak szybciej wrócimy na zamek. Sam zajął miejsce za nią, chwytając wodze w dłonie. Ruszyli, a w ślad za nimi pani Pilecka.
Margit nie mogła uwierzyć, że wraca zziębnięta z przejażdżki otoczona opieką wojewody i są tak blisko siebie. Troskliwe pytania i maniery Spytka ogrzewały serce i duszę. Pozwoliła mu okryć się zwierzęcą skórą, którą miał przy siodle na wszelki wypadek. Ach,jakiż on był uważający i troskliwy i jakże odpowiadała jej rola uratowanej z opresji damy! Zaraz... Czyż jego ojciec nie poznał swej żony w podobnych okolicznościach? Ach, jakie to wszystko romantyczne!
Tymczasem Spytek nie mógł przestać martwić się, że nie zdąży na umówione z Erzebet spotkanie. No, ale cóż, ona to zrozumie, wszak jako rycerz nie mógł postąpić inaczej. No właśnie. Erzebet. Margit. Dwie siostry, a takie różne. Nie mógł powstrzymać myśli, że Erzebet w takiej samej sytuacji byłaby szczerze rozbawiona i pewnie sama wzięłaby się za naprawę wozu i sprowadzenie pomocy. Erzebet... Ach, jak nie mógł już doczekać się spotkania. Spojrzał na wciąż zaczerwienioną od płaczu twarzyczkę starszczej z sióstr Lackfi i jakieś dziwne ciepło zalało mu trzewia. Taka biedna, zziębnięta i potrzebująca pomocy. Jakaś wrażliwa, opiekuńcza część jego duszy zadrżała niebezpiecznie. Czyż ojciec nie poznał matki w podobnych okolicznościach? Ach, zaraz... Trzeba będzie pędzić. Nie można kazać Erzebet czekać zbyt długo. Czyż nie jest ona trochę jak jego matka? Dziarska i wymagająca? Gdy się spóźni, na pewno skomentuje to jakąś celną uwagą.Tak, trzeba będzie się spieszyć...
Tak dotarli na zamek. Dziękującej mu Margit Spytek rzekł, że musi się spieszyć, bo czekają go ważne sprawy.
-Ale proszę się nie martwić. Nie zapomnę. Zajrzę sprawdzić, jak się pani czuje - uśmiechnął się ciepło.
A Margit już wcale nie czuła zimna. Wręcz przeciwnie. I wcale nie przyczyniały się do tego miód i grzane mleko, które Jadwiga podała jej po powrocie.
***
Słońce chyliło się już ku zachodowi. Całe popołudnie spędzili na rozmowach i podziwianiu uroków wiosennego lasu. Szli tak brzegiem jeziora, a purpurowe niebo zabarwiło na ten kolor również wodę. Różowawe obłoki wyglądały niczym woal, złocisto-purpurowa poświata barwiła pnie drzew i ścianę lasu na cudne kolory. Kierowali się już w drogę powrotną, by zdążyć przebrać się przed ucztą. Podziwiali przepiękny krajobraz, kiedy zgodne współbrzmienie szumiących szuwarów i drzew przerwał trzepot skrzydeł. Zatrzymali się i podnieśli głowy. Biały orzeł szybował wolno i majestatycznie znad lasu, a dalej kołował nad wodami jeziora. Tańczył z obłokami, wzbijał się to w górę, to znów zniżał niemal do samego lustra wody.
- Znak władzy i zwycięstwa - zamyślił się król.
-Może zwycięstwa na Litwie? - dodała królowa z nadzieją. - I Polski... Przecież on wygląda tak, jak go musiano zobaczyć na samym początku! - zawołała.
-To historia o herbie Polski, tak?
- Jest taka bardzo stara legenda i to nie tylko o herbie ale i mieście, w którym teraz jesteśmy. Mówi ona, że trzech bracia, Lech, Czech i Rus podróżowali znad Dunaju i szukali miejsca, dla siebie i swoich ludów. Oni założyli i od ich imion wzięły się nazwy: Czechy i Ruś. Lech wędrował dalej Dotarł gdzieś do tych okolic i wypatrywał znaku, gdzie powinien się osiedlić. Zobaczył nagle orła białego na tle zachodzącego słońca, kołował on nad lasem i wylądował na gnieździe w koronie jednego z drzew. Lech wiedział już, że to jest właściwe miejsce na gniazdo jego rodu i stolicę przyszłego państwa - opowiadała, a gdy zamilkła trwali tak w zachwycie, trzymając się za ręce. Jagiełło wpatrzył się w sylwetkę królewskiego ptaka. I nagle, przez ułamek chwili, nie jezioro oglądał przed sobą, a jak gdyby pole bitwy, pobojowisko, chorągwie i płaszcze z czarnymi krzyżami u swoich stóp, a nad nimi zataczającego koła potężnego orła...
-Władysławie? - głos żony wyrwał go z zamyślenia. - Piękne to, ale chyba pora nam już wracać. Dzisiaj uczta... Coś się stało? - przyjrzała mu się uważnie.
-Nie, nie -spojrzał jeszcze raz na płonące niebo nad jeziorem. Czyżby to, co ujrzał, było wizją przyszłych czasów? - Piękna historie. O herbie, o chrzcie. I ten piękny ptak. Może to dla nas znak od Boga? - spytał myśląc nie tylko o samym orle, ale i wizji, którą ujrzał.
-Być może, zsyłał nam już ich przecież wiele - skinęła głową. Trzymając się wciąż brzegu ruszyli w powrotną drogę.
-Cieszę się bardzo, że tu przyszliśmy - odezwała się Jadwiga. - Czuję, że...
-Ćććśśś... Cicho!- Jagiełło nagle zatrzymał się, zniżył głos do szeptu i położył dłoń na ustach żony. -Cicho... Słyszysz?
-Co mam słyszeć? - wyszeptała prosto w jego dłoń.
-Posłuchaj... - królowa zasłuchała się w wieczorne szelesty, szum i świergoty, które przebijała jakaś słodka nuta. Trel niósł się wśród drzew coraz bardziej rzewny, a zaraz perlisty, wesoły, a potem znów rzewny, jakby kogoś wzywał, a odpowiadał mu drugi, krótkimi radosnymi dźwiękami.
-Co to za ptak? -wyszeptała.
-To słowik. Najlepszy śpiewak w całej puszczy. Słyszysz, jak woła? - po radosnym świergocie rozległ się dłuższy i niższy dźwięk.
-Jak pięknie - westchnęła. Śpiewałam kiedyś z Margit taką piosenkę: "Czy słyszysz słodki trel, to słowiczy trel, aaaaaa w jaśminie..." - zanuciła. - Śpiewałam to, ale nikt mi nigdy nie wyjaśnił, który to trel - uśmiechnęła się.
-W naszym rodzie jest historia jak to dziad Giedymin jechał do sąsiedniego księstwa na spotkanie z przyszłą żoną. Nie było mu dane jednak dotrzeć tam, bo po drodze tak się zachwycił śpiewem słowika, że zboczył z drogi. Jechał tak przez las i wsłuchiwał się w śpiew ptaka, aż dojechał nad brzeg jeziora i ujrzał tam nieznaną księżniczkę. Miała na imię Jewna. Na widok jej urody zapragnął, by została jego żoną. Postawiła warunek, że ma jej przynieść pęd róży, na którym będą kwiaty w dwóch różnych kolorach - biały na znak czystości jego uczuć i czerwony na znak męstwa i odwagi. W ogrodzie zamkowym były róże białe i czerwone, ale każdy miał kwiat jednego koloru. - opowiadał, a Jadwiga jak zaczarowana słuchała słów męża i rzewnej pieśni słowika. - Dziad biadał nad swym losem, mógłby dać ukochanej skarby całego świata, ale nie taką różę. Którejś nocy w ogrodzie usłyszał taki śpiew. Na krzewie białym siedział słowik. Dziadek całą noc mówił o swojej miłości, a słowik wyśpiewywał swoją pieśń. Giedymin nie wiedział, że ptak jest tak blisko krzewu, że jeden z cierni wbija się w jego bok. Wbijał się tak coraz bardziej, aż ptak zginął, a część kwiatów od jego krwi zabarwiła się na czerwono. Zaniósł je księżniczce i została jego żoną, a krzew kwitnie do dziś na biało i czerwono jednocześnie.
-Piękna to opowieść i jeszcze piękniejszy śpiew - królowa otarła łzy wzruszenia. Wsparła się na ramieniu męża i tak szli dalej. - A Giedymin i Jewna byli ze sobą szczęśliwi?
-Tak, chociaż w ich życiu biel czystości i czerwień zdrad bliskich ludzi, krwi i bólu ciągle się przeplatały. Ale byli w tym razem - uśmiechnął się do żony.
-Jak my - odwzajemniła uśmiech. - Jaki on niepozorny, a jaki ma piękny głos! - zawołała, kiedy słowik przysiadł na niskiej gałęzi. - Gdybym go tylko widziała- nie pomyślałabym...
-To zamiast wyglądu ma piękny głos - wyjaśnił Jagiełło. - W ten sposób wabi do siebie wybrankę! - nagle przyciągnął żonę bliżej siebie i złożył na jej ustach gorący, głęboki i czuły pocałunek.
-Och...- westchnęła z zaskoczenia. Straciła dech i gdyby nie podtrzymał jej mocno, upadłaby. - Dobrze, że nas nikt nie widzi, bo...
-Wolałabyś, żebym cię uwodził za pomocą śpiewów? - parsknęła śmiechem. O ile Władysław nucił jej czasem litewskie melodie, tak cały urok ich - i zresztą wszelkich pieśni - znikał, kiedy zabierał się do śpiewania.
-Och, nie, Władysławie - pokręciła głową przez śmiech. - Śpiewy zostawmy słowikom i chodźmy szybciej, bo niedługo zaczną nas szukać...
***
-Moja siostrzyczka się skąpała? A to paradne! - chichotała Erzebet, gdy spóźniony i zdyszany wojewoda wyjawił jej przyczynę swego spóźnienia i szli już lasem, pod baldachimami młodych listków. Jak to jest, że od jej śmiechu słońce zdaje się świecić jaśniej?
-Erzebet, może się przeziębiła i zachoruje, a ty sobie dworujesz!
-A ty od kiedy się tak o nią martwisz?
Nie wiedzieć, czemu, przestraszył się tego pytania, choć wiedział przecież, że zadała je w żartach Był zmartwiony. Przypomniały mu się pełne łez oczy dwórki i to jej Myślałam, że nikt już nie przyjedzie...
-Moim rycerskim obowiązkiem jest ratować osoby w potrzebie. To naturalne, że nie chcę krzywdy dla nikogo - rzekł poważnie.
-No, tak, przecież to nikt inny, a mój Spytek jest chlubą rycerstwa polskiego - rzekła dumnie. - No, nie patrz tak na mnie, moją dumą też jesteś - ucałowała policzek rycerza.
-No... Może kiedyś będę chlubą... Ale jeszcze...
-Co jeszcze? Dzięki tobie mamy króla. Litwa się dzięki tobie będzie chrzcić. Królowa jest szczęśliwa. A któż to sprawił, któż? Mój Spytek! - szczebiotała.
-Erzebet, bo przez ciebie popadnę w pychę - odparł przez śmiech. - A pycha to ciężki grzech.
-Oj, tobie to raczej nie grozi, panie wojewodo. Choćbyś i sto par złotych sandałów dostał - śmiali się oboje.
-A ty dlaczego nie pojechałaś na przejażdżkę z moją i twoją siostrą? - spytał.
-Spytek... - skrzywiła się Węgierka. - Mogłabym mieć z nimi spokój chociaż wtedy, gdy jestem z tobą? - jej ton wyrażał zniecierpliwienie.
-Stało się coś?
-Wiesz, jak na mnie naskoczyły za to, że byłam z tobą sama w komnacie jak dawałam ci dokument? Margit to jeszcze dało się wytrzymać, ale twoja siostra? Dlaczego w ogóle ona mnie się czepia? "Niewiasta ma strzec swojej czci i honoru, tarara!" - zrobiła brzydką minę przedrzeźniając Pilecką.
-A nie ma? - zapytał wojewoda, dusząc się od śmiechu.
-Tylko czy ja tego nie robię? Przecież nie oddałam ci się razem z dokumentem!
-Kochana... Nie dziwię się, że zwracają ci uwagę, jak mówisz takie rzeczy - śmiał się Spytek. Ach, ta jej dziarskość i bezpośredniość. - Wiesz, że brzmi to dość...Skandalicznie...
-Przecież byś mnie tak nie kochał, gdybym taka nie była... - odpowiedziała przymilnie, przytulając policzek do ramienia Melsztyńskiego, na którym się opierała. W ułamku sekundy przeszło mu przez myśl spotkanie z Margit, ale zalało go uczucie rozrzewnienia i miłości.
-Taką cię kocham - ucałował czubek jej głowy. - I kochał będę...
-Może masz rację, że wyraziłam się trochę skandalicznie. Tylko, że nie każdy musi być taki poukładany jak Margit czy twoja siostra. Nudno by wtedy było.
-Zapewne...
-Ja mam wrażenie, że ona mnie nie lubi...
-Kto?
-No, twoja siostra. I pewnie dzisiaj znielubiła mnie jeszcze bardziej.
-Coś jej powiedziałaś?
-Powiedziałam, że ma duże doświadczenie ze złymi wyborami serca, bo wasza Elżbieta zakochała się w królu. Niby nie jest o to zła, bo przeprosiłam od razu, ale chyba się obraziła.
-Erzebet, moje słońce... Ona bardzo przeżyła tę sytuację z Elżbietą. Nie dość, że bała się o urząd mój i Ottona, o pozycję rodziny, to jeszcze o relację z Elżbietą. Wiesz, że od tamtej pory prawie się ze sobą nie kontaktują? Elżbieta nie chce jej wybaczyć, że wtedy odesłała ją do domu. Spróbuj zrozumieć...
-Dobrze, Spytku, tylko... Nikt mnie nie rozumie- powiedziała z żalem. - Twoja siostra tylko moralizuje i poucza. Margit zachowuje się, jakby była moją matką... Z królową da się pomówić, ale ona ma tyle zajęć...
-Erzebet, a ja? Przecież ja wiem... I taką cię kocham - uśmiechnął się ciepło.
-Przy tobie mogę czuć się wolna - wyznała, wznosząc ku niemu oczy. - Piękna, kochana...
-Bo taka jesteś! I dajesz mi tyle radości - uśmiechnął się.
-Nikt mi nigdy tego nie powiedział - wyznała ze wzruszeniem. - Margit tylko na mnie narzeka i poucza. Nigdy nie będę taka, jak ona chce.
-Nie będziesz i ja nie chcę żebyś się zmieniała. Spróbuj ją jednak zrozumieć. Chce dla ciebie dobrze. Mnie moja siostra ciągle chce ożenić - westchnął. - Każda z nich chce jak najlepiej, tylko dla nas te chęci bywają... Kłopotliwe...
-Jadwiga chce cię ożenić? O ja nieszczęsna... Przecież ona nigdy mnie nie polubi! Wciśnie ci jakąś inną babę zamiast mnie! - pisnęła Erzebet.
-Dlatego może dobrze byłoby, żebyś chociaż spróbowała mieć dobre relacje z Jadwigą i swoją własną siostrą?
-Hoho, czyżby pan wojewoda miał wobec mnie jakieś zamiary?
-Najlepsze - uśmiechnął się on.
-Jak dobrze jest być z tobą - uścisnęła mocniej ramię rycerza. - Ty jesteś dla mnie Spytkiem. Po prostu moim Spytkiem, a nie kolejną matką, jak Margit. - spojrzał na nią pytająco. - Margit zajęła się mną po tym, jak mama zmarła. Prawie jej nie pamiętam - opowiadała. - Taty też nie, bo zginął na wojnie z Litwą. Stąd niechęć Margit do Litwinów. Brat zginął w czasie buntu w Krakowie. A mama zmarła ze smutku i żalu po tym wszystkim. Pamiętam, jak miałam się z nią pożegnać. Leżała taka biała i zimna... - Erzebet zadrżał głos - a ja nie rozumiałam, czego się nie rusza...
-A ja miałem sześć lat jak zmarła moja mama - Spytek zapatrzył się daleko przed siebie. - Wyjechała na konną przejażdżkę o wschodzie słońca tak jak lubiła. Niestety, koń nie dał rady przekroczyć przeszkody...
-Tak mi przykro... Kochany mój... - zatrzymała się raptownie i przytuliła go do siebie. Ucałował ją czule w czubek głowy.
-Wiem... Wiem, kochana - zamrugał oczami i przełknął ślinę, by się nie wzruszyć. - Dziękuję... za ciebie.
Szli tak dalej zachwycają się naturą i ciesząc się swoją obecnością. Kiedy byli blisko zejścia się dróg Erzebet zatrzymała się raptownie:
-Ćśśś, Spytek... Tam ktoś jest...
-Kto?
-Nie wiem... Ćśśś... - stanęli za drzewem.
-Wolałabyś, żebym cię uwodził za pomocą śpiewów?- usłyszeli stłumiony głos, a za drzewami zamajaczyły dwie postacie wymieniające czuły pocałunek i dał się słyszeć dobrze znany dwórce perlisty śmiech.
-Spytku! - pisnęła, a wojewoda nakrył jej usta dłonią. - To król i królowa! - dodała szeptem. Jak on miłuje naszą panią!
-Ćśś... I dlatego właśnie nie będziemy ich podglądać - pociągnął ją za sobą. - Chyba nie chciałabyś, by nas ktoś podpatrywał w takiej sytuacji?
- A miłujesz mnie tak jak król królową? - wykrzywiła twarz w zawadiackim uśmiechu.
-Może nie jestem w stanie obsypać cię klejnotami, może Melsztyn nie jest Wilnem, a ja nie jestem Jagiełłą, którym jeszcze do niedawna straszono u nas niesforne dzieci, ale... Tak. Ty jesteś moją królową. Nawet jeśli szokujesz nasze siostry i nawet jeśli moja zechce mi wcisnąć inną niewiastę.
-Ach Spytku, Spytku... zdążyła jeszcze zachichotać nim pochylił się ku niej i złączył ich wargi w jedno.
***
-Skrzynię srebra zechcieli! A to szubrawcy! - uderzył pięścią w stół Skirgiełło.
-Jakby im tego, co nakradli było mało! - mlasnął Korybut, ogryzając kurczęcą kość.
-Jakże to? Chyba nie zostawicie druha w potrzebie? - spytał z przestrachem Jan, gdy zdał relację z wyjazdu po Niemierzę.
-Po moim trupie! - uniósł się znów Skirgiełło. - Wypluj te słowa! Oczywiście, że nie zostawimy. Po co w ogóle tu dłużej ozory strzępić. Bierz srebro i ruszaj! Korygiełło, co się tak patrzysz?! - zwrócił się do brata, któremu zrzedła mina na te słowa. Wszyscy spojrzeli na księcia mścisławskiego, który jeszcze bardziej skurczył się w sobie.
-Tylko nam tu nie zemdlej. Mówiłem, że skubiesz tylko posiłki jak jakaś niewiasta, to teraz masz - Korybut podsunął bratu talerz z udźcem. - Kurczaczka?
-Sam jesteś kurczaczek! -obruszył się Korygiełło. - My...
-Oooo, bracie! Co ja słyszę! - odezwał się gardłowy głos Skirgiełły.- Co za zaniewagi się tu dzieją?
-Potwarz! Potwarz! - Korybut złapał się za pucołowate policzki i zanosił się śmiechem. Jan i Korygiełło wymienili niezadowolone spojrzenia.
-Cicho- zabrzmiał spokojny, poważny, niemal spiżowy głos Lingwena. - Nie czas teraz teraz na wygłupy. Sprawa jest poważna. Korygiełło? Zacząłeś wcześniej mówić.
-Tak - książę na Mścisławiu rozejrzał się po twarzach towarzyszy. - My... - zawahał się - nie mamy tyle... Wszystko poszło na wojnę. Nie zbiorę danin od poddanych w tak krótkim czasie. - zapadła chwila ciężkiej ciszy.
-Mam pomysł! - ożywił się po chwili Korybut. - Może konia sprzedajmy? Albo trzy?
-Konia? - upił i czknął Skirgiełło. - Kto tu kupi od ciebie konia, jak każdy wydał wszystko na wojnę? Może by tak twoją spiżarnię wyprzedać, co? Pewnie na trzy okupy by starczyło!
-Cicho - upomniał ich Lingwen. - Czas leci, a Niemierza czeka na Jana...
-... przecież to ciągle mówię! - obruszył się książę na Połocku.
- Zbierzmy od naszych rycerzy - zaproponował pan na Krzyczewie. - Dobrze wiecie, że mają co dać. Cenią Niemierzę i życzą mu powrotu. Pomogą nam.
-A ludzie Witolda? - spytał Korygiełło. - Nie dość, że nic nie dadzą, to czeka nas kolejna awantura z krewniakiem.
- Witolda już posłałem, żeby wyłapywał z ludźmi w lesie niedobitki oddziałów Światosława - uśmiechnął się Lingwen. - Nie będzie nam przeszkadzał. Zwołajcie ludzi. Nie ma czasu do stracenia!
Jan po raz kolejny spojrzał na przyjaciela. Leżał na wozie okryty wilczą skórą i kożuchem,wszak wieczór i tak był chłodny, a ten jeszcze trząsł się od gorączki. I tak było już lepiej, bo rany miał wstępnie opatrzone, dostał też wodę, miód i coś ciepłego do jedzenia. Nie wykrzykiwał już majacząc imion żony i synka. Dzięki Bogu, najgorsze było już za nim.
Pan na Kościelcu nie tego się spodziewał. Nie planował zostać bohaterem wojennym, zabijać wodza wrogich wojsk, a potem wykupywać z niewoli przyjaciela. Dobrze, że rycerze podzielili się odrobiną każdy ze swojej sakiewki i uzbierali skrzynię srebra. I choć Jan zawdzięczał tej wyprawie kolejne siniaki, podbite oko i szramę na policzku zadaną przez Krzyżaka, nie postąpiłby inaczej. Poprawił przekrzywioną i porządnie przybrudzoną wstęgę od swojej Sikoreczki. To myśl o niej ich przyszłości dodawała mu mocy i odwagi.
Przed sobą widział już bramę mścisławskiego zamku, z której wybiegł ktoś wysoki o jasnych włosach dzbanem w ręce.
-Janie! Janie !- rycerz z Kościelca rozpoznał głos Skirgiełły.
-Książę! Żyje! - pomachał do druha, wiedział, że to na tę wiadomość czeka najbardziej.
-Cyrylu! - Skirgiełło podbiegł do wozu porzucając po drodze dzban. - Cyrylu! - stanął nad leżącym Niemierzą i zacisnął pięści, tłumiąc wybuch złości. - Co oni ci zrobili...
***
Wizyta pary królewskiej w Gnieźnie dobiegała końca. Spory skłóconych rodów zostały zażegnane, wyroki wydane, urzędy obsadzone. Nadano też przywileje. Nawet wydarzenia z dnia wjazdu do miasta pierwszych Piastów zdawały się blednąć przy tym wszystkim. Szczególnie panowie zadowoleni z negocjacji mieli co świętować. Dobrą okazją była uczta pożegnalna na cześć króla i królowej. Następnego dnia mieli wyruszyć w dalszą podróż. Wszystko było już przygotowane.
Po długiej wstępnej części pełnej przemów, nie zawsze szczerych pochwał, pożegnań i wręczania darów, zaczęły się tańce. Wobec niechęci króla do takich zabaw w pierwszą parę poszli Spytek z siostrą - mimo tego, że Jagiełło przełamał się na własnym weselu nadal nie przepadał za zabawami, a już zapewne nie w gronie dopiero co poznanych osób. Jadwiga też nie pałała entuzjazmem. Zauważył, że jest jakaś małomówna, blada i jakby smutna. Gdy tylko zabawa zaczęła się na dobre władcy ręka w rękę, dyskretnie opuścili salę. Znużeni, trzymając się pod ręce dotarli do komnaty. Władysław przepuścił żonę przodem i zamknął za sobą drzwi. Już wcześniej polecił Opanaszowi naszykować łoże i wannę z gorącą wodą, w komnacie unosił się więc zapach świeżej pościeli i wilgoć z pary wodnej, a w kominku trzaskał ogień. Podszedł do Jadwigi, pogłaskał jej policzek i przyjrzał się jej z troską. Zauważył, że ma podkrążone i zmęczone oczy.
-Jadwigo, co się dzieje? Źle się czujesz?
-Głowa mnie boli - odparła cichutko, zawstydzona. Nie lubiła przyznawać się do słabości. - Ta uczta i głośna muzyka...
-Kochanie moje - przytulił żonę, głaskając po jedwabistych włosach i plecach. - Jutro zaczynamy wracać do Krakowa. A teraz odpoczniesz sobie, położysz się, a ja po kąpieli dołączę do ciebie - pocałował ją we włosy. - A może potrzebujesz lekarstwa? - spojrzał jej z troską w oczy.
-Nie nie... To od hałasu i... ze zmęczenia. Odpoczynek wystarczy- uśmiechnęła się ciepło. - Tylko... czy mogłabym z tobą... tutaj - spojrzała niepewnie na męża, a potem na balię pełną gorącej wody.- Nie chcę się kłaść spać sama - wymamrotała zawstydzona. Odkąd przyszły wieści z Budy szczególnie nie chciała zasypiać bez Władysława. Bała się dręczących myśli i snów.
-Przecież nie musisz pytać - odpowiedział z uśmiechem. - Pomogę ci - delikatnie rozsznurował suknię na plecach, a gdy już zdjęła z siebie ubrania podał jej rękę. Z gracją weszła do wody i po chwili oparła się o tors męża, który zajął miejsce za nią.
-Jak dobrze - przytuliła policzek do jego gładkiej skóry, gdy poczuła jak woda koi i rozluźnia jej ciało. - Jak spokojnie... jak cicho... - przymknęła oczy, gdy Jagiełło otulił ją ramionami.
Król westchnął i uśmiechnął się do siebie. Była taka dzielna i niezłomnie oddana - jemu, rodzinie, dwórkom, poddanym, wszystkim, których spotykała na swej drodze. W ciągu ostatnich tygodni tak często dawała temu dowód. Zarazem tak krucha, delikatna i wrażliwa... zbyt wrażliwa, jak na tyle trosk, pojawiających się z każdym dniem. Trudną codzienność czyniła inną, lepszą. Trosk nie brakowało - Litwa, Buda, wielkopolscy panowie, ich własne drobne sprzeczki... i te całkiem poważne, jak ta o krzywdę kmieciów spod Gniezna. Nie spodziewał się jej takiej. Aż takiej. A jednak mimo wszystko dzieliła z nim każdą, najdrobniejszą część swego życia. Czuł się wyróżniony, obdarowany, niegodny... I choć ciężar korony chwilami zdawał się nieznośny... Nie wybrałbym innego życia. Boże... Nie odbieraj mi tego. Nigdy...
Królowa tymczasem zasłuchała się w miłą ciszę, przerywaną tylko trzaskaniem drew w palenisku i spokojnym biciem serca męża. Jak to się dzieje, że mimo swego mocnego charakteru, zawsze przynosi jej właśnie spokój. Otulona jego silnymi ramionami była jak najbezpieczniejszej twierdzy świata. Był taki... No, właśnie. W tej podróży zobaczyła go w codzienności. W rządzeniu, w gniewie, w zmęczeniu. A on ją. I wciąż ją czymś zaskakiwał, i choć czasem ciężko, było tak... Pięknie. Boże. Jak dobrze... być... jego żoną...
Nawet nie wiedziała, kiedy sen skleił jej powieki. Było jej tak dobrze i spokojnie. Kąpiel koiła zmęczona ciało, a ból głowy powoli ustępował. A on nie chciał jej przeszkadzać, ani sobie samemu przerywać tej ciszy, błogości i spokoju. Wreszcie spokoju. Chociaż na jeden wieczór. Podtrzymywał ją więc tylko, aby nie zsunęła się cała do wody. Tak rzadko mógł cieszyć oczy widokiem śpiącej Jadwigi. Tyle razy oddawał się w kąpieli marzeniom o swojej przyszłej żonie, a teraz trzymał ją w ramionach. Tak, jak już wiele razy, ale jakby po raz pierwszy. Byłby tak patrzył na nią jeszcze długo, ale woda zaczęła robić się już chłodna.
-Jadwigo... - szepnął jej do ucha. - Jadwigo...
-Jogaiła... - wymamrotała niewyraźnie. - Co się stało? - otworzyła szerzej oczy. - Ojej... Długo spałam? Przepraszam...
-Nie, niedługo - zaśmiał się cicho. - Ale robi się chłodno. Pora już wychodzić - pocałował żonę w czoło. - Jak twoja głowa?
-Już jest lepiej. Mówiłam, że odpoczynek wystarczy - uśmiechnęła się, gdy po wyjściu z wanny podał jej płótno do wytarcia. - Ale panowie będą niezadowoleni, że królowie tak szybko opuścili ucztę.
-Przez ostatnie dni poświęcaliśmy im dużo uwagi, poza tym nie powiedzą nam tego, ale uwierz mi, że najlepiej bawią się bez króla i królowej- założył dolną bieliznę. - Myślę, że nawet nie zwrócili na nas większej uwagi. - odgarnął Jadwidze włosy z czoła, kiedy włożyła na siebie nocną koszulę, następnie wziął na ręce i zakręcił się z nią na środku komnaty. Chichocząc wtuliła twarz w zagłębienie jego szyi, a gdy się zatrzymali spojrzała mężowi w oczy.
-Władysławie.. Dobrze się czuję, sama mogę dojść do łoża...
-To wspaniale, ale... Tak rzadko mogę cię nosić na rękach, na korytarzach mi nie pozwalasz, przy ludziach trochę nie wypada... a ja tak lubię taką ciebie - posadził ją na białej pościeli i sięgnął po pudełeczko z nocnego stolika. - Jeszcze tylko posmaruję ci te blizny... i możemy iść spać - Jadwiga wciąż miała ślady po włosiennicy. Na szczęście goiły się ładnie, zapewne za sprawą litewskiego specyfiku. Władysław pilnował, by codziennie używała mazidła i nikomu nie pozwalał jej przy tym pomagać.
-Władysławie... - wywróciła oczami. - To będzie piekło... Poza tym sam mówisz, że jest już lepiej, dobrze się goi, więc może już nie trzeba?
-Jak piecze, oznacza, że trzeba- odpowiedział cierpliwie jak co dzień. - Jadwigo... - zsunęła z pleców materiał koszuli, osłaniając się z przodu i skrzywiła się na tę piekącą maść, którą Jagiełło rozprowadzał delikatnymi, kolistymi ruchami. Był taki delikatny, a zwykły, codzienny gest napełniał czułością, troską i czymś jeszcze... czego nadal się trochę bała, ale tym samym pragnęła. Zadrżała i westchnęła cicho, zamykając oczy i kuląc się lekko, jakby bała się przyznać, do czego mąż doprowadza jej ciało. - A jak wda ci się jakaś choroba? Albo ci te ślady zostaną?
-Władysławie - przełknęła ślinę, starając się odzyskać rezon. Przynajmniej w głosie. - Nie lubię tych smarowideł - grymasiła. - To tylko ślady na plecach. Przecież nikt nie będzie ich oglądał...
-A ja?
-Już rozumiem - mruknęła. - Przestanę ci się podobać? - Jagiełło parsknął śmiechem i odłożył na powrót słoiczek. - Co w tym śmiesznego? O co... - urwała, czując jak mąż znaczy pocałunkami ścieżkę od jej lewego barku, przez łopatkę, kark aż do zagłębienia szyi.
-Jadwigo... szepnął jej do ucha owiewając skórę szyi gorącym oddechem, usadowił się za nią i od tyłu oplótł ramionami. - Wszystko, co twoje jest najpiękniejsze. I zawsze będzie - ucałował niewieści policzek. - A ja nie chcę twojego cierpienia. Ani nawet jego śladów - powrócił do pocałunków coraz bardziej gorących, jakby pieczętując ją jako swoją jedyną, najpiękniejszą, najukochańszą. Chwycił drobne żonine dłonie, które dotychczas na piersiach podtrzymywały materię koszuli i materiał spłynął na kibić królowej. Czując gorączkowe pocałunki na linii barków i ręce błądzące w pobliżu bioder, zachichotała.
-Niecierpliwy jesteś dzisiaj, mój panie... - odwróciła ku niemu twarz, zdobną purpurowym rumieńcem i migoczącymi oczami.
-Przez cały Wielki Post byłem cierpliwy - patrzył jej prosto w oczy.- A przy tobie... nie było to łatwe- westchnął, a ona odwróciła się do niego zarumieniona i roześmiana. Dawno jej takiej nie widział. Zarzuciła mu ręce na szyję, a jedna z jej dłoni zanurzyła się w ciemnych włosach męża.
- Nie będę zatem nadużywać twojej cierpliwości- pocałowała go w usta. - Kochaj więc, Najjaśniejszy Panie...
***
Wojewoda czule i po kryjomu pożegnał ukochaną, która udała się do garderoby, by naszykować na jutro strój podróżny królowej. W czasie uczty zatańczyli dwa razy, ale siedzieli raczej oddzielnie - on z panami, ona z dwórkami, by nie powodować plotek. Ruszył ku swojej komnacie, ale przypomniawszy sobie o obietnicy, że odwiedzi Margit, udał się w kierunku jej komnat. Osiągnąwszy cel, stropił się nieco. Czy na pewno powinien tu przychodzić? No ale cóż, obietnica to obietnica. Wyciągnął rękę i zapukał delikatnie. Po chwili drzwi się uchyliły ukazując mu rumianą twarz Margit, ciemnoniebieskie oczy i wijące się włosy oraz całą sylwetkę okrytą pelerynką. Po raz drugi tego dnia miał okazję przyjrzeć się pięknie wykrojonym łukom brwi, falom włosów i kształtnej twarzy. Nie wyglądała na chorą. Dzięki Bogu.
-Przyszedłem spytać... czy wszystko w porządku - zaczął niepewnie. - Spokojnie, nie będę wchodzić - dodał uspokajająco. - To byłoby niestosowne.
-Widzę, że ceni pan etykietę i maniery tak samo jak ja - rzekła w przypływie śmiałości. - Nie pierwszy raz dzisiaj przekonuję się o tym -chcąc odejść bliżej zrobiła krok,by przestąpić próg, ale potknąwszy się... Znalazła się znowu blisko niego. Znów mogła z bliska wpatrzeć się w uczciwe, błękitne oczy,spoglądające na nią z uwagą i przejęciem, na pięknie wykrojone usta i miłą twarz,przeciętą blizną blisko ust. Ciekawe, co mu się stało...
-Wszystko dobrze? - wyjąkał.
-Wszystko jest dobrze - spojrzała Spytkowi w oczy i jakby wszystko naokoło przepadło... - dzięki panu... - wsparła się o niego dłońmi i zrobiła to. Lekko musnęła jego usta, jak skrzydło motyla, jak wiatr firanki w oknie komnaty. Ledwo wyczuwalnie, ale jednak. Wtem zdała sobie sprawę, co właśnie się stało.
-Przepraszam! -złapała się za usta. - Najmocniej przepraszam! - wycofała się i trzasnęła drzwiami, pozstawiając na zewnątrz osłupiałego wojewodę. Co tu się przed chwilą wydarzyło? Co to miało znaczyć?
Przywołał sobie roześmianą twarzyczkę Erzebet. Tak, to ona, jego jedyna i tak będzie, choćby i wszystkie dwórki całowały go na dobranoc. Przetarł usta, a w komnacie dla pewności wypił szklankę wody. Tak, to tylko chwilowy poryw serca Margit i nic więcej. Trzeba będzie o tym pomówić i zapomnieć.
Nie wiedział jednak, że Margit już opowiada zdarzenie jego siostrze, która już snuje wokół niego pajęczą sieć swojego planu...
***
Było mu tak błogo... Zdawało mu się, że słyszy jeszcze przyspieszone bicie ich serc i szeptane gorączkowo miłosne wyznania. Obejmował ją ramieniem, a ona leżała przytulona do jego boku, tak poruszająco bezbronna... Na początku małżeństwa tak obawiał się bliskości z żoną, tego, że ją czymś przestraszy, zrani czy sprawi ból albo zniechęci. Tymczasem chyba nawet nie potrafiłby czegoś takiego zrobić, tak bardzo go rozczulała i wzruszała swoją ufnością i oddaniem. I choć często jeszcze była zawstydzona jego bliskością i nową sytuacją z każdym tygodniem uczyli się siebie coraz lepiej. Czasem go wręcz zaskakiwała. Jakby nadal łączyła w sobie zawstydzoną panienkę i dorosłą już żonę, a on wciąż nie mógł się zdecydować, którą z nich woli. Zapragnął znów zajrzeć w te oczy i topić się w tych szafirowych głębinach, ale nim się poruszył ubiegła go i, podniósłszy się na ramieniu, ucałowała z uśmiechem mężowski policzek.
-Dziękuję ci- wyśpiewała z promiennym wyrazem twarzy. - Tęskniłam za takim tobą... - urwała, gdy zorientowała się, co właśnie wyznała, a wdzięczną twarzyczkę pokrył rumieniec.
-Za jakim mną?
-Za... - nachyliła się bardziej ku niemu i powiedziała coś na ucho. Pokręcił głową przez śmiech.
-No i czemu się wstydzisz? Każdy mąż chciałby usłyszeć coś takiego od żony.
-Władysławie...
-Wiem, wiem - ogarnął ją ramionami - wiem, co zawsze ci mówili. I może powinienem być im wdzięczny, bo taka jesteś urocza, jak się wstydzisz...
-Dziękuję ci nie tylko za tą bliskość - postanowiła zmienić nieco temat- ale za to, że przy tobie mogę odpocząć i zapomnieć o kłopotach. Za Wielkopolskę, za to, że tutaj przyjechaliśmy. Tyle tu zrobiłeś dobrego dla Korony, a to twoja pierwsza podróż w roli króla.
-Zapomniałaś już o sytuacji z kmieciami? - zdziwił się.
-Nie, ale poza tym tyle spraw tutaj załatwiliśmy. I jesteś dobrym królem, naprawdę! Pomimo tamtej sprawy... Jestem z ciebie dumna. - pocałowali się w usta. - Odwiedziliśmy te ważne dla Polski miejsca, nauczyliśmy się razem lepiej naszej ziemi. Mogliśmy naprawdę poczuć te starodawne opowieści... I to na samym początku wspólnego panowania - westchnął wzruszony i pogłaskał policzek Jadwigi.
-A ja się ciebie lepiej nauczyłem, najdroższa - położył się na boku aby móc patrzeć żonie w oczy - kiedy się smucisz, lękasz, kiedy potrzebujesz pomocy chociaż o tym nie mówisz, jak bardzo jesteś wrażliwa, jak zgodnie z tobą rządzić na co dzień...
-Oboje się o sobie więcej nauczyliśmy - uśmiechnęła się.
- I jak mówiłaś o królestwie też - chwycił jej drobną dłoń i zaczął się bawić palcami żony. - Dzięki temu, że tu byliśmy lepiej rozumiem, kim mam być jako król, i kim są Polacy, skąd to wszystko jest. Tyle tu było znaków i nauki płynącej ze wszystkiego dookoła. To dzięki tobie... moja ty przewodnia gwiazdo... Nawet chrzest Litwy bliższy i bardziej realny mi się zdaje...
-Cieszę się, bo bardzo tego właśnie chciałam - uśmiechnęła się. -Będę dobrze wspominać naszą pierwszą wspólną podróż.
-Ja również- ucałował jej włosy. - Ale cieszę się, że już wracamy do Krakowa.
-Myślałam, że nie przepadasz za Wawelem - zdziwiła się.
-Jest dla mnie często męczący i trudno się przyzwyczaić, ale... to nasz dom - wyznał, a Jadwiga patrzyła na niego ze wzruszeniem. - Tam przyjechałem do ciebie, tam był mój chrzest, nasz ślub, sala, w której się poznaliśmy, nasza komnata...
-Nasza komnata? - prychnęła Jadwiga. - Chyba moja! Tylko ty tam ciągle pomieszkujesz- dała mu pstryczka w nos. Istotnie Władysław prawie w ogóle nie korzystał ze swoich pokojów.
- Nie pozbędziesz się mnie stamtąd- spojrzał na nią poważnie- nawet byś tego nie chciała i ja wiem o tym!- połaskotał żonę, a odpowiedziały mu jej piski i chichoty. - Wrócimy do Krakowa, a potem przyjdzie czas na nową podróż...
-Z tobą- położyła mu ręce na policzkach - choćby na koniec świata! - jej perlisty śmiech przetoczył się przez komnatę.
-Może najpierw na Litwę? - zaśmiał się i on.
-Litwa...- zamyśliła się. - Tam ty będziesz moim przewodnikiem.
-A ty naszym. Do wiary...
-Do wiary zaprowadzimy nasz lud razem - poprawiła go. - Ty i ja.
-Poznasz nasz zamek, wszystkie ważne miejsca, moich braci i siostry...
-Nauczysz mnie lepiej litewskiego... - Jadwiga przez liczne obowiązki musiała zaprzestać nauki z Gabiją i znała niezbyt wiele słów i to przeważnie takie, które kierowała tylko do Władysława.
-No, nie wiem - uśmiechnął się figlarnie. - Ja tam bym wolał, żebyś w tym języku tylko do mnie mówiła.
-Władysławie- przewróciła oczami. - Przecież muszę rozumieć ludzi. Urzędników, poddanych... To jest ważne...
-Nie wystarczę ci tam? Tak bardzo potrzebujesz urzędników i poddanych?
-Rozumiem, że zamkniesz mnie pod kluczem, tak? - parsknęła. - Jesteś zazdrosny? Jogaiła... Przecież ty wiesz... Tu esi visas mano pasaulis (lit. - jesteś całym moim światem) - wyznała.
-O tu mano (lit. -a ty moim)- patrzył na nią zachwycony.
-Więc? Nauczysz mnie? - nie potrafił się z nią dłużej droczyć, taka była urocza
-Tavo žodis yra mano, miła moja (lit. - twoje słowo jest dla mnie rozkazem) - uśmiechnął się szeroko. Jadwiga zmarszczyła czoło.
-To znaczy?
- Część tych słów przecież znasz...
- Twoje słowo dla mnie... no tak. A užsakymas?
-A jak mam wojsko to, co wydaję?
-Rozkazy... Užsakymas to rozkaz, tak?
-Tak, kochana - pocałował ją w czoło. - Wszystkiego cię nauczę, tylko obiecaj, że do mnie częściej będziesz tak pięknie mówiła, jak będziemy sami.
-Aš pažadu -złączyła ich usta w jedno, a drobne dłonie wplotła w jego włosy. - Mano brangiausias, mylimas vyras... (lir. - Obiecuję, mój najdroższy, kochany mężu...)
Moi drodzy!
Oto nowy rozdział!
Spotkaliśmy Olgierdowiczów, uratowaliśmy Niemierzę, mamy też J&J w słodkiej wersji 💞 Wojewoda zaczyna wpadać w sieć intrygi swojej siostry 🙈 poznaliśmy też szczegóły z życia Spytka, jego siostry oraz sióstr Lackfi.🙈
Już zabieram się do kolejnego, ale nie wiem, kiedy będzie.
Czekam na Wasze komentarze, co myślicie o naszych Olgierdowiczach, jak wątek Spytka, Pileckiej i obu sióstr oraz czy teskniliscie za naszą główną parą? Nie zapomnijcie o dodaniu komentarzy i do zobaczenia w kolejnym! 🤗🤗
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro