Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXXIV

*Semesenpai*

-Gdzie macie Yi?-Rzuciłem do Shena,szukając wzrokiem uke.

-Nie wrócił-Shen wzruszył nerwowo ramionami-Myslalem,że jest z tobą.

-O cholera...-Przylozylem dłonie do skroni-Mam nadzieję,że nic mu nie jest.Mały kretyn pewnie się zgubił-Westchnalem,szykujac się na poszukiwania-Oby się znalazł...

-Pewnie spi na jakimś drzewie albo coś...

-Obyś miał rację-Westchnalem ze zdenerwowaniem i ruszyłem jak najszybciej znaleźć tego pajaca.

******************************

W pewnym momencie drogi zauwazylem kobietę przy drzewie.Przystanalem tu na chwilę i rozejrzalem się niepewnie.Po chwili zaskoczył mnie atak tej kobiety ale nie dalem się zaskoczyc na długo.Po dłuższej,trochę męczącej walce dama popelnila błąd i zostala przywiazana do drzewa,krwawiac obficie i piepszac jakieś dzikie farmazony.

-Yi!Gdzie ty kurwa jesteś?-Rzucilem,rozglądajac się.

Po chwili zauważyłem znajomy mi miecz wbity w ziemię.

-Yi...-Wziąłem broń w ręce i zacząłem scierac z niego liczne plamki krwi.-Gdzie ty jesteś do kurwy nedzy!?

Zaczalem się nerwowo rozglądać,szukając znaku,czegokolwiek.Nic.Poszedlem do przodu,przeczesujac dokladnie teren aż wreszcie zobaczyłem Yi siedzącego pod kamieniem.

-O Boże, w koncu cię znalazlem-Odparlem,podchodzac bliżej.Wtedy przerazil mnie jego stan i ta ziejaca,krwawiaca rana...

Spojrzał na mnie i usmiechnal się slabo.

-Zaraz cie wezmę do Soraki...ona...ona się toba zajmie,nie martw się-Zaczalem go zapewniac,gladzac po wlosach.

-Odpuść sobie-Odepchnal mnie i szepnal cicho.-Mi już nic nie pomoże.

-Yi,czy ty spadles na głowę?Jesteś ranny,ktos się musi...

-Nie.Daj sobie spokój.

-Nie ma mowy,zaraz...

-Nie.-Odepchnal mnie,tym razem mocniej i popatrzyl zdenerwowanym spojrzeniem w moje oczy-Powiedzmy,że nic mi nie jest...

-Przestan się wyglupiac!Zaraz sprowadze pomoc...-Zganilem go,a on mnie objal.Na chwilę zamilklem i zaczalem się wpatrywac na krople deszczu,powoli spadajace w dół.

-Nigdzie nie pojdziesz,prawda?-Spojrzal na mnie i steknal z bólem.

-Nie,oczywiście,że nie-Chwycilem go za ręce i rzucilem nań smutno-Zaraz cię stad zabiorę.

-Nigdzie nie idę-Zmierzył mnie przepraszajaco-Nie mam siły...

-Więc co mam zrobić?-Spojrzalem na niego smutnym,pytajacym spojrzeniem.

-Po prostu tu posiedzmy-Rzucil cicho,kladac się pod drzewem.Mam wrażenie,że jest naprawdę źle.

-Yi.Zmokniesz.-Zmierzylem go karcaco,zdejmujac plaszcz i okrywajac.

-Nie przeszkadza mi to-Odparl zmęczonym tonem.-Chodź,chcę się przytulic.

Usiadłem obok,pozwalajac mu wtulic głowę w moja nogę.

-Zdrzemnalbym się.-Yi rzucil,patrzac raz na mnie raz przed siebie.

-Aj Yi,Yi...-Westchnalem,bo w koncu do mnie dotarlo co się wlasnie dzieje,a ja nie mogę nic z tym zrobić,chociaż bardzo chcę.

Wtulil się we mnie mocniej i popatrzyl wyczerpanym spojrzeniem.-Ciebie też polaskotac?

-Nie trzeba.-Odparlem ze słabym usmiechem,gladzac jego włosy-Jeszcze się przemeczysz,albo mieczobuty zgubisz.

-Pfff-Syknal na mnie,patrzac z udawana pogarda,a we mnie zaswiecil promyk nadziei-Moje buty sa swietne,ignorancie.

-W to nie wątpię.Pewnie wiele razy się w nich przewrociles...-Teraz nie udało mi się zdobyć na usmiech.Nie wiem ile mu zostało...Nie wiem nawet co się stalo.I nie mogę mu pomóc.

-Spadaj-Odepchnal mnie z usmiechem i pogodnym spojrzeniem,po chwili znów się wtulajac.

-Na palmę?

-Tak.Na taka wysoka-Zachichotal,a potem lekko zbladl.-Chcę buzi.

-Wedle życzenia-Schylilem sie,pozwalajac by objął mi twarz i powoli muskal ustami.

-Jak tam twoja odżywka?-Zachichotalem smutnym tonem,ale Yi chyba tego nie wyczuł.Albo nie miał juz siły wyczuć.

-Zupełnie o niej zapomnialem-Odparl wesolo,znow mnie obejmujac-Kochasz mnie?

-Tak-Rzuciłem,patrzac jak z każdą chwilą gaśnie.

-Na pewno?

-Tak-Objalem go,znow gladzac po włosach-Nie zadawaj oczywistych pytań.Nie zimno ci?Ja już dostatecznie zmoklem.

-Nie.Wlasciwie tego nie czuje-Odparl slabo,wtulajac się we mnie jak w przytulanke.

-Oj Yi...-Rzucilem z coraz większym smutkiem-Ty mały głupku...

Klepnal mnie karcaco w nos.

-Kto się przezywa sam się tak nazywa.

-Nie pyskuj,bo cię zgwalce-Odparlem,zmuszajac się na kolejny usmiech,a Yi się rozesmial,a potem steknal z bolu.

-Słodko-Rzucił słabo i znów mnie objal.

-Lizus-Odparlem,patrzac na jego powolne i słabe ruchy.

-Przytulisz mnie?-Szepnal słabo,wyciagajac przed siebie ramiona.

-Przecież wiesz,że nie musisz pytać-Odparlem,pozwalajac jego ramionom owinac się wokoło mojej szyi.

-Mrrr-Mruknal słabo,zaciskajac na mnie mocniej ramiona.

-Nie jesteś kotem-Odparlem,probujac powstrzymać łzy-Znaczy jesteś,ale nie takim zwyklym tylko moim...

Nagle jego rece zaczely opadac i zmierzylem go,patrzac jak się osuwa.

-Yi!?-Zlapalem go za rece i przyciagnalem do siebie,patrzac na bezwladnie opadajaca głowę.-A więc tylko tyle dałeś mi czasu...

Spojrzalem na niego smutno,przeczesujac mu wlosy,spogladajac na lekko przymkniete oczy i skapujacy deszcz.

-Czemu ja zawsze muszę cię posłuchać?-Zlapalem go za twarz i przyciagnalem do siebie-I nigdy nie masz racji...-Teraz nie udalo mi się powstrzymac łez i przylgnalem do policzka Yi,pozwalajac by te lzy wreszcie spadły,mieszajac się z deszczem.
Czas jakby na chwilę się zatrzymał i mijał bez mojego udzialu,nie stawal przed saczacym się deszczem ani przed zbierajacym się wiatrem.Wlasciwie w tym momencie nie liczylo się nic.To tak jakby wylac na wszystko atrament,albo zetrzec jedna ścieżkę gumka.

-Chodź-Poczulem na ramieniu dotyk i machinalnie się odwrocilem,widzac ponura twarz Zeda.

Zmierzylismy się w milczeniu i podnioslem się z ziemi,biorac w ramiona Yi.Stal się jakby cięższy.Spojrzalem z bolem na Zeda,a potem na wiszaca głowę Yi i znów na Zeda,ktory teraz zrobił wspolczujace spojrzenie.

-Przykro mi-Odparl i objal mnie ramieniem,kierujac na jakąś drogę,ktora mnie nie obchodziła.-Nie spodziewalem się...nikt się nie spodziewał.-Wyraznie szukal słów kondolencji,ale żadnych nie znalazł,więc opisal wszystko tak jak zwykle i po swojemu.

Odpowiedzialbym,ale glos uwiazl mi w gardle,zreszta nie mialem ochoty mowic i spojrzałem na Zeda jedynie spojrzeniem pełnym zrozumienia.

Deszcz nadal padał,zaznaczajac drobna mgłę nad okolicą i tworząc drobne kropelki na rzesach Mastera,czyniąc go niczym nimfa (to mialo byc poetyckie xD sry).Ale to też mnie nie obchodzilo.Odchodzilo to w drobna czarna dziurę zwana pustką.

******************************

-Moze coś jeszcze da się dla niego zrobic...-Soraczka rzucila po swojemu i spojrzala na mnie litosciwo-współczujaco,probujac mnie albo pocieszyć,albo zwrocic nadzieję.Nie ważne że jej się nie udało.

-Nie lituj się nade mną-Zmierzylem ja smutno i w końcu się odezwalem.

-Nie lituje-Zmierzyla mnie ze zdenerwowaniem-Rozumiem,że jestes zdezorientowany ale...

Po chwili nie wiedzialem co mówi,bo wszystko zlalo się w czarna pustkę,ziejaca nieznanym.

******************************

-Co ty tu robisz?-Głos Zeda sprawił,że się ocknalem i zaczalem kontaktować ze światem.

-Ja,tak sobie siedze...-Drugi,nieznany mi głos odparl znudzonym tonem.

-Miałeś grać w pokera,nie wysysac krew nieprzytomnym ludziom.-Zed odparl ze swoją chłodną dyplomacja-Dzień dobry.Ktoś chyba wrócił do żywych.

-Co się stało?-Zmierzylem Zeda i nieznajoma mi postac.

-A tam,powoli się wykrwawiales...

-Mmmmm...-Nieznajomy westchnal tesknie.

-A to ciekawe-Odparlem,rozgladajac się za szarą rzeczywistoscia.-A ten to kto?Czy ty przypadkiem nie powinieneś wisieć na jakimś pierwszym lepszym drzewie?

-Drzewie?Ależ brutalny-Nieznajomy machnal z oburzeniem reka-Chyba powinienem się przedstawić.Vladimir.

-Ah tak Vladzio,czy może wolisz Włodek?

Vladzio skrzywil się z niesmakiem.

-Żadne z powyższych.

-Mam nadzieję,że się do niego nie dobrales?-Zed zmierzyl go wymownie.

-Ależ skąd...tylko troszkę sprobowalem...-Vladzio zasmial się nerwowo-Aczkolwiek nie mam ochoty na wiecej.Tyleż gniewu i smutku w tym czlowieku,że aż krew gorzka.

-Zedziu?

-Hm-Zed spojrzał na mnie pytajaco.

-DLACZEGO KURWA WAMPIR PSYCHOPATA CHCIAŁ MNIE ZEZREC,KIEDY SOBIE TU LEZALEM!?

-Nie tak,że zezrec-Vladimir zaczął się tlumaczyc-No bo widzisz,jestem koneserem.Bylem po prostu zaintrygowany.Az szkoda przepuscic taką okazję.Za to twój kolega...niczym krew dziewicy.

-DOTKNALES GO!?-Syknalem w stronę Vladzia,mierząc go spojrzeniem zabojcy.

-Nic z tych rzeczy,po prostu uszczknalem odrobine jego krwi,bo skapla.

-Wlasciwie...To czemu nas wszystkich jeszcze nie pozabijales?-Rzucilem z ironią.

-Nie mam zamiaru zabijać ludzi.To prymitywne.Po prostu uważam,że każdy ma prawo do zycia.Lubię sobie z nimi pograć w pokera.To bardzo słodkie.

-Wampir altruista i miłośnik praw życia?

-W rzeczy samej-Sklonil się nisko z uśmiechem.

Zmierzylem go i obrocilem się na bok.

-Wiesz co?-Wampir zwrócił się do Zedzia-Wydaje się,że ten oto pan z niesmaczna krwia potrzebuje samotnosci.

-W rzeczy samej-Skinalem reka-No,wypierdalac.

-Aleś ty niemily...-Vladzio odparl karcaco-Co to za slownicto?

-Nie denerwuj go,bo wyskoczy na ciebie z czosnkiem-Zedzio zachichotal.

-Ależ ty stereotypowy...

-Mieliscie wyjsc-Rzucilem chlodno.

-Wybacz,wybacz już idziemy-Wampir zlapal zedzia za szmaty i poszli,zostawiając mnie ze swoimi myslami w samotnosci.

******************************

Jakiś czas potem:

-Masz zamiar stad wyjść?-Soraka rzuciła gniewnie,spotykajac swój wzrok z moim-Przestań marnować sobie życie i weź się chlopie w garść.

-Masz zamiar dac mi swiety spokój?-Rzucilem,odwracajac się od niej.

-Nie ma mowy.Popatrz na siebie.Jak ty wygladasz!?Nawet już nic nie jesz-Zganila mnie,mierząc zabojczo.

-No i co?Nie potrzebuje jedzenia.

-Masz zamiar się zaglodzic?Wiesz,że ci na to nie pozwolę.

-Nie obchodzi mnie to-Odparlem chlodno.-Myślę,że nie wiesz co teraz czuję...

-I co masz zamiar się zalamac?-Rzuciła gniewnym tonem-Masz pięć minut by się ogarnąć,w innym wypadku osobiscie cie stad wywale-Cisnela we mnie poduszka-I zrob coś z tą szopa na glowie.Chociaż to rozczesz,albo zwiaz.(tak on ma teraz rozpuszczone wlosy)

Zanim zdążyłem jakkolwiek zareagować,Soraka wyszla z oburzona mina,stanowczym krokiem.

******************************

-To ty żyjesz?-Zed rzucił z rozbawieniem.

-Spierdalaj-Burknalem,rozczesujac włosy-Jeżeli nie masz do powiedzenia niczego sensownego to milcz.

-Ostry się zrobiles-Mruknął i wrócił do swojego zajecia sprzed chwili.

-Widzę,że nie muszę cię wywlekac za włosy na zewnątrz-Soraka rzucila,siadajac obok.

-Jezeli to zrobisz,wsadze ci ten twój róg w dupe-Prychnalem,mierząc ja.

-Mam dla ciebie wieści.Jutro wracamy-Odparla niby krzepiaco.

-Niezbyt mnie pocieszylas,ale cieszę się,że to już koniec.Tylko straty sa zbyt wielkie...-Mruknalem smutno patrząc w ziemię.

-Najsmieszniejsze jest to,że podpisali rozejm i zadna ze stron nie zwyciezyla...

-Nie obchodzi mnie to.Mogę już wrócić tam skad przyszedlem.Jestem zmęczony.

-Pod warunkiem,że pojdziesz spać.Soraka zmierzyla mnie z dziwnym usmiechem,a ja zignorowalem ja,idac przed siebie.

******************************
Z porannej mgielki zaczal wylaniac się budynek,który pamietam kiedy Yi był obok.I tylko tak go pamietam.W sumie powrot nie ma dla mnie żadnego większego sensu,ale gdzieś muszę spać.Wolałbym w każdym innym miejscu tylko nie tu,ale...Nie potrafię odejść z tego miejsca.Za dużo tu wspomnień.

Stanalem przed drzwiami i Zmierzylem je najpierw nieczule,a potem z narastajacym smutkiem.Zacząłem je otwierac,patrzac na figurę czarnego kota,siedzącego niedaleko i wpatrujacego się we mnie z przerażającą uwagą.

-Chyba mam towarzystwo...


KONIEC CZESCI PIERWSZEJ XD

Proszę mnie nie bic za zakończenie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro