Rozdział XXXIV
*Semesenpai*
-Gdzie macie Yi?-Rzuciłem do Shena,szukając wzrokiem uke.
-Nie wrócił-Shen wzruszył nerwowo ramionami-Myslalem,że jest z tobą.
-O cholera...-Przylozylem dłonie do skroni-Mam nadzieję,że nic mu nie jest.Mały kretyn pewnie się zgubił-Westchnalem,szykujac się na poszukiwania-Oby się znalazł...
-Pewnie spi na jakimś drzewie albo coś...
-Obyś miał rację-Westchnalem ze zdenerwowaniem i ruszyłem jak najszybciej znaleźć tego pajaca.
******************************
W pewnym momencie drogi zauwazylem kobietę przy drzewie.Przystanalem tu na chwilę i rozejrzalem się niepewnie.Po chwili zaskoczył mnie atak tej kobiety ale nie dalem się zaskoczyc na długo.Po dłuższej,trochę męczącej walce dama popelnila błąd i zostala przywiazana do drzewa,krwawiac obficie i piepszac jakieś dzikie farmazony.
-Yi!Gdzie ty kurwa jesteś?-Rzucilem,rozglądajac się.
Po chwili zauważyłem znajomy mi miecz wbity w ziemię.
-Yi...-Wziąłem broń w ręce i zacząłem scierac z niego liczne plamki krwi.-Gdzie ty jesteś do kurwy nedzy!?
Zaczalem się nerwowo rozglądać,szukając znaku,czegokolwiek.Nic.Poszedlem do przodu,przeczesujac dokladnie teren aż wreszcie zobaczyłem Yi siedzącego pod kamieniem.
-O Boże, w koncu cię znalazlem-Odparlem,podchodzac bliżej.Wtedy przerazil mnie jego stan i ta ziejaca,krwawiaca rana...
Spojrzał na mnie i usmiechnal się slabo.
-Zaraz cie wezmę do Soraki...ona...ona się toba zajmie,nie martw się-Zaczalem go zapewniac,gladzac po wlosach.
-Odpuść sobie-Odepchnal mnie i szepnal cicho.-Mi już nic nie pomoże.
-Yi,czy ty spadles na głowę?Jesteś ranny,ktos się musi...
-Nie.Daj sobie spokój.
-Nie ma mowy,zaraz...
-Nie.-Odepchnal mnie,tym razem mocniej i popatrzyl zdenerwowanym spojrzeniem w moje oczy-Powiedzmy,że nic mi nie jest...
-Przestan się wyglupiac!Zaraz sprowadze pomoc...-Zganilem go,a on mnie objal.Na chwilę zamilklem i zaczalem się wpatrywac na krople deszczu,powoli spadajace w dół.
-Nigdzie nie pojdziesz,prawda?-Spojrzal na mnie i steknal z bólem.
-Nie,oczywiście,że nie-Chwycilem go za ręce i rzucilem nań smutno-Zaraz cię stad zabiorę.
-Nigdzie nie idę-Zmierzył mnie przepraszajaco-Nie mam siły...
-Więc co mam zrobić?-Spojrzalem na niego smutnym,pytajacym spojrzeniem.
-Po prostu tu posiedzmy-Rzucil cicho,kladac się pod drzewem.Mam wrażenie,że jest naprawdę źle.
-Yi.Zmokniesz.-Zmierzylem go karcaco,zdejmujac plaszcz i okrywajac.
-Nie przeszkadza mi to-Odparl zmęczonym tonem.-Chodź,chcę się przytulic.
Usiadłem obok,pozwalajac mu wtulic głowę w moja nogę.
-Zdrzemnalbym się.-Yi rzucil,patrzac raz na mnie raz przed siebie.
-Aj Yi,Yi...-Westchnalem,bo w koncu do mnie dotarlo co się wlasnie dzieje,a ja nie mogę nic z tym zrobić,chociaż bardzo chcę.
Wtulil się we mnie mocniej i popatrzyl wyczerpanym spojrzeniem.-Ciebie też polaskotac?
-Nie trzeba.-Odparlem ze słabym usmiechem,gladzac jego włosy-Jeszcze się przemeczysz,albo mieczobuty zgubisz.
-Pfff-Syknal na mnie,patrzac z udawana pogarda,a we mnie zaswiecil promyk nadziei-Moje buty sa swietne,ignorancie.
-W to nie wątpię.Pewnie wiele razy się w nich przewrociles...-Teraz nie udało mi się zdobyć na usmiech.Nie wiem ile mu zostało...Nie wiem nawet co się stalo.I nie mogę mu pomóc.
-Spadaj-Odepchnal mnie z usmiechem i pogodnym spojrzeniem,po chwili znów się wtulajac.
-Na palmę?
-Tak.Na taka wysoka-Zachichotal,a potem lekko zbladl.-Chcę buzi.
-Wedle życzenia-Schylilem sie,pozwalajac by objął mi twarz i powoli muskal ustami.
-Jak tam twoja odżywka?-Zachichotalem smutnym tonem,ale Yi chyba tego nie wyczuł.Albo nie miał juz siły wyczuć.
-Zupełnie o niej zapomnialem-Odparl wesolo,znow mnie obejmujac-Kochasz mnie?
-Tak-Rzuciłem,patrzac jak z każdą chwilą gaśnie.
-Na pewno?
-Tak-Objalem go,znow gladzac po włosach-Nie zadawaj oczywistych pytań.Nie zimno ci?Ja już dostatecznie zmoklem.
-Nie.Wlasciwie tego nie czuje-Odparl slabo,wtulajac się we mnie jak w przytulanke.
-Oj Yi...-Rzucilem z coraz większym smutkiem-Ty mały głupku...
Klepnal mnie karcaco w nos.
-Kto się przezywa sam się tak nazywa.
-Nie pyskuj,bo cię zgwalce-Odparlem,zmuszajac się na kolejny usmiech,a Yi się rozesmial,a potem steknal z bolu.
-Słodko-Rzucił słabo i znów mnie objal.
-Lizus-Odparlem,patrzac na jego powolne i słabe ruchy.
-Przytulisz mnie?-Szepnal słabo,wyciagajac przed siebie ramiona.
-Przecież wiesz,że nie musisz pytać-Odparlem,pozwalajac jego ramionom owinac się wokoło mojej szyi.
-Mrrr-Mruknal słabo,zaciskajac na mnie mocniej ramiona.
-Nie jesteś kotem-Odparlem,probujac powstrzymać łzy-Znaczy jesteś,ale nie takim zwyklym tylko moim...
Nagle jego rece zaczely opadac i zmierzylem go,patrzac jak się osuwa.
-Yi!?-Zlapalem go za rece i przyciagnalem do siebie,patrzac na bezwladnie opadajaca głowę.-A więc tylko tyle dałeś mi czasu...
Spojrzalem na niego smutno,przeczesujac mu wlosy,spogladajac na lekko przymkniete oczy i skapujacy deszcz.
-Czemu ja zawsze muszę cię posłuchać?-Zlapalem go za twarz i przyciagnalem do siebie-I nigdy nie masz racji...-Teraz nie udalo mi się powstrzymac łez i przylgnalem do policzka Yi,pozwalajac by te lzy wreszcie spadły,mieszajac się z deszczem.
Czas jakby na chwilę się zatrzymał i mijał bez mojego udzialu,nie stawal przed saczacym się deszczem ani przed zbierajacym się wiatrem.Wlasciwie w tym momencie nie liczylo się nic.To tak jakby wylac na wszystko atrament,albo zetrzec jedna ścieżkę gumka.
-Chodź-Poczulem na ramieniu dotyk i machinalnie się odwrocilem,widzac ponura twarz Zeda.
Zmierzylismy się w milczeniu i podnioslem się z ziemi,biorac w ramiona Yi.Stal się jakby cięższy.Spojrzalem z bolem na Zeda,a potem na wiszaca głowę Yi i znów na Zeda,ktory teraz zrobił wspolczujace spojrzenie.
-Przykro mi-Odparl i objal mnie ramieniem,kierujac na jakąś drogę,ktora mnie nie obchodziła.-Nie spodziewalem się...nikt się nie spodziewał.-Wyraznie szukal słów kondolencji,ale żadnych nie znalazł,więc opisal wszystko tak jak zwykle i po swojemu.
Odpowiedzialbym,ale glos uwiazl mi w gardle,zreszta nie mialem ochoty mowic i spojrzałem na Zeda jedynie spojrzeniem pełnym zrozumienia.
Deszcz nadal padał,zaznaczajac drobna mgłę nad okolicą i tworząc drobne kropelki na rzesach Mastera,czyniąc go niczym nimfa (to mialo byc poetyckie xD sry).Ale to też mnie nie obchodzilo.Odchodzilo to w drobna czarna dziurę zwana pustką.
******************************
-Moze coś jeszcze da się dla niego zrobic...-Soraczka rzucila po swojemu i spojrzala na mnie litosciwo-współczujaco,probujac mnie albo pocieszyć,albo zwrocic nadzieję.Nie ważne że jej się nie udało.
-Nie lituj się nade mną-Zmierzylem ja smutno i w końcu się odezwalem.
-Nie lituje-Zmierzyla mnie ze zdenerwowaniem-Rozumiem,że jestes zdezorientowany ale...
Po chwili nie wiedzialem co mówi,bo wszystko zlalo się w czarna pustkę,ziejaca nieznanym.
******************************
-Co ty tu robisz?-Głos Zeda sprawił,że się ocknalem i zaczalem kontaktować ze światem.
-Ja,tak sobie siedze...-Drugi,nieznany mi głos odparl znudzonym tonem.
-Miałeś grać w pokera,nie wysysac krew nieprzytomnym ludziom.-Zed odparl ze swoją chłodną dyplomacja-Dzień dobry.Ktoś chyba wrócił do żywych.
-Co się stało?-Zmierzylem Zeda i nieznajoma mi postac.
-A tam,powoli się wykrwawiales...
-Mmmmm...-Nieznajomy westchnal tesknie.
-A to ciekawe-Odparlem,rozgladajac się za szarą rzeczywistoscia.-A ten to kto?Czy ty przypadkiem nie powinieneś wisieć na jakimś pierwszym lepszym drzewie?
-Drzewie?Ależ brutalny-Nieznajomy machnal z oburzeniem reka-Chyba powinienem się przedstawić.Vladimir.
-Ah tak Vladzio,czy może wolisz Włodek?
Vladzio skrzywil się z niesmakiem.
-Żadne z powyższych.
-Mam nadzieję,że się do niego nie dobrales?-Zed zmierzyl go wymownie.
-Ależ skąd...tylko troszkę sprobowalem...-Vladzio zasmial się nerwowo-Aczkolwiek nie mam ochoty na wiecej.Tyleż gniewu i smutku w tym czlowieku,że aż krew gorzka.
-Zedziu?
-Hm-Zed spojrzał na mnie pytajaco.
-DLACZEGO KURWA WAMPIR PSYCHOPATA CHCIAŁ MNIE ZEZREC,KIEDY SOBIE TU LEZALEM!?
-Nie tak,że zezrec-Vladimir zaczął się tlumaczyc-No bo widzisz,jestem koneserem.Bylem po prostu zaintrygowany.Az szkoda przepuscic taką okazję.Za to twój kolega...niczym krew dziewicy.
-DOTKNALES GO!?-Syknalem w stronę Vladzia,mierząc go spojrzeniem zabojcy.
-Nic z tych rzeczy,po prostu uszczknalem odrobine jego krwi,bo skapla.
-Wlasciwie...To czemu nas wszystkich jeszcze nie pozabijales?-Rzucilem z ironią.
-Nie mam zamiaru zabijać ludzi.To prymitywne.Po prostu uważam,że każdy ma prawo do zycia.Lubię sobie z nimi pograć w pokera.To bardzo słodkie.
-Wampir altruista i miłośnik praw życia?
-W rzeczy samej-Sklonil się nisko z uśmiechem.
Zmierzylem go i obrocilem się na bok.
-Wiesz co?-Wampir zwrócił się do Zedzia-Wydaje się,że ten oto pan z niesmaczna krwia potrzebuje samotnosci.
-W rzeczy samej-Skinalem reka-No,wypierdalac.
-Aleś ty niemily...-Vladzio odparl karcaco-Co to za slownicto?
-Nie denerwuj go,bo wyskoczy na ciebie z czosnkiem-Zedzio zachichotal.
-Ależ ty stereotypowy...
-Mieliscie wyjsc-Rzucilem chlodno.
-Wybacz,wybacz już idziemy-Wampir zlapal zedzia za szmaty i poszli,zostawiając mnie ze swoimi myslami w samotnosci.
******************************
Jakiś czas potem:
-Masz zamiar stad wyjść?-Soraka rzuciła gniewnie,spotykajac swój wzrok z moim-Przestań marnować sobie życie i weź się chlopie w garść.
-Masz zamiar dac mi swiety spokój?-Rzucilem,odwracajac się od niej.
-Nie ma mowy.Popatrz na siebie.Jak ty wygladasz!?Nawet już nic nie jesz-Zganila mnie,mierząc zabojczo.
-No i co?Nie potrzebuje jedzenia.
-Masz zamiar się zaglodzic?Wiesz,że ci na to nie pozwolę.
-Nie obchodzi mnie to-Odparlem chlodno.-Myślę,że nie wiesz co teraz czuję...
-I co masz zamiar się zalamac?-Rzuciła gniewnym tonem-Masz pięć minut by się ogarnąć,w innym wypadku osobiscie cie stad wywale-Cisnela we mnie poduszka-I zrob coś z tą szopa na glowie.Chociaż to rozczesz,albo zwiaz.(tak on ma teraz rozpuszczone wlosy)
Zanim zdążyłem jakkolwiek zareagować,Soraka wyszla z oburzona mina,stanowczym krokiem.
******************************
-To ty żyjesz?-Zed rzucił z rozbawieniem.
-Spierdalaj-Burknalem,rozczesujac włosy-Jeżeli nie masz do powiedzenia niczego sensownego to milcz.
-Ostry się zrobiles-Mruknął i wrócił do swojego zajecia sprzed chwili.
-Widzę,że nie muszę cię wywlekac za włosy na zewnątrz-Soraka rzucila,siadajac obok.
-Jezeli to zrobisz,wsadze ci ten twój róg w dupe-Prychnalem,mierząc ja.
-Mam dla ciebie wieści.Jutro wracamy-Odparla niby krzepiaco.
-Niezbyt mnie pocieszylas,ale cieszę się,że to już koniec.Tylko straty sa zbyt wielkie...-Mruknalem smutno patrząc w ziemię.
-Najsmieszniejsze jest to,że podpisali rozejm i zadna ze stron nie zwyciezyla...
-Nie obchodzi mnie to.Mogę już wrócić tam skad przyszedlem.Jestem zmęczony.
-Pod warunkiem,że pojdziesz spać.Soraka zmierzyla mnie z dziwnym usmiechem,a ja zignorowalem ja,idac przed siebie.
******************************
Z porannej mgielki zaczal wylaniac się budynek,który pamietam kiedy Yi był obok.I tylko tak go pamietam.W sumie powrot nie ma dla mnie żadnego większego sensu,ale gdzieś muszę spać.Wolałbym w każdym innym miejscu tylko nie tu,ale...Nie potrafię odejść z tego miejsca.Za dużo tu wspomnień.
Stanalem przed drzwiami i Zmierzylem je najpierw nieczule,a potem z narastajacym smutkiem.Zacząłem je otwierac,patrzac na figurę czarnego kota,siedzącego niedaleko i wpatrujacego się we mnie z przerażającą uwagą.
-Chyba mam towarzystwo...
KONIEC CZESCI PIERWSZEJ XD
Proszę mnie nie bic za zakończenie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro