Prolog
17 września 1674 r.
Rżenie koni dobiegające ze stajni budziło we mnie najstarsze wspomnienia. Dni, kiedy wczesnym rankiem wymykałem się z pałacu, by jeszcze przed śniadaniem dosiąść wierzchowca i pognać w nieznanym kierunku, wydawały się odległe, odkąd przestałem być tym, kim dawniej byłem. I tęskniłem za nimi niewymownie bardzo.
Od samego początku Jonathan sceptycznie podchodził do moich propozycji – ilekroć usiłowałem namówić go na przejażdżkę, nawet krótką, nigdy się nie zgodził. Mało tego, bezustannie pouczał mnie o niebezpieczeństwie, jakie powodowałem. Jednak nie bał się o mnie, lecz o zwierzę. Jego zdaniem nie potrafiłem dostatecznie kontrolować swojej nadludzkiej siły i przypadkiem mogłem skrzywdzić konia.
– Jeśli jesteś głodny wrażeń, pobiegaj – zwykł mawiać. – A przy okazji upolujesz sobie coś do jedzenia.
Jonathan, choć nieświadomie, ranił mnie swoimi słowami. Niejednokrotnie otwarcie sugerował, że się mną brzydził, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że to wyłącznie jego wina. Przynajmniej w tej kwestii byliśmy zgodni.
Jednak tamtego dnia pokłóciłem się z kuzynem naprawdę poważnie. Chciał wypróbować na mnie swój nowy eliksir, który rzekomo miał być antidotum na to, które zmieniło mnie w potwora. Dobitnie oznajmiłem, że jego badania to zwykła strata czasu i nie chcę, by dłużej traktował mnie jak obiekt eksperymentu. Po tym, jak stłukłem część jego szkieł laboratoryjnych, wyszedłem na zewnątrz z zamiarem uspokojenia się. Zamiast do ogrodu, skierowałem się w stronę stajni, skąd moich uszu dobiegało parskanie.
Stone, czarny koń, który był moim towarzyszem odkąd zamieszkałem w Dark Villey, czekał na mnie w ostatnim boksie. Szybkim gestem otworzyłem wrota, dosiadłem konia i ruszyłem prosto przed siebie. Stajenny wołał za mną, podobnie jak Jonathan, który zszokowany wybiegł z zamku. Żaden z nich nie zdołał mnie zatrzymać.
Gnałem przez Royal Street, wsłuchany w stukot kopyt Stone'a po kamiennej ścieżce. Było w tym dźwięku coś uspokajającego. Czułem we włosach pęd wiatru i słońce, które – początkowo przyjemne – zdawało się skwierczeć na mojej skórze z każdą minutą coraz bardziej. Ludzie patrzyli na mnie z zaskoczeniem. Nie zwracałem na nich szczególnej uwagi, dbałem tylko o to, by nikogo nie staranować.
Gdy zjechałem ze wzgórza, zatrzymałem się na rozstaju dróg. Mogłem pojechać prosto, w głąb Dark Villey, i spotkać się z życzliwymi ludźmi, których nie widziałem od miesięcy. Mogłem skręcić w prawo, udać się nad skryte w gęstym lesie jezioro i spędzić trochę czasu w samotności. A mogłem też uciec – pojechać w stronę Londynu, odetchnąć powietrzem dużego miasta, poczuć na karku oddechy wspólnoty, której tak bardzo mi tutaj brakowało.
W oddali usłyszałem stukot kopyt – Jonathan postanowił mnie dogonić i zmusić, bym wrócił do zamku. Czym prędzej wbiłem pięty w bok rumaka i przywarłem do niego. Stone uniósł do góry przednie kopyta, a potem ruszył w stronę stolicy. Biegł nadzwyczaj szybko, w krótkim czasie zostawiłem za sobą miasteczko.
Droga w kierunku Londynu biegła przez las, miejscami rzadki, a miejscami gęsty i ciemny. Słońce świecące ponad koronami drzew niewątpliwie zwiastowało piękną pogodę przez kilka następnych dni. Dla mnie jednak stało się katorgą. Gdy las się przerzedzał, promienie docierały na ziemię z większą intensywnością i padały bezpośrednio na moją skórę, pokrywając ją coraz ciemniejszymi plamami. Najpierw sine, a później niemal czarne skazy stopniowo pokrywały moje dłonie, przedramiona i twarz, sprawiając mi coraz większy ból. Nie rozumiałem tego, lecz nie miałem czasu na głębsze przemyślenia. Wszędzie czułem krew – nagle leśne zwierzęta skryte za ścianą drzew wydały mi się atrakcyjne. Starałem się zachować samokontrolę, lecz ból stał się nie do zniesienia.
Mocno pociągnąłem za grzywę konia. Stone zatrzymał się gwałtownie, parskając. Resztką sił zeskoczyłem z rumaka i przeczołgałem się pod najbliższe drzewo. Chłodny cień przyniósł niewysłowioną ulgę. Oparłem się o pień i usiłowałem jakoś rozwikłać, co się ze mną działo. Lecz nie mogłem się skoncentrować – coś ciągle drażniło moje nozdrza.
Zerknąłem w bok. Stone skubał trawę, leniwie machając ogonem na prawo i lewo. Był wykończony podróżą, dookoła pyska miał resztki piany. Nie miał siły, by uciec – zresztą, i tak bym go dogonił. Biedne zwierzę, pomyślałem sobie. Nawet nie podejrzewało, że zginie z ręki pana, który przez lata go pielęgnował i karmił sowitymi porcjami owsa.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro