Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 9 - Szpada

— Podobno, gdy mężczyzna zostaje ojcem, przed oczami staje mu znów całe jego dzieciństwo.

Françoise gawędziła z Philippe'em w drodze do klasztoru. Louise de La Vallière urodziła niedawno królowi syna. Dziecko zostało jej odebrane w mgnieniu oka i przywiezione do pałacu Fontainebleau. Tam też miał rozstrzygnąć się los zupełnie niczego nieświadomego drugiego potomka władcy, gdyż to do Louisa należała decyzja, czy go uzna. Nikt jednak zdawał się nie przejmować tym, co działo się z jego matką i prawdopodobnie tak długo, jak sama nie zorganizowałaby sobie środka transportu lub król by po nią nie posłał, tkwiłaby w klasztorze.

— Jak myślisz, panie, czy jeśli urodzisz się w klasztorze, masz automatycznie kilka punktów przy bramie niebios? — wypaliła nagle, na co mężczyzna mimowolnie wybuchnął śmiechem.

— Na pewno nie tyle, co za pokaźną kolekcję różańców. Bycie pobożnym już dawno przestało nam się kojarzyć z byciem biednym... Spójrz tylko na ten — mężczyzna wyciągnął z płaszcza sznur paciorków z drogocennych kamieni, które zalśniły od razu w majowym słońcu.

— Jak tylko święty Piotr zobaczy to cudo, od razu zaproponuje ci nie tylko miejsce w niebie, ale i odda klucze do bramy.

Książę schował z powrotem różaniec, uśmiechając się pod nosem. Wiedział, że powinien towarzyszyć Françoise w tej niedługiej podróży przez las, gdyż w pewnym sensie również i on wziął udział w akcji pod tytułem Ewakuacja biednej Louise od zazdrosnej Marie Thérèse. Zdawał sobie jednak sprawę, że guwernantka małego Ludwiczka nie była tym, kogo udawała w Wersalu. Jeśli trzy lata małżeństwa z Henriette i przeszło dwadzieścia cztery lata życia na dworze go czegoś nauczyły to tego, że nikt nie był tym, za kogo się podawał. A w szczególności ta przebiegła i nieprzewidywalna kobieta, za którą od dawna nie nadążały jej własne ambicje.

Philippe d'Orléans zrozumiał już jako małe dziecko, że należy uważać na każdy swój krok, ale też na działania wszystkich dookoła. Buntował się otwarcie bratu, gdy ten starał się umniejszać jego rolę do pięknej dekoracji w jego wspaniałym pałacu, ale zawsze był bardzo ostrożny i miał oczy dookoła głowy. Wyczuwał, że Françoise d'Aubigné mierzyła wyżej niż było to akceptowalne, chcąc nie tylko zostać kochanką władcy, by bawić się na balach w jego złotej klatce, grywać z nim w karty i spacerować po wersalskich ogrodach, ale też wybierać muzykę podczas przyjęć, rozdawać talię do brelana i wytyczać nowe ścieżki wśród zieleni zdobiącej pałac.

— Monsieur...

Czy mogła jednak naprawdę kochać króla? Philippe wcale by się nie zdziwił, gdyby tak właśnie było. Widząc troskę, z jaką otoczyła go podczas choroby i niedawnego napadu paniki nie miał najmniejszych wątpliwości, że nie chodziło tylko o koronę. Jak wielką rolę grało jednak prawdziwe uczucie w tej sztuce, którą kobieta przedstawiała od kilku miesięcy na wersalskiej scenie? Tego musiał się jeszcze dowiedzieć.

— Monsieur, jestem ci winna przeprosiny... Bardzo niesprawiedliwie potraktowałam cię, gdy ostatnio rozmawialiśmy razem w tym lesie. Nie wiem, czy wybrzmiało to tak, jak powinno, ale jestem ci dozgonnie wdzięczna za uratowanie mi życia. Bardzo żałuję, że podeszłam do ciebie z takim chłodem i ironią. Nie wątpię, że naprawdę chciałeś nam pomóc, mając przy tym jedynie dobre intencje.

Książę odwrócił zaskoczony głowę w stronę Françoise. Kobieta mówiła całkiem poważnie, patrząc na niego skruszona. Był to jednak inny wyraz skruchy niż ten, który widział w komnacie Marie Thérèse, gdy odgrywała przed nią swoją rolę, by wymóc na niej pozwolenie na zbliżenie się do króla. Zdawał się być prawdziwy, niczym niewymuszony, rozświetlony delikatnym, nieśmiałym uśmiechem. Widział to doskonale nawet pomimo subtelnej woalki wędrującej z kapelusza, aby przysłonić jej bladą twarz.

Nie mogąc już dłużej czekać na reakcję księcia, guwernantka pogoniła swojego konia i znalazła się bliżej Philippe'a. Zręcznie chwyciła za rękojeść jego szpady i wysunęła ją ze skórzanej pochwy, po czym od razu odjechała kłusem od mężczyzny. Ostrze trzymane w jej dłoni błysnęło, gdy tylko je uniosła.

— Ty też, panie, masz coś, co należy do mnie — odparła z zawadiackim uśmiechem.

Po tych słowach ponownie zbliżyła się do towarzysza jadącego na karym rumaku. Ostrożnie dotknęła ostrzem jego kapelusza i zaczęła go przesuwać na jego głowie, co rozpromieniło natychmiast jego oblicze. W tej krótkiej chwili, gdy drażniła się z nim jak z dzieckiem i była sobą, pan Orleanu po raz pierwszy zauważył, jak bardzo była piękna.

— Jeśli nie oddasz mi mojego pierścienia, strącę ci kapelusz twoją własną szpadą, Monsieur.

Philippe nie mógł już dłużej zachować powagi. Prychnął śmiechem, usiłując utrzymać nakrycie głowy na miejscu, ale bezskutecznie. Wkrótce zsunęło się ono na tyle, że przyciskał je do piersi. Przyglądał się rozweselony Françoise, która robiła wszystko, co w jej mocy, by odzyskać zgubę.

— O tym mówisz, Madame? — zapytał, wyciągając jedyną drogocenną rzecz, którą posiadała guwernantka.

— Nosisz tyle fantów w tym swoim płaszczu, że byłbyś smakowitym kąskiem dla bandytów.

— Nie byłbym, gdybyś oddała mi szpadę... To niesamowite, że w kobiecych dłoniach nawet broń może zbliżyć do siebie dwoje ludzi.

Françoise nie zamierzała jednak odpuścić. Z największą ostrożnością, by nie zrobić księciu krzywdy, wodziła ostrzem po jego długich włosach. Wyciągnęła w jego stronę drugą rękę, która odziana była w koronkową rękawiczkę, czekając cierpliwie, aż ten odda jej pierścień.

— Obawiam się, że musisz sama go sobie wziąć — rzucił Philippe, wyrywając jej szpadę.

Pognał konia galopem, odwracając się w stronę towarzyszki, która nie zamierzała pozwolić mu uciec i również ruszyła za nim na swojej kasztance. Wkrótce po lesie zaczął nieść się tętent końskich kopyt, śmiechy ścigających się jeźdźców i subtelne odgłosy powiewających od szybkiej jazdy peleryn. Widząc, że kobieta zaczęła go doganiać, książę uniósł się w półsiadzie, by odciążyć grzbiet zwierzęcia i pozwolić mu nabrać większej prędkości. Krzyknął za siebie, że nadeszła pora na skręt w prawo i niebawem rumaki przecinały już leśną ścieżkę podążając we wskazanym przez niego kierunku. Françoise poczuła niewielkie krople ciepłego wiosennego deszczu, które zatrzymywały się gwałtownie na jej twarzy, podczas gdy galopowała na kasztance. Starała się ze wszystkich sił zrównać z Philippe'em, co natychmiast odczuła energiczna klacz i dołożyła wszelkich starań, by zmniejszyć dzielący ją od karego konia dystans.

— Kłoda na drodze, będziemy skakać! — zawołał książę. — Chyba że się boisz, to możesz się poddać!

Guwernantka ani myślała skapitulować. Przycisnęła mocniej łydką bok konia, który natychmiast odpowiedział jeszcze szybszym biegiem. Być może jej kasztanka nie była tak szybka, ale na pewno wyjątkowo wytrzymała i zwinna. Dlatego też coraz bardziej przybliżała się do mężczyzny, nawet jeśli początkowo mogło się wydawać, że wyścig był z góry skazany na porażkę. Françoise utkwiła skupiony wzrok w tańczącej na wietrze pelerynie i powiewających włosach Philippe'a, które jeszcze przed chwilą głaskała ostrzem szpady. Gdyby wychyliła się do przodu, byłaby już bliska złapania uciekającego mężczyzny.

Zrównała się z nim tuż przed kłodą. Liczyła w myślach fule, by pomóc koniu wybić się w najdogodniejszym do tego momencie. Uniosła się w strzemionach i przesunęła dłonie po końskiej grzywie tak, żeby klacz mogła swobodnie poruszać głową podczas fazy lotu. Wylądowała znacznie dalej niż kary rumak księcia, więc poklepała ją delikatnie po szyi. Odwróciła się, gdy galopowała już po bezpieczniejszej drodze i obdarzyła Philippe'a triumfalnym uśmiechem. Zdołała dojechać do klasztoru jako pierwsza.

— Pierwszy raz cię taką widzę — wydyszał. Spotkał jej pytający wzrok. — Taką ludzką.

Podjechał do niej stępem i zsiadł z konia. Poluźnił zwierzęciu popręg i zabezpieczył wodze, po czym podszedł do Françoise, podczas gdy ta wciąż siedziała na kasztance. Ujął jej dłoń, zdjął z niej rękawiczkę i chwycił ją między zęby. Mając w końcu wolne ręce, wyjął pierścień, wsunął go powoli na jej palec i uśmiechnął się do niej. Oddał jej rękawiczkę, jednak kobieta poczuła, że kryło się w niej coś jeszcze. Ze zdziwieniem odkryła, że był to różaniec, który pokazał jej na początku ich przejażdżki.

— Powinno wystarczyć na długi po mężu. Nawet ze wszystkimi horrendalnymi odsetkami, które już na ciebie nałożono, ale czego innego można się spodziewać po lichwiarzach?

— Panie, ja nie mogę przecież przyjąć tak drogiego podarku — zdołała wydukać guwernantka, przyglądając się paciorkom. — A już na pewno nie po to, by spłacić wierzycieli mojego męża.

— Możesz albo im go oddać albo modlić się na nim, żeby twoje długi magicznie zniknęły.

— Monsieur! Monsieur, poczekaj!

Mężczyzna jednak już jej wcale nie słuchał. Złapał konia za wodze i zaczął go prowadzić w stronę klasztoru. Françoise patrzyła zszokowana, jak oddalał się bez słowa. Położyła się na szyi swojej klaczy i głaskała jej grzywę, nie mogąc wyjść ze zdziwienia. Kasztanka wydawała się podzielać emocje swojej pani, gdyż postawiła uszy, odprowadzając księcia czujnym wzrokiem.

***

— Królowa przebywa teraz z królem — usłyszała Françoise od jednej z dwórek Marie Thérèse, gdy zamierzała wejść do jej komnaty.

Obdarowała damę jednym ze swoich najbardziej obojętnych uśmiechów, które ćwiczyła godzinami przed lustrem, zanim przybyła do Wersalu. Wiedziała, że wytrenowanie takiego wyrazu twarzy przyda się jej szczególnie w początkowej fazie jej planu. Nie zdołała jednak powstrzymać ucisku w żołądku, który nastąpił zaraz po tym, jak dowiedziała się, dlaczego nie może wejść do środka.

— Tak? To wspaniale, oby nasza pani czym prędzej zdołała pozbierać się po stracie. Obecność jego królewskiej mości na pewno jej w tym pomoże — wyrecytowała jeden z tekstów, które przygotowała na taką okoliczność.

Najchętniej jednak odepchnęłaby Bogu ducha winną kobietę, wparowała do środka i przerwała ich spotkanie. Tymczasem, sztuczny, lecz zupełnie na to niewyglądający uśmiech, wciąż gościł na jej twarzy. Nawet nie drgnęła, kiedy usłyszała dochodzące z komnaty pojękiwania. Kontrolowała każdy swój odruch, także tempo mrugania powiek i częstotliwość oddechu.

— Nie pora to już szykować się na mszę? — zapytała przyjaźnie dwórkę, która jedynie wzruszyła ramionami.

— Już dawno powinnyśmy były przygotować królową, ale sama widzisz, pani.

— No tak, oczywiście. Taka sytuacja nie podlega żadnej dyskusji.

Madame du Soleil Levant usiłowała skierować swoje myśli w stronę listu, który spodziewała się dzisiaj otrzymać od Louisa. Władca niemal od razu odpowiedział na pierwszą próbę nawiązania kontaktu i przez wiele tygodni nie zmarnował ani jednej szansy, by napisać do nieznajomej. Listy, które skrupulatnie jej przekazywał były niezwykle dopracowane — dokładnie dobierał słowa, zadawał liczne pytania i odpowiadał na te, które stawiała przed nim Madame, pisał pięknym kaligraficznie stylem, flirtował, ale zupełnie nienachlanie, próbował zgadnąć jej tożsamość, lecz w subtelny sposób. Kiedy pewnej niedzieli nie pozostawiła dla niego wiadomości, bo była nieobecna w pałacu, król i tak wywiązał się z zasad gry, przynosząc swój list. Sam zaczął poruszać interesujące go kwestie i pchać ten wyrafinowany flirt do przodu. Póki pozwalała na to pora roku, umieszczał w kopertach płatki kwiatów rosnących w pałacowych ogrodach. Françoise czuła się uskrzydlona, widząc, że owa miłosna gra sprawiała mu tyle radości. Tym bardziej, że mężczyzna odziedziczył po pradziadku, królu Hiszpanii Philippie II, obsesyjną troskę o państwo, a wciąż znajdował dla niej czas.

Louis wypadł z komnaty żony jak burza i pognał na mszę świętą. Jednak zarówno on, jak i obecna na korytarzu kobieta wiedzieli, na co najbardziej czekał ostatniego dnia każdego tygodnia. Nie zwrócił zupełnie uwagi na kłaniającą się mu Françoise, co tym razem ją ucieszyło. Im dalej był od odgadnięcia tożsamości Madame du Soleil Levant, tym lepiej.

Gdy tylko król zniknął z pola widzenia, guwernantka jego syna natychmiast weszła do komnaty królowej. Marie Thérèse siedziała nago na łóżku wpatrzona przed siebie, ale uśmiechnęła się na widok swojej ulubienicy. Françoise wraz z pozostałymi dwórkami zaczęły ją ubierać.

— Bez pośpiechu — rzuciła Hiszpanka. — I tak jesteśmy już spóźnione na nabożeństwo. Królowej matce na pewno się to nie spodoba, ale przecież to nie moja wina.

— Otóż to, moja pani — odpowiedziała jej brunetka, poruszając dwuznacznie brwiami. — Najpierw trochę ponarzeka, a potem, gdy przyjdą już dobre wieści, zapomni o swoim gniewie.

— Jesteś niemożliwa, Françoise — zaśmiała się Marie Thérèse.

Dwórka pochyliła się nad jej uchem, gdy tylko reszta dam nieco się oddaliła. Wiedziała, że jej pani potrzebowała wciąż poprawy nastroju po stracie ostatniego dziecka, więc pozwalała sobie ostatnio na o wiele więcej znacznie odważniejszych żartów. Jej działania odnosiły zamierzony skutek, gdyż kobiety zbliżyły się do siebie jeszcze bardziej.

— Słyszałam, że naszemu władcy bardzo się podobało — wyszeptała, na co królowa natychmiast zachichotała.

Françoise sama nie wiedziała, dlaczego tak bardzo zależało jej na dobrym samopoczuciu Marie Thérèse. Być może to dlatego, że czuła się winna. Kobieta ufała jej bezgranicznie, traktowała ją jak przyjaciółkę, powierzała swojego jedynego syna, wyjawiała jej wszystkie swoje sekrety. Oczywiście miało to swoje plusy — guwernantka czasami słuchała tak pikantnych szczegółów z jej życia intymnego, że czuła się niemal tak, jakby już sama poszła do łóżka z królem. Mimo odczuwanej zazdrości, podchodziła do podobnych opowieści z żywym zainteresowaniem, chcąc zebrać jak najwięcej informacji o preferencjach Louisa. Z drugiej jednak strony, rosło w niej poczucie winy, że od tak dawna zdradzała ją w najokrutniejszy z możliwych sposobów, podczas gdy królowa starała się bezskutecznie rozkochać w sobie męża.

— A ja słyszałam, że Louise de La Vallière powróciła na dwór — wypaliła nagle. — Król na pewno uzna syna, którego urodziła mu nałożnica.

— Myślisz, moja pani, że zabicie jej dziecka przyniosłoby ci ulgę? Nie wypełniłam twojego rozkazu, bo wiem, że nie zaznałabyś już więcej spokojnego snu. Znam twoje miłosierne serce najlepiej... Poza tym, dlaczego miałabyś zniżać się do poziomu jego kochanki? Jedynie twoje dzieci mogą mieć jakiekolwiek prawa do korony — Tym razem odpowiedź Françoise nie tylko spodobała się Marie Thérèse, ale była też najzupełniej szczera.

— Masz całkowitą rację. Przecież kimkolwiek by się nie okazała jego nałożnica, nigdy nie będzie mogła zagrozić mi na tyle, by odebrać mi męża. Nasze małżeństwo to francusko-hiszpański sojusz. Król nigdy nie postawiłby uczucia do jakiejś dziwki nad sprawy państwowe.

Guwernantka przytaknęła jej, ponownie zakładając na swoją twarz doskonale wytrenowany uśmiech, który przykrył odczuwany przez nią ból. Dobrze zdawała sobie sprawę, że kobieta się nie myliła.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro