Rozdział 45 - Zmowa milczenia
Alexandre Bontemps nadzorował ostatnie przygotowania przed wielkim wydarzeniem, na które czekano od rozpoczęcia wojny. Co prawda na ulicach świętowano francuskie zwycięstwo od wielu dni, ale przejazd króla przez Paryż musiał przebiec wyjątkowo sprawnie, spektakularnie i bezproblemowo. Ponieważ ta nieprawdopodobnie podniosła chwila miała mieć miejsce już nazajutrz, pokojowiec nie mógł odpędzić się od tłumów interesantów i zwyczajowo zasnąć u stóp łoża swojego władcy. Stał więc przed rozbitym w pośpiechu namiotem, słuchając uważnie tych, którzy do niego przychodzili, by od czasu do czasu podzielić się z nim jakąś wątpliwością lub nowym pomysłem. Donoszono mu raporty o organizacji ochrony, szczegółowym planie przemarszu wojsk, wyznaczonych miejscach postoju, przebiegu pokazu fajerwerków, potrawach, które miano wystawiać dla zgromadzonych, muzyce, która miała uświetniać całą ceremonię oraz innych występach artystycznych mających wprawić w osłupienie zgromadzony lud. Jeśli nie potrafiono zapewnić poddanym chleba, trzeba im było dać igrzyska doprawione odpowiednią dawką propagandy. Dlatego też pan Bontemps traktował śmiertelnie poważnie każdy detal i okazywał największe zainteresowanie każdemu, kogo do niego dopuszczono.
Zdziwił się jednak, gdy przez grupę gwardzistów przecisnęło się kilka kobiet. Nie miał pojęcia, z jaką sprawą mogły do niego przyjść niewiasty, choć tego wieczoru już nic nie było w stanie wprawić go w osłupienie. Skoro udało im się przekonać tyle oddziałów straży, że miały coś ciekawego do powiedzenia, należało przynajmniej udawać, że okazuje się im jakieś zainteresowanie i służy się niezwłoczną pomocą.
— Co was sprowadza, moje panie? — zapytał, siląc się na przyjazny uśmiech i próbując powstrzymać chęć ziewnięcia.
Pięć dam zatrzymało się z gracją i ukłoniło się nieśpiesznie przed pokojowcem. Znajdująca się w centrum dwudziestokilkulatka jedynie nieznacznie dygnęła. Zarówno przed nią, jak i za nią można było dostrzec po dwie dwórki, dwie z prawej i dwie z lewej strony.
— Byłabym wdzięczna, gdybyś zechciał, panie, przekazać królowi, że przybyła do niego Madame de Maintenon — zabrała głos brunetka, wodząc wzrokiem po otaczających ją kobietach, których sylwetki promieniały w blasku świec. Stojąc jednak tak blisko płomieni, rzucały głęboki cień na twarz mówiącej, podobnie jak wielki kapelusz, który tkwił na jej głowie.
— Jego Wysokość nie spodziewa się dzisiaj twojej wizyty, pani markizo — odparł uprzejmie Bontemps, odgadując bez najmniejszego problemu jej tytuł. Jego stanowisko wymagało błyskawicznego zapamiętywania wyglądu i godności tych, którzy odwiedzali jego pana.
— Muszę się nie zgodzić. Jaśnie Pan zawsze spodziewa się niespodziewanego. Ośmielę się więc stwierdzić, że jestem przez niego oczekiwana, choć jeszcze pewnie o tym nie wie. Może warto byłoby się upewnić, czy nie mam racji?
Alexandre popatrzył surowo na dumnie wyprostowaną brunetkę. Uniosła kąciki ust i odwzajemniła jego spojrzenie w znacznie łagodniejszy sposób. Biło od niej przekonanie, że i tak ostatecznie dostanie to, czego pragnie. Delikatnie poruszyła głową, co sprawiło, że białe pióro u jej ogromnego, ciemnoczerwonego kapelusza zafalowało na wiosennym wietrze.
— Jechałam tu kilka godzin z mojego château po tragicznych, wyboistych, błotnistych drogach. Wpadłam na przebiegły plan spotkania się z królem, nim jego faworyty rzucą się na niego w Wersalu jak na kawał mięsa. Niemal się za nimi stęskniłam, szczególnie za Madame de Montespan, przeurocza z niej niewiasta. W tak licznym towarzystwie nietrudno jest zapomnieć o pani Maintenon, która usychałaby z tęsknoty w swojej posiadłości, wiele kilometrów od złotego teatru monarchy — kontynuowała markiza, wachlując się z wdziękiem. Robiła to raczej po to, by nadać dynamizmu swojej wypowiedzi niż po to, by się ochłodzić. — Woli pan mnie zapowiedzieć, czy użerać się tu ze mną do rana, a następnie usłyszeć z ust swojego władcy pełne gorzkiego żalu pytanie, dlaczego nie został zawiadomiony o moim przyjeździe?
Widząc tworzącą się za kobietami kolejkę interesantów, którzy na pewno mieli do niego jakieś znacznie bardziej niecierpiące zwłoki kwestie, wypuścił głośno powietrze i odsunął się dwa kroki w bok. Skinął głową, po czym wyciągnął rękę w stronę kwatery króla, pilnując jednocześnie, by nikt inny nie zdołał się obok niego prześlizgnąć. Faworyta podziękowała mu promiennym uśmiechem. Podekscytowana ruszyła na spotkanie z Louisem, mijając po drodze czujnych gwardzistów i kilku mężczyzn, którzy wychodzili właśnie ze środka, niosąc ze sobą pokaźne pliki dokumentów.
Najciszej, jak tylko potrafiła, rozchyliła poły namiotu i zniknęła po drugiej stronie. Zatrzymała się tuż przy samym wejściu. Nawet nie drgnęła, gdy ciężki materiał zasunął się za jej sylwetką, kiedy przekroczyła próg. Pomieszczenie było wypełnione wieloma płomieniami świec, które tworzyły ciekawą grę światłocienia, wydobywając z mroku jedynie wybrane meble i dekoracje. Najjaśniej bezsprzecznie podświetlały biurko, przy którym pracował monarcha. Zdawał się być pogrążony w transie. Do jedynych wybijających się dźwięków należało sunięcie gęsiego pióra po papierze, pobrzękiwanie szklanego słoiczka z atramentem i dochodzące z zewnątrz parskanie koni.
Nie od razu zauważył Madame de Maintenon, ale ona nie za bardzo się tym przejęła. Zastygła w sporej odległości od niego, starając się nie zdradzić swojej obecności zbyt głośnym oddechem. Ujrzawszy dwudziestodziewięcioletniego mężczyznę po raz pierwszy od ponad roku, serce zaczęło jej tłuc w piersi jak oszalałe. Mimo to zachowała największą ciszę, jakby bojąc się zakłócić świętości miejsca, w którym właśnie się znalazła. Oparła zgrabne palce na rondzie kapelusza, nieco przysłaniając nim swoją twarz, ale wciąż pozostając możliwą do rozpoznania.
Do uszu brunetki doszedł odgłos odsuwanej kilka centymetrów dalej papierowej kartki. Nawiązała kontakt wzrokowy z Louisem, usiłując zachować neutralny, wręcz obojętny wyraz twarzy. Nie ukłoniła się, nie poruszyła, nie uśmiechnęła, nawet nie zamrugała. Po prostu patrzyła się na niego swoimi jasnymi oczami, obserwując uważnie stawiane przez niego kroki. Nie opuściła swojej dłoni, która wciąż podtrzymywała ciemnoczerwony kapelusz, idealnie pasujący kolorystycznie do ciężkiej, spacerowej sukni z grubego materiału. Wreszcie powoli przesunęła rękę po nakryciu głowy i subtelnie odłożyła je na stojącą przy wejściu komodę. Zrobiła to jednak dopiero wtedy, gdy znajdowała się już nie więcej niż milimetry od sylwetki władcy.
Zanim jeszcze którekolwiek z nich zdążyło się odezwać, pociągnął stanowczo za jej kreację, schylając się przy tym niemal do samej ziemi. Powietrze przeciął hałaśliwy, w porównaniu z poprzednimi dźwiękami, szelest opadającego materiału. Pani Maintenon podpatrzyła niegdyś podobny krój sukni u Montespan i pojęła w mig, że jej głównym atutem jest łatwość w zdejmowaniu. Louis był człowiekiem niecierpliwym w miłości do tego stopnia, że potrafił zabawiać się z pokojówkami, jeśli dama zbytnio ociągała się z rozbieraniem, więc takie rozwiązanie wydawało się jak najbardziej trafne. Oprócz pojedynczego, zdecydowanego ruchu wystarczyło tylko przedrzeć się przez parę warstw spódnic i już można było cieszyć się z zaoszczędzenia kilkunastu minut cennego czasu młodości.
Monarcha wziął kochankę na ręce i położył ją na swoim łożu, które natychmiast zaskrzypiało pod jej ciężarem. Sam oparł się o nie jednym kolanem, kontynuując zrzucanie z siebie kolejnych części garderoby. Nie przerwał przy tym kontaktu wzrokowego. Kochankowie utrzymywali go skrupulatnie od chwili, gdy spojrzeli na siebie tego wieczoru po raz pierwszy. Zastępował im on jakiekolwiek słowa. Wszystko, co przychodziło im do głowy, wydało się jakieś takie puste i pozbawione głębi. Nic nie było w stanie wyrazić ich myśli w chociażby dostateczny sposób.
Chwilę później Francuzka leżała nad królem, podtrzymywana przez niego w talii. Drażniła się z nim, nie chcąc musnąć jego ciała swoim. Przesunęła się wyżej, pochyliła nad jego twarzą i przejechała swoimi wargami tuż przy jego wargach, nie łącząc ich jednak w pocałunku. Nie potrafiła wypowiedzieć nawet zwykłego Sire, przez co zaniosła się głośnym śmiechem.
— Cóż to za zmowa milczenia? — odezwał się w końcu, próbując przyciągnąć do siebie markizę. — Twoja radość wyraża więcej niż...
Nie dała mu dokończyć. Położyła palec na jego usta. Kiedy przestał mówić, zsunęła go powoli po jego podbródku, szyi i klatce piersiowej. Louis pogłaskał zwisające tuż nad nim kosmyki czarnych włosów, a potem niewielkie piersi. Dama trwała w tej niewygodnej pozycji niewzruszona niczym marmur. Nie przeszkadzało mu to, widoki wynagradzały mu bowiem brak innych zmysłowych doznań.
— Jeśli chce się pozostać w twojej łasce, Sire, trzeba być ciekawym rozmówcą, nawet nie odzywając się słowem — westchnęła pochylona nad jego twarzą.
Tym razem przywarła do niego swoim ciałem. Zamknął ją w szczelnym uścisku, uniemożliwiając jej zmianę zdania. Prawdopodobnie zmęczyła się już opieraniem całego ciężaru na łokciach i czubkach palców albo faktycznie zdecydowała się okazać mu trochę litości, widząc jego ekscytację każdym najmniejszym dotykiem.
— Ty wiesz, jak to się robi, Madame.
Oblicze markizy de Maintenon pojaśniało. W jej pełnych policzkach ukazały się urocze dołeczki. Kątem oka, spod wachlarza ciemnych rzęs, dostrzegła leżącą na biurku jedwabną chusteczkę, gdy zwróciła się w prawą stronę, wtulając się w pierś władcy. Spoglądała w jej stronę, jeśli tylko nadarzała się taka okazja i wyglądało to naturalnie. Nie miała wątpliwości, na kawałku materiału naprawdę wyszyte były zielone lilie o śnieżnobiałych liściach i łodydze w tym samym odcieniu.
Kiedy więc Louis obsypywał jej mlecznobiałą skórę tysiącami pocałunków i pytał, jak podobało jej się ostatnie dwanaście miesięcy w niedawno zakupionym pałacyku nad Loarą, który planował dla niej wyremontować oraz czy dopisywał jej tam klimat, ciągle wracała myślami do rzeczonej chusteczki.
— Bywa tam bardzo słonecznie, Sire. Pewnie dlatego, że blisko stamtąd do Wersalu. Czasami kilka złotych promieni spadnie zatem i na Orlean — zażartowała, gładząc jego włosy.
***
Marie-Galante, rok 1652
Trójka rodzeństwa przypatrywała się plantacji trzciny cukrowej spod wielkiego parasola. Gorące powietrze chłostało ich twarze przez cały rok. Po kilku latach spędzonych w amerykańskiej kolonii żadne z nich nie pamiętało już, czym jest zimno. Jeśliby spojrzeć na mapę świata, znajdowali się bliżej równika niż nawet najbardziej wysunięty na południe punkt Egiptu. Na zachodzie wyspę obmywały fale Morza Karaibskiego, na wschodzie zaś Oceanu Spokojnego, co nieco łagodziło klimat, który w innych okolicznościach stałby się chyba nie do zniesienia dla nieprzyzwyczajonych do niego Francuzów.
— Jak będziesz tyle wychodzić na zewnątrz, to się opalisz i nie znajdziesz sobie męża. Kawalerzy będą myśleli, żeś chłopka — zadrwił Constantin, szturchając swoją młodszą siostrę. — Zakryj na Boga tę głowę! Popraw chustę, wtedy złapiesz więcej cienia.
— Przestań! Nie jesteś moim ojcem, żeby mnie upominać — fuknęła, ale i tak dała się opatulić kawałkiem zwiewnego materiału. Spodziewając się, jaki efekt odniosły działania brata, tupnęła nóżką. — Na pewno wyglądam jak siostra zakonna!
— Do klasztoru to dopiero cię wyślemy, jak będziesz niegrzeczna. Obetną ci tam włosy i będą kazali się modlić po katolicku, aż nie zaśniesz z nudów — powiedział Charles, przypatrując się z zaciekawieniem pracującym niewolnikom. — Albo ciebie też sprzedamy na roboty do jakiejś kolonii.
— Bardzo śmieszne... Żebym ja ciebie nie sprzedała.
Nastoletni chłopcy zachichotali, usłyszawszy groźbę w cieniutkim, wysokim głosiku dziewczynki, która z całą pewnością myślała, że zabrzmiała poważnie. Podeszli nieco bliżej krawędzi wzniesienia, przysłaniając prażące niemiłosiernie słońce rondami swoich skromnych kapeluszy. Françoise nie zamierzała zostać w tyle, wykonała więc kilka kroków w przód, by również móc przyjrzeć się uprawie trzciny cukrowej. Trzymająca za nimi parasol czarnoskóra kobieta, szybko podbiegła do trójki rodzeństwa. Constantin spojrzał na nią z uśmiechem, który pośpiesznie odwzajemniła, po czym spuściła oczy. Panicz miał już siedemnaście lat i, choć nigdy by się do tego nie przyznała, stał się ostatnio wyjątkowo przystojny.
— Tatko idzie! — zawołała mała szlachcianka, machając radośnie do gubernatora Marie-Galante. Mężczyzna odwzajemnił ten gest i wkrótce dołączył do swoich dzieci. — Tatusiu, znowu zrobili ze mnie zakonnicę!
— Nie powinno cię to dziwić, skoro włóczysz się po całej wyspie w samo południe — odparł, chcąc wyjść na rozgniewanego, ale z marnym skutkiem, gdyż od razu pogłaskał ją czule po głowie, mierzwiąc jej włosy splecione w długiego warkocza. — Od jutra nie chcę cię widzieć na zewnątrz o tej porze. Będziesz wychodziła rankami i wieczorami, resztę dnia spędzać będziesz na czytaniu i szyciu w swoim pokoju. Trzeba ci trochę zblednąć, córeczko.
— Ależ papo...
— Przykro mi, ale nawet ty nie możesz rządzić słońcem — przerwał stanowczym, choć pełnym miłości głosem. Dobrze wiedział, że im szybciej nauczy się dziewczynkę, że obowiązują ją pewne ograniczenia, tym łatwiej będzie jej zaakceptować je w przyszłości.
Zrezygnowana Françoise ściągnęła szal z głowy, strzepała go nerwowym ruchem i zakryła się nim cała, łącznie z twarzą. Spod cienkiego materiału odznaczały się jedynie jej rozgniewane usteczka, które z trudem łapały powietrze, przylegając do chusty w poszukiwaniu tlenu. Materiał unosił się i opadał, gdy oddychała ciężko z poirytowania. Takie przebranie nie było wcale złym pomysłem i bezsprzecznie chroniło przed niepożądanym odcieniem skóry. Miało tylko dwie poważne wady: nie mogła w nim nic widzieć ani wciągnąć dostatecznie dużo świeżego powietrza.
— A właśnie że mogę rządzić słońcem — prychnęła spod warstwy bawełny, krzyżując ramiona na piersi. — Będę zawsze rządzić tym, czym zechcę. I już.
Constantin wykorzystał zamieszanie, które wywołała jego siostrzyczka, żeby ponownie odwrócić się w stronę kobiety trzymającej parasol. Spojrzeli na siebie nieśmiało i przekazali sobie w ten sposób wiadomość zrozumiałą tylko dla siebie nawzajem. Dziś znów spotkają się w umówionym miejscu i może nawet pocałują się po raz pierwszy, jeśli starczy im odwagi na tak śmiały gest.
Mężczyzna nigdy nie zapytał jej o imię. Do końca życia miał ją więc zapamiętać jako damę z Marie-Galante i tak też nazywać ją w swoich opowieściach, które snuł młodszemu rodzeństwu po powrocie do Europy. Szczerze zafascynowało go jej piękno, tak inne od urody pozostawionej we Francji przyjaciółki z dzieciństwa, Julie, w której podkochiwał się chyba od zawsze. Niewolnica miała pełniejsze wargi, okrąglejsze kształty, grubsze, mocniej skręcone włosy. Mimo że pochodziła z innego świata, zachowywała się dokładnie tak, jak europejskie niewiasty. Lubiła spacerować przy rzece i dostawać świeżo zerwane bukieciki kwiatów. Cieszyła się, kiedy trzymał ją za rękę, przynosił jej słodycze albo plótł dla niej wianki, którymi następnie dekorował jej głowę. Niektóre sytuacje wywoływały uśmiech na jej twarzy, inne łzy wzruszenia w jej oczach, jeszcze inne podekscytowanie. Radowała się, gdy go widziała, smuciła się, gdy odchodził, potrafiła się nawet rozgniewać, gdy pewnego razu wrzucił ją niespodziewanie do chłodnej wody. Wymykając się z nią od czasu do czasu na schadzki, Constantin przekonał się prędko, że była takim samym człowiekiem jak on, przybysz z Europy.
Skąd zatem kolonizatorzy wzięli sobie prawo do dysponowania tubylcami i ludnością sprowadzaną z Afryki, niczym przedmiotami? Na jakiej zasadzie Bóg podzielił świat na tych, którzy mieli wydawać rozkazy i na tych, którzy mieli się ich słuchać? Czy naprawdę kolor skóry i kontynent, na którym przyszło się na świat, mógł decydować o tym, czy będzie się harowało w pocie czoła, zbierało okruchy z pańskiego stołu i dostawało razy za spowolnienie tempa pracy, czy będzie się stało w chłodnym cieniu parasola, jadło do syta i zajmowało co najwyżej rachunkami i raportami? Siedemnastolatek nie mógł jeszcze wiedzieć na pewno, na jakiej zasadzie zbudowany jest świat, ale miał przeczucie, że na bazie wyzysku i hipokryzji. Dlatego też odnosił wrażenie, że dosięgające ród d'Aubigné kłopoty finansowe, które ciągnęły się za nimi już trzecie pokolenie, były w pewien sposób uzasadnione. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę.
— Czy Biblia nie zakazuje niewolnictwa, ojcze? — przerwał ciszę, spoglądając na pracujących na plantacji robotników. — Wydaje mi się, że Chrystus stanowczo sprzeciwiał się podziałowi ludzi na tych wolnych i na niewolników. W Królestwie Niebieskim też wszyscy mają być sobie ponoć równi. Dlaczego więc król Francji, który nosi oficjalny tytuł władcy arcychrześcijańskiego, zezwala na taki stan rzeczy?
Gubernator zacisnął usta w wąską linię. Oparł dłoń na ramieniu swojego najstarszego dziecka, pogrążając się w myślach. Constantin z łatwością dostrzegał sprzeczności, które były nieodłącznym elementem obecnego systemu politycznego. Należało się zatem cieszyć z otwartości umysłu swojego pierworodnego, a jednocześnie martwić się o jego przyszłość. Każdy bowiem, kto zadawał zbyt wiele niewygodnych pytań, sam sobie okręcał sznur wokół szyi.
— Bo mu to na rękę, synu. Jest chrześcijaninem wtedy, kiedy mu się to opłaca i zapomina o tym wtedy, kiedy korzystniej jest odstąpić od nauczania Kościoła... A raczej tak właśnie postępują regentka i kardynał Mazarin. Louis to jeszcze dzieciak, ale i on pewnie zaczyna już rozumieć, że gospodarkę rozwija się na wyzysku — tłumaczył zrezygnowanym głosem czterdziestokilkulatek. — Pełny skarbiec pozwala prowadzić wojnę. Za naszych czasów dyplomacja opiera się na agresji, więc kto nie ma silnej armii, ten traci pozycję w Europie. Kto nie budzi postrachu u sąsiadów, zostanie napadnięty, zaś jego ziemie będą splądrowane. Nie muszę ci tłumaczyć, jak zareaguje na to lud. Poddani stają się coraz bardziej świadomi, Anglicy ścięli kilka lat temu Charlesa I. Jeśli więc król nie będzie bezdusznym hipokrytą, zostanie obalony i skazany na śmierć... I my też zginiemy, o ile nie przestaniemy tyle o wszystkim myśleć. Nadmierne analizowanie rzeczywistości jeszcze nikomu nie wyszło na dobre.
Constantin wlepił swoje jasne oczy w dziesiątki czarnoskórych ludzi, którzy skrupulatnie zbierali łodygi trzciny cukrowej. To właśnie z niej wytwarzało się następnie słodkie kryształki, tak bardzo chętnie dodawane do najwykwintniejszych potraw na stołach możnych w Europie, a także rum. Zachowywano także liście z uprawianych roślin, aby wykorzystać je później jako paszę dla bydła. Nieco mniejsza grupa niewolników pilnowała wozów ciągniętych zawsze przez dwa woły, na których transportowano uzyskane plony. Chłopiec nigdy nie spędził ani minuty swojego życia na pracy fizycznej, gdyż groziłoby to utratą stanu szlacheckiego, ale zdawał sobie sprawę, jak męczące musiało być to zajęcie z powodu niemiłosiernie prażącego słońca.
— Ciekawe, jak to się dzieje, że się nie buntują — wymamrotał Charles, ocierając wilgotne od potu czoło. — Są od nas liczniejsi, mogliby z łatwością przegonić nas z wyspy i raz na zawsze złamać bat, którym są bezlitośnie okładani.
— Po prostu się boją — odparła dziewczynka, ściągając wreszcie z twarzy bawełniany szal. Wzięła głęboki wdech, co wreszcie przyniosło ulgę jej spragnionym powietrza płucom. — Ja nie chcę się niczego bać, choćbym miała jedynie udawać odważną. Strach jest takim przerażającym uczuciem.
Constantin podszedł jeszcze bliżej plantacji, niemal ześlizgując się przez to ze wzniesienia, na którym stał wraz z ojcem i z rodzeństwem. Trwała pora sucha, gorący wiatr tylko delikatnie muskał końcówki jego czarnych włosów układających się w gładką taflę i spływających prostymi strumieniami do połowy jego pleców. Robotnicy nawet nie patrzyli w kierunku Francuzów, bo i po co? Znacznie łatwiej było udawać, że cały świat podzielał ich trudny los.
— Niewolnicy są posłuszni, ponieważ nie wiedzą, że są niewolnikami. Z tego samego powodu lud Francji nie sprzeciwi się już więcej swojemu królowi. Druga fronda chyli się ku upadkowi i trzeba nam będzie wszystkim udać, że jesteśmy ludźmi wolnymi. Wkrótce zapomnimy, że kiedykolwiek poczuliśmy się zniewoleni — podsumował siedemnastolatek, przysłaniając słońce swoją dłonią. — Chyba że jakiś orzeźwiający deszczyk nam o tym przypomni, gdy nadarzy się okazja do zemsty.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro