Rozdział 44 - Schadzki i przechadzki
Maj, rok 1668
Na słoneczny pałac w Wersalu ktoś zarzucił zeszłej zimy ogromną płachtę o odcieniu nocy. Odkąd zmarł malutki książę Philippe, dwór pogrążył się w przeszywającej, żałobnej ciszy. Korytarze i komnaty roiły się od odzianych w czerń sylwetek służby i dworzan, które przemykały niczym cienie przez królewskie labirynty, zostawiając za sobą jedynie dźwięk stukających obcasów i jakieś niepojęte przygnębienie. Jedynym odgłosem, który można było dosłyszeć z ogrodów, był szelest długich czarnych tkanin, ciągnących się po rabatkach projektu pana le Nôtre. Zdobiący suknię Henriette tiul o kolorze hebanu, zaczepiał bezlitośnie o niegdyś wesołe płatki kwiatów, malując je na czarno i pozbawiając ich całej feerii barw. Minette spacerowała na świeżym powietrzu każdego dnia. Ziemia przyjęła trumnę z ciałem jej syna, więc ona składała jej hołd, stąpając po niej cichutko, jakby bojąc się zbudzić tego, który w niej spał.
Z ulgą wsłuchiwała się w ten milczący, odarty z jakichkolwiek odcieni świat, który tak dobrze rozumiał jej cierpienie. Wyglądała niczym widmo, błądząc w doskonale sobie znanym ogrodzie. Jej wychudłe ciało podkreślała żałobna kreacja o barwie węgla, sięgająca do ziemi i podążająca za nią wszędzie tam, gdzie zmierzała. Jej policzki zapadły się doszczętnie, skóra stała się biała jak kartka papieru, wargi spierzchnięte, oczy wiecznie zaszklone. Z kolei w swój charakterystyczny warkocz zaczęła wplatać pukle włosów po zmarłych kobietach, które nie mogły co prawda cieszyć się długim życiem, lecz przynajmniej miały z czego zrobić sobie jakąś wymyślniejszą fryzurę. Tylko jedno przyzwyczajenie księżnej zdało się nie ulec niedawnej tragedii — jedwabna wstążeczka płynąca pośród ciemnoblond fal była wciąż czerwona.
Piętnastomiesięczny książę Philippe zmarł na ospę w grudniu 1667 roku. Chłopiec odszedł w ramionach zrozpaczonej Henriette w pałacu w Saint-Cloud, podczas gdy wojska dowodzone przez króla i pana Orleanu zmierzały z Flandrii w stronę Franche-Comté. Nie potrafiąc powiadomić o tej tragedii własnego męża, Minette wysłała list do Louisa. W ten oto sposób bolesne wieści dotarły również do ojca dziecka.
Dwudziestosiedmiolatek pogodził się ze stratą po upływie kilkunastu tygodni, ale nigdy nie wybaczył jej Bogu. Początkowo usiłował z nim negocjować — oferował Stwórcy życie swoich dwóch córek, a nawet ukochanego pieska. Ten jednak uparł się, by zabrać jego jedynego syna. W takiej sytuacji Philippe d'Orléans nie miał innego wyjścia. Zaakceptował śmierć chłopca, obraził się na Boga i postanowił cierpliwie czekać, aż ten nie zadośćuczyni mu swoich win. Do tego czasu poprzysiągł sobie nie uznawać zwierzchnictwa Najwyższego, a zatem zbuntował się przeciwko niemu zupełnie tak, jak nieraz stawiał się swojemu bratu. Na służbę i oddanie młodego Burbona trzeba było bowiem zasłużyć i Pan musiał się o tym boleśnie przekonać na własnej skórze.
Angielka lubiła wychodzić z komnat tuż przed świtem, gdy przed objęciami Morfeusza broniły się jedynie służba i straż. Wszyscy inni bawili wówczas w krainie snu, a zatem Henriette mogła wymykać się niepostrzeżenie i kontemplować wersalski krajobraz bez towarzystwa absolutnie nikogo, kto wpadłby na idiotyczny pomysł składania jej kolejnych kondolencji. Jej damy dworu upierały się oczywiście, by jej towarzyszyć. Na szczęście nie narzucały się jej zbytnio, więc prawie wcale nie przeszkadzała jej ich obecność.
— Chcę znów poczuć promienie słońca na mojej twarzy. Pragnę życiodajnej energii, błogosławieństwa, gorąca — mówiła do siebie z uśmiechem każdego poranka, oczekując na wschód. — Księżyc świeci w sposób nieidealny. Jest tylko miernym zastępstwem, które nie ofiarowuje życia, nie wydziela ciepła, nie zwiastuje nowego początku, jakim jest jutrzenka. Dlaczego nikt tego nie pojmuje? — pytała na koniec Henriette, zwracając się do swoich dwórek. — Oni wszyscy słuchają, ale nie potrafią usłyszeć, że Minette chciałaby żyć. Nie zauważają, że Minette potrzebuje gdzieś przynależeć. Nie dostrzegają, że Minette niezbędne jest słońce.
Młode kobiety patrzyły na nią łagodnie, niezręcznie unosząc kąciki ust. Zdążyły przywyknąć do przedziwnego rytuału, który ich pani praktykowała od pięciu miesięcy, a także do niezrozumiałych dla nich monologów, które nieraz kierowała do drzew, do przedmiotów, do zjawisk atmosferycznych, do przypadkowych osób lub do siebie samej. Przynosiło jej to ukojenie pozwalające przetrwać jej resztę dnia oraz spokój, tak bardzo potrzebny matce po utracie malutkiego dziecka.
— Gdy tylko wzejdzie najjaśniejsza z gwiazd, powinnyśmy wrócić. Ktoś na ciebie czeka, Wasza Książęca Mość. Ktoś bardzo utęskniony — powiedziała nieśmiało jedna z dam, podchodząc bliżej Angielki. Dzisiaj spodziewano się powrotu męża księżnej, który miał przybyć zaledwie kilka tygodni przed przyjazdem swojego brata. Król musiał jeszcze wziąć udział w podpisaniu traktatu pokojowego w Aix-la-Chapelle.
— Masz rację. Mój syn zaraz się obudzi. Nie mogę się doczekać, by go zobaczyć — odparła roześmiana Henriette, interpretując słowa dwórki na swój własny sposób.
W takiej sytuacji najlepiej było zachować milczenie. Wszelkie próby wytłumaczenia Minette, że jej chłopiec nie może już za nią tęsknić, tylko pogarszały jej stan. Kobiecie czasami wydawało się, że jego przedwczesna śmierć nigdy nie miała miejsca i jedynie się jej przyśniła. Biegła zatem do małego Philippe'a, domagała się widzenia z nim, przeniesienia kołyski do jej sypialni lub przynajmniej rozmowy z jego guwernantką. Najczęściej już po drodze orientowała się, że synek wcale na nią nie czekał. Zatrzymywała się wówczas, zastygała w bezruchu, a po pewnym czasie odwracała głowę do ledwo dotrzymujących jej kroku dam, by obrzucić je pełnym bólu spojrzeniem swoich jasno brązowych oczu. Tak uczyniła i teraz.
— On nie chce do mamy, prawda? — zapytała drżącym głosem.
Odpowiedziała jej jak zawsze cisza. Henriette nerwowo pociągnęła kilka razy za końcówkę rubinowej wstążki, wysuwając ją coraz bardziej z warkocza. Rozejrzała się niepewnie dookoła, nasłuchując płaczu swojego dziecka, usiłując wyłapać z otoczenia jakiekolwiek oznaki tego, że mogłoby jej potrzebować. Na próżno.
— Nie. Nie chce — szepnęła sama do siebie zrezygnowanym tonem. Wyciągnęła kawałek jedwabnego materiału z włosów i kazała przywiązać go do łóżeczka chłopca. Na tym etapie wiedziała już, że nikt w nim nie leżał, ale udawanie, że było inaczej, sprawiało jej przyjemność. — Niech wie, że mama o nim myśli.
— To ja to zaniosę księciu, a ty, pani, może zechcesz pójść przywitać męża? — zaproponowała łagodnie dwórka.
— Zgoda... Ale na pewno zawiążesz mu wstążeczkę?
— Na pewno. Jak się obudzi, przypomni sobie o tym, jak bardzo go kochasz.
Minette uśmiechnęła się smutno. Wymamrotała jakieś słowa podziękowania, po czym ruszyła na spotkanie z poślubionym sobie siedem lat temu mężczyzną, którego nie widziała od dwunastu miesięcy.
Gdy przeczytała w liście, że jego też niemal odebrała jej bezlitosna śmierć, wyła przez kilka dni jak zarzynane zwierzę. Przez tyle wiosen chowała wobec niego nieskończone pokłady nienawiści i nie potrafiłaby stracić go wtedy, kiedy na horyzoncie nieśmiało zamajaczyła nadzieja na lepsze jutro. Przeklinała z całej siły Hiszpana, który wystrzelił w stronę bezbronnego pana Orleanu. Życzyła mu, by usmażył się w najodleglejszym piekielnym kręgu. Codziennie otrzymywała wieści z frontu o stanie zdrowia małżonka, ale nikt nie wyjaśnił jej, w jaki sposób zdołał on ujść z życiem.
Wpadła jak burza do swoich apartamentów i niemal przebiegła kilka pokoi w poszukiwaniu tego, w którym znajdował się Philippe. W progu minęła ich dwie córeczki. Dowiedziała się później od guwernantki, że trzylatki nie chciały wrócić do łóżek bez zobaczenia twarzy ojca, którą ledwo co sobie przypominały. A może mówiły tak tylko po to, by nie sprawić tatusiowi przykrości? Może tak naprawdę zupełnie nie wiedziały, jak wyglądał i przybyły tu z czystej ciekawości, nim znów odeśle je do Saint-Germain?
Ujrzawszy w końcu sylwetkę księcia, Henriette zatrzymała się. Mężczyzna utkwił nieobecny wzrok w jakimś punkcie za oknem. Wzięła głęboki wdech i przemówiła bezbarwnym głosem:
— Cieszę się, że nie zginąłeś na wojnie, mężu.
Jego kąciki ust powędrowały gwałtownie do góry. Były to dokładnie te same słowa, którymi wprawiła go w osłupienie wiele lat temu. Teraz jednak uznał je za niewymuszone i naturalne. Oboje zdali sobie sprawę, jak wielki był postęp, którego dokonali wspólnymi siłami.
— Nie rzucisz już we mnie tomikiem poezji Roberta Herricka?
— O ile nie zaczniesz robić bałaganu w moich rzeczach, Monsieur, nie będzie takiej potrzeby. Poza tym lubię to lustro, a pewnie to ono ucierpiałoby znów bardziej od ciebie.
Philippe podszedł energicznie do żony, chwycił ją w ramiona i wpił się w jej usta. Wymienił z nią kilka gorących, śmiałych pocałunków, tuląc ją mocniej do swojego ciała. Wzdrygnął się, poczuwszy jak bardzo była wiotka i jak mała była siła, z którą początkowo stawiała opór, prawdopodobnie ze zwykłego zaskoczenia. Wkrótce Angielka sama całowała swojego męża, gładząc chudymi palcami jego pierś.
— Wciąż tak dużo czytasz? Przyznam, że pokładałem wielkie nadzieje w mojej Minette. Miała zostać samym Owidiuszem — zażartował, gdy musieli na chwilę oderwać się od siebie i zaczerpnąć powietrza. — Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale poezja potrafi uratować niejedno życie. Na przykład moje.
Widząc jej pytające spojrzenie, uwolnił się z jej uścisku tak ostrożnie, jakby się bał, że wiotka postać angielskiej księżniczki upadnie i rozbije się niczym porcelanowa figurka, gdy tylko on przestanie ją podtrzymywać. Sięgnął po leżący na stole przedmiot. Wkrótce oczom księżnej ukazał się tomik Marota, który faworyta króla przysłała Philippe'owi w lutym. Grubą, skórzaną okładkę zdobił złoty, metalowy ornament. W jednym miejscu dekoracja była wygięta. Palec księcia przejechał po kuli z hiszpańskiego pistoletu, która zatrzymała się we wgłębieniu.
— Dawniej nie rozumiałem, dlaczego kazano mi zapamiętywać łacińskie sentencje. Dziś nie mam jednak wątpliwości, że Seneka miał trochę racji. Życie bez nauki byłoby śmiercią — zaśmiał się, wskazując na książkę. — Gdyby nie te wierszyki przysłane mi przez panią d'Aubigné, wróg strzeliłby prosto w moje serce.
— Czyżby Françoise postawiła sobie za punkt honoru ratowanie cię od kul? To nie pierwszy raz, kiedy staje im na drodze do celu... Próbowała ochronić cię też przed tą, którą to ja chciałam cię zabić.
Mimo że Philippe słuchał uważnie swojej małżonki, z trudem przypisywał tak dobrze sobie znany głos zupełnie mu obcej sylwetce. Dwudziestoczteroletnia kobieta była przezroczysta, blada i delikatna, niczym powiewająca w oknie firanka. Każdy najmniejszy podmuch wiatru stawał się dla niej zagrożeniem. Ujął ją w pasie, by mieć pewność, że za chwilę jego własny oddech nie zdmuchnie jej i nie stłucze jej szklanej, filigranowej postaci. Ucałował ją delikatnie, starając się skupić na jej słowach, a nie na rosnącym w nim przerażeniu.
— Tak. Françoise dwukrotnie ocaliła mi życie, gdy mierzono do mnie z pistoletu. A potem brutalnie mi je odebrała, przeszywając mnie strzałą jak polująca Diana — pomyślał władca Orleanu, obejmując swoimi wargami usta żony.
Philippe przejechał palcami po jej długim warkoczu. Otworzył oczy. Nie wyczuł oplatającego go jedwabnego paseczka materiału, więc postanowił sprawdzić, czy aby na pewno nie zmylił go zmysł dotyku. Zaczął rozplątywać jej włosy, aż ze zdziwieniem odkrył, że część z nich nie wyrosło wcale na głowie księżnej.
— Co to? Kosmyki jakichś martwych bab? — zapytał zdumiony, odkładając je na bok. — Gdzie się podziała rubinowa wstążeczka?
— Tam — odparła spokojnie Henriette, wskazując na stojącą w rogu kołyskę. — Zaraz ktoś powinien ją zawiesić dla naszego syna. Przyniosą go do nas i będziesz mógł go wyściskać. To już taki duży chłopiec, sam zobaczysz, jak bardzo cię przypomina.
Księciem wstrząsnął spazm. Szybko jednak przytulił do siebie żonę i przycisnął jej twarz do swojej piersi, by nie dostrzegła łez napływających samoistnie do jego oczu. Nie wiedział już, czy stało się to za sprawą wciąż świeżej, krwawiącej rany po stracie dziecka, czy przez opuszczające go właśnie resztki nadziei na wyzdrowienie Minette. Prędko zawołał służbę i kazał zabrać łóżeczko z jego pola widzenia, wiedząc, że za chwilę sam rozklei się na dobre.
— Nie! Ono musi tu zostać, pragnę pokazać ci naszego synka! — zaprotestowała księżna, prawie rzucając się w stronę lokaja. — Nie waż się tego wynosić! Gdzie jest ta kobieta?! Obiecała, że zawiąże malutkiemu moją wstążkę!
— Cii... — Philippe złapał mocno Henriette, po czym złożył kilka pocałunków na jej twarzy, głaszcząc jej plecy. — Zobacz, dopiero wzeszło słońce. Przyniosą naszego chłopca, kiedy się obudzi. Na razie śpi... Niech śpi więc spokojnie... Pozwól mu zaznać niezmąconego żadną troską snu — szeptał czule, rozplątując do końca jej warkocz. — My też się połóżmy, jest jeszcze tak wcześnie. Niech nasze dusze odwiedzą tę samą krainę i spotkają się tam we trójkę, nim przytulimy go tutaj, w tej komnacie... Nim trafi w ramiona taty i mamy.
***
Mimo że Henriette i Chevaliera dzieliło chyba wszystko, obydwoje często wychodzili na zewnątrz przed świtem, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Spacerowali więc trochę jakby razem, choć nie zdając sobie z tego sprawy i w stosunkowo niewielkiej odległości, bo jedynie osiem kilometrów i osiemset metrów od siebie nawzajem. Księżna Orleanu błądziła między skrupulatnie posadzonymi krzewami, drzewami i kwiatami w Wersalu, zaś książę Lotaryngii wśród dopiero kształtującej się roślinności Saint-Cloud. Minette szukała w naturze ukojenia cierpienia, a Chevalier zagłuszenia wyrzutów sumienia.
Jeden z takich cieni przeszłości, zdawał się go jednak nie opuszczać nawet w sielskich okolicznościach przyrody. Co więcej, ów cień podążał za nim dosłownie krok w krok. Wreszcie dopadł go za pniem rozłożystego dębu, chwycił go stanowczo od tyłu i przycisnął do jego gardła metalowe ostrze.
— Myślałem, że wolisz schadzki niż przechadzki, Jaśnie Panie — wyszeptał napastnik, zaciskając mocniej swoje silne dłonie na jego ciele.
Chevalier nie wiedział, do kogo należał ten dość niski, szyderczy ton głosu, w którym oprócz zdecydowanej groźby, kryło się też przeszywające go na wskroś poczucie humoru. Przerażenie wydrążyło w jego świadomości ogromną czarną dziurę, która chroniła tożsamość znajdującego się za nim mężczyzny, był bowiem pewien, że nie słyszał go po raz pierwszy. Wytężył umysł, zaciągnął się majowym powietrzem, wyostrzył wszystkie zmysły. Agresor wciąż pozostał jednak anonimowy. Napawająca arystokratę trwogą postać zaśmiała się cicho, wodząc sztyletem po jego szyi. W końcu odezwała się ponownie:
— Obserwowałem cię od dłuższego czasu i zdziwiłem się, z jaką łatwością można zabrać cię na małe pogaduchy. Wymykasz się sam, bez towarzystwa ani jednej żywej duszy, co jest bardzo nierozsądne... Ale przecież nie ufasz nikomu na tyle, by pokazać mu swoje prawdziwe emocje, które dopadają cię w chwilach samotności. A to uważam z kolei za bardzo mądrą decyzję. Uczucia warto jest zachowywać dla siebie, bo jeszcze ktoś postanowi zrobić z nich jakiś użytek. Nieskromnie przyznam, że to moja specjalność.
Chevalier z trudem łapał powietrze. Zdawał sobie sprawę, że został sam na sam z tajemniczym napastnikiem. Zabronił komukolwiek podążać za nim tej nocy na spotkanie z jedną z dwórek, które zaplanował w najbardziej ustronnym miejscu w całym ogrodzie. Jeśli chciałby zaś powiadomić o niebezpieczeństwie patrolujących okolicę strażników, musiałby chyba krzyknąć, używając do tego całego tlenu zgromadzonego w jego płucach. Wówczas już na pewno polałaby się krew i bez cienia wątpliwości pochodziłaby z jego tętnicy szyjnej.
— Czego żądasz i dlaczego ode mnie? — odezwał się w końcu blondyn, próbując opanować przechodzące go dreszcze. Zimne ostrze pieszczące jego rozgrzaną z emocji skórę sprawiło prędko, że zaczął cały drżeć.
— Niczego wielkiego, pragnę się z tobą zaprzyjaźnić — zaśmiał się mężczyzna, wciskając sztylet głębiej tuż przy gardle księcia, uwalniając tym samym kilka czerwonych kropel. — Obawiam się, że Philippe d'Orléans odrzuciłby moją ofertę, ale ty na szczęście nie masz żadnego sumienia... I lubisz przechadzki. On ich nie cierpi.
— To dość nietypowa metoda na zawiązywanie przyjacielskich więzów, nie sądzisz? Zwykle, jeśli chcemy pozyskać przyjaciela, robimy to inaczej.
— Ja robię to w ten sposób — wysyczał tajemniczy człowiek, napierając mocniej na ciało przerażonego Chevaliera. Odgarnął za ucho jego złote włosy, które wchodziły mu już do ust i przysłaniały oczy. Na koniec pogłaskał je swoim długimi palcami odzianymi w skórzaną rękawiczkę. — Nieważne, jak podchodzimy do kandydata na potencjalnego towarzysza. Istotna jest tylko sytuacja, w której ten się znajduje, jego wrogowie, jego przyjaciele, jego... ambicje.
Napastnik puścił gardło pana Lotaryngii i jednym zręcznym ruchem związał jego ręce. Zacisnął mocno linę na jego nadgarstkach, po czym skonfiskował wszystkie przedmioty, którymi ten mógłby chcieć zrobić mu krzywdę. Posadził go pod drzewem, by był jeszcze mniej widoczny dla ewentualnej straży podczas zmiany warty lub innego nieprzewidzianego wcześniej zdarzenia.
— Początki znajomości bywają trudne — zażartował Chevalier, przyglądając się uważnie jego twarzy. — Chyba że już mieliśmy przyjemność kiedyś ze sobą gawędzić.
— To dopiero przedwiośnie naszej relacji. Tymczasem, aby ją kontynuować, muszę wiedzieć, czy twoja krew jest błękitna. Uważasz się przecież za członka rodu Gwizjuszy, spodziewam się więc, że ma odcień oceanu.
Kawaler lotaryński zazgrzytał zębami, gdy sztylet ponownie przeciął jego skórę w okolicy gardła. Niebieskooka, zakapturzona postać uśmiechnęła się lubieżnie, przesuwając ostrze wśród rubinowych, ciepłych kropel oraz znacznie zimniejszych, przezroczystych strużek potu. Droczenie się z przerażonym faworytem księcia Orleanu sprawiało jej najwyraźniej wyjątkową przyjemność. Zebrawszy nieco lepkiej, czerwonawej mazi na metalową, ostrą powierzchnię, nieznajomy zdjął rękawiczkę i pozwolił, by jego blade palce zbroczyły się krwią Chevaliera.
— Gdyby niebo stało się równie błękitne co ta ciecz, byłby to znak, że proroctwo Świętego Jana zaczyna się wypełniać. Twoja krew jest czerwona jak sam diabeł. Chyba nas okłamali, czyż nie? Ktoś musiał nam wmówić, że istnieje coś takiego jak błękitna krew. Coś takiego jak prawo krwi. Coś takiego jak szlachta i stan trzeci. Coś takiego jak rządzący i rządzeni.
— Żadna krew nie jest błękitna, to tylko metafora. Podobnie jak ogniste spojrzenie — wydukał blondyn, siląc się na poczucie humoru. — Ogniste spojrzenie, talia osy, perłowe zęby, malinowe wargi, mleczna skóra, hebanowe włosy... Nie chodzi bynajmniej o to, że kobiety są piromankami, pod suknią chowają żądło, kąsają zalotników drogocennymi kamieniami, ich usta można zjeść na podwieczorek, z ich cery wydoić krowie mleko, a z kosmyków zrobić sobie u stolarza jakiś mebel z hebanu... Takimi pustymi skojarzeniami afirmuje się ich urodę, o ile ją posiadają. Analogicznie więc możesz przeciąć mnie na pół, lecz wciąż nie namalujesz moją krwią błękitnego nieba. Przykro mi, to tylko przenośnia.
— Szkoda. Myślałem, że macie jakiekolwiek bardziej namacalne dowody na to, że to wam należy się władza i szacunek. Jak widać, umiecie uzasadnić swoje zwierzchnictwo nad biednym ludem jedynie czczym gadaniem... A zatem krew króla również jest czerwona?
— Tak sądzę — wymamrotał Chevalier de Lorraine, przyglądając się ze strachem mężczyźnie w kapturze.
— Jest tylko jeden sposób, by się przekonać. Trzeba by ją rozlać.
Źrenice kawalera lotaryńskiego rozszerzyły się gwałtownie. Przysunął się mocniej do drzewa, obcierając boleśnie swoje związane dłonie o szorstki pień. Nagle wszystko stało się dla niego jasne. Jasne jak słońce.
— N-nie pomogę ci zabić władcy — wybełkotał, cofając się coraz bardziej. — N-nie licz na to...
Mężczyzna roześmiał się tak szczerze, że książę podskoczyłby na pewno ze zdumienia, gdyby tylko nie leżał na ziemi, podparty o rozłożysty dąb. Oddychał głęboko, zdmuchując z twarzy grube kosmyki mocno falowanych włosów o odcieniu pszenicy. Co też go podkusiło, żeby tej nocy wybrać się na schadzkę z jakąś dwórką? O ile przyjemniej byłoby teraz spać bezpiecznie we własnym łożu! Nawet jeśli łoże to należało oficjalnie do Philippe'a.
— A ja ci pomogłem w zamachu na króla — wyszeptał nieznajomy, pochylając się nad trzęsącym się panem Lotaryngii. — Wszyscy macie tutaj taką krótką pamięć. Mam nadzieję, że przypomnisz sobie moje nazwisko, gdy następnym razem wyjedziesz na polowanie do lasu Fontainebleau i postanowisz ponownie zorganizować zasadzkę na Louisa. Gdybyś pozwolił mi wtedy dowodzić, teraz twój kochanek byłby regentem, zaś ty... Ty byś rządził, Jaśnie Panie. Przecież nie Philippe — ciągnął napastnik, przyciskając Chevaliera do drzewa. — Philippe nie potrafi rządzić nawet tobą... Człowiekiem, który nie reprezentuje sobą absolutnie nic.
Zakapturzona postać chwyciła kawalera lotaryńskiego za gardło. Ścisnęła swoją zakrwawioną dłoń na niewielkiej ranie, powstałej przed chwilą przez przecięcie skóry zimnym ostrzem i patrzyła głęboko w oczy trzęsącemu się w spazmach, bezbronnemu księciu. Jej zimny oddech, niczym pocałunek samej śmierci, spoczął na jego policzku i płatku ucha, gdy pochyliła się nad Chevalierem, by przeciąć krępującą jego ruchy linę.
— Nie jesteś mi użyteczny, tak długo, jak płomień życia monarchy się pali. Możesz być pewien, że sam go wkrótce zdmuchnę. A kiedy już zgaśnie... — Mężczyzna chuchnął Chevalierowi prosto w twarz, na co ten odsunął się z obrzydzeniem. Nie zdołał jednak cofnąć się więcej niż o kilkanaście centymetrów, gdyż tamten ciągle trzymał go za szyję. — Wtedy przypomnisz sobie moje nazwisko i mi się odwdzięczysz. Jako faworyt regenta będziesz miał ku temu wiele sposobności.
— Co jeśli nie zdołam odświeżyć sobie mojej pamięci? — zapytał bezczelnie arystokrata, zbierając w sobie resztki odwagi, które mu jeszcze pozostały. Ostatnim razem Monsieur prawie zapłacił głową za jego błędy i sama myśl o tym, że podejrzenie znów padłoby na królewskiego brata, napawała go lękiem.
— Wtedy nie zdradzę wam, jak pozbyć się Wielkiego Delfina, który po osiągnięciu pełnoletniości odbierze wam wszystkie wpływy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro