Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 39 - Wielki król

— Zamordowałam człowieka. A dokładniej niewinne dziecko, co czyni ze mnie tym bardziej potwora.

Po konfesjonale rozchodził się spokojny głos trzydziestoparoletniej damy. Mężczyzna siedzący po drugiej stronie kraty wzdrygnął się nieznacznie. To miał być kolejny spokojny dzień, wypełniony tylko jednym nabożeństwem, tylko jedną wizytą jakiegoś ministra i tylko jedną spowiedzią, o którą poprosiła go pewna kobieta. Nie byle jaka kobieta.

Spodziewał się, że usłyszy o jakimś pikantnym szczególe z jej życia. Oczekiwał raczej znacznie milszej dla ucha historii o przystojnym szlachcicu, któremu nie potrafiła się oprzeć albo o szeregu wyrafinowanych intryg, którymi skrzywdziła kogoś na dworze. Nie chciało mu się tu dzisiaj przychodzić, więc miał nadzieję, że przynajmniej posłucha sobie przyjemnej, dość ekscytującej i trzymającej w napięciu bajeczki. A ona tak bezceremonialnie wyciągnęła ciężką artylerię i pozostawiła go teraz samego z tym trudnym do rozwiązania problemem.

— Potwora albo zdesperowaną matkę, czyż nie? — odparł równie opanowany, znając doskonale jej sytuację rodzinną. Postanowił poznać jej motywacje. Lubił przyglądać się rzeczom z wielu stron.

Przełknęła głośno ślinę. Stresowała się, choć nie wyglądała na specjalnie skruszoną. Duchowny założył sobie w myślach, że, gdyby tylko musiała, dopuściłaby się swojej zbrodni raz jeszcze. Pogłaskał się po swoim bujnym wąsie, dumając nad kolejną kwestią, którą powinien wypowiedzieć. Dama nie wyglądała, jakby zamierzała zabrać głos bez jego wyraźnej zachęty.

— Czyje to było dziecko? Jakiejś nałożnicy króla?

— Tak. To mój najstarszy syn musi zasiąść na tronie, gdy nadejdzie ta chwila. Ten moment się zbliża. Jestem gotowa udusić w kołyskach wszystkich jego rywali i pójść na samo dno piekła. Nie cofnę się przed niczym, by zapewnić mu koronę.

Zagryzła wargi. Starał się dostrzec wyraz jej twarzy. W jej oczach zabłyszczały łzy, ale nie spłynęły na policzki. Mimo że widział wymalowane na jej obliczu wyrzuty sumienia, to jednak nie zdołały one sprawić, by podważyła słuszność tego, co zrobiła. Westchnął głośno. Obowiązywała go tajemnica spowiedzi, lecz przypadki takie jak ten należały do wyjątkowo skomplikowanych. Postanowił jak najprędzej przejść do sedna, zadać najważniejsze pytanie i rozstać się z nią, jak gdyby nigdy nie usłyszał podobnego wyznania.

— Czy żałujesz swojego grzechu?

Chusta na jej włosach zaszeleściła, ponieważ niewiasta poruszyła się nerwowo. Natychmiast na materiale zamigotały złotawe iskierki, które powstały na skutek odbitego przez bogate zdobienia światła, które wkradało się nieśmiało do konfesjonału, pozostawiając jednak największe tajemnice w ciemności. Nie zapytał, czyje dokładnie było to dziecko, w jaki sposób je zabiła ani kiedy cała ta tragedia miała miejsce. Rozmawiając z kobietą taką jak ona, liczyło się tylko jedno: czy żałuje. Wystarczy potwierdzenie i mogą się rozejść.

Przysunęła się bliżej, pochyliła się tuż nad kratą i rozchyliła wargi.

— Nie — odparła stanowczo Anne d'Autriche, patrząc odważnie w oczy swojego spowiednika.

Twarz duchownego rozświetlił diaboliczny uśmiech. Królowa zdołała go zaskoczyć tak bardzo, że zabrakło mu słów. Popatrzył w przeciwnym kierunku, tak jakby chciał wyprosić Chrystusa i porozmawiać z wierną na osobności. Te sprawy nie dotyczyły już przecież Syna Bożego, byłoby więc znacznie lepiej, gdyby po prostu sobie poszedł. Gdy zostali już sami, chrząknął, pogłaskał swój zarost i zabrał głos:

— I dobrze. Nie potrzeba ci rozgrzeszenia, bo tutaj Bóg nic już nie pomoże. Władza boska kończy się tuż przed drzwiami kościoła. Nie byłoby dla nas korzystnym, gdyby dowiedział się o tym prosty lud. Ty zaś, moja pani, wydajesz się zdawać z tego sprawę. Nie podejrzewałem cię wcześniej nawet o krztę inteligencji.

— Nie należy bez wyraźnego powodu obnosić się ze swoim rozumem. Traci się wtedy efekt zaskoczenia.

Jules Mazarin w mig pojął intencje Anne d'Autriche. Ta niepozorna kobieta, niby głupia dewotka, przyszła do konfesjonału nie po to, by wyspowiadać się z uduszenia jakiegoś niemowlaka, lecz po to, by poprosić go o pomoc w odsunięciu od władzy swojego męża. Tak, Louis XIII zaczął ostatnio zbyt mocno angażować się w wychowanie swojego najstarszego syna, a to nie mogło przynieść niczego dobrego.

— Ja też odnoszę wrażenie, że będzie ze mnie całkiem niezły Pierwszy Minister — zaśmiał się kardynał, ale zrobił to takim tonem, który wcale nie zachęcał do odwzajemnienia tego śmiechu. — Nasuwa mi się tylko jedno pytanie, Madame. Nie obawiasz się, że taka osoba jak ja na tak silnym stanowisku... nie dopuści do głosu twojego syna?

— Musiałbyś się okazać skończonym idiotą, by zadrzeć z matką, która tak bardzo kocha swoje dziecko. Cała twoja bystrość i wpływy nie zdołają cię wtedy ochronić przed wylądowaniem na palu, na który własnoręcznie wbiję cię żywcem na samym środku jakiegoś przyjemnego paryskiego rynku... Na taką ewentualność wybrałam już nawet dogodny pal.

Duchowny pokiwał głową z uznaniem, przypatrując się paciorkom swojego drogocennego różańca. Samo wychowanie tak małego chłopca na króla było nie lada wyzwaniem, a do tego dochodził jeszcze jego szalony ojciec, który ostatnio dostał jakiejś obsesji na punkcie Louisa i wywiózł go do swojego pałacyku myśliwskiego w Wersalu, z dala od odchodzącej od zmysłów matki. Jakby tego wszystkiego było mało, Pierwszy Minister Richelieu pociągał wciąż za sznurki i nie zamierzał raczej pozwolić, by ktoś przyłączył się do tej zabawy marionetkami, a już na pewno nie ten zbyt dobrze zapowiadający się włoski kardynał, Giulio Raimondo Mazzarini. Nie wystarczająco dużo zmartwień? Królowa była w ciąży, co samo w sobie nie było nawet taką złą wiadomością, ale rywal w postaci młodszego brata okazywał się zawsze najbardziej niebezpieczny, kiedy piętrzyły się inne problemy. Jules Mazarin wiedział, że będzie miał ręce pełne roboty. Ale wiedział też, jak się do tego wszystkiego zabrać.

— Najpierw uderzymy w Armanda Richelieu. Na jego miejscu zacząłby się więcej modlić.

***

Król dawno nie spędził tyle czasu ze swoją żoną jak u stóp łoża umierającej królowej matki. Jeśli istniało na tym świecie jeszcze cokolwiek, co łączyło ze sobą małżonków, była to miłość do tej starszej kobiety. Jedno trzymało ją za lewą dłoń, zaś drugie za prawą. Ich pełne bólu spojrzenia krzyżowały się od czasu do czasu w trakcie długich, nierzadko całonocnych czuwań w pięknych apartamentach. Louis usiłował wyczytać uczucia skrywające się w głębokich jak bezdenna studnia, ciemnych oczach Marie Thérèse.

Widział w nich przede wszystkim strach. Traciła właśnie swoją największą sojuszniczkę, jedyną osobę, która nie odwróciła się od niej po największym skandalu, jaki od lat widział francuski dwór. Zrobił to nawet władca, który wcześniej nie dostrzegał świata poza swoją dzielną Hiszpanką. Gdyby nie upór królowej matki, prawdopodobnie odesłałby ją do jakiejś odległej prowincji i zamknął tam na cztery spusty. Anne zdołała przekonać syna, by trzymał swojego politycznego wroga najbliżej, jak tylko było to możliwe, nie przewidując jednak, że będzie dawał upust wszystkim swoim frustracjom w wyjątkowo okrutny, niebezpośredni sposób. Co prawda nikt nie spodziewał się po nim otwartej przemocy fizycznej, ale zmienił swój stosunek do żony w tak gwałtowny sposób, że chyba już bicie i brutalne wykorzystywanie wydałoby się wszystkim bardziej litościwe.

Gdy jeszcze trzy tygodnie temu cały dwór świętował nadejście roku 1666, oni trwali wówczas niezłomnie przy starszej kobiecie. Louis klęczał tyłem do okna, u boku swojej matki i naprzeciwko, znajdującej się po drugiej stronie łoża, Marie Thérèse. Po twarzy młodej niewiasty spływały łzy, w których odbijały się rozświetlające nocne niebo fajerwerki. Monarcha usiłował nawiązać z nią kontakt wzrokowy, ale broniła się przed nim, żeby nie wybuchnąć niepohamowanym szlochem. Oddzielało ich nie tylko łoże śmierci. Mąż zbudował pomiędzy nimi taki mur, którego nie była w stanie zburzyć największa armia tego świata.

Mężczyzna podniósł się powoli z kolan. Wiedziała o tym, mimo że nie patrzyła na niego, odkąd porzuciła wszelką nadzieję na powrót do zdrowia ukochanej teściowej. Jej doskonały słuch wyłapał szelest jego płaszcza. Nie miała odwagi już więcej krzyżować się z nim spojrzeniem, wiedząc, że zostaje na świecie zupełnie sama, skazana tylko na jego łaskę i wiecznie zmieniające się humory. Wzdrygnęła się, kiedy usłyszała odgłos jego kroków zmierzających powoli w stronę drzwi. Bała się tego człowieka z całego serca. Jego dumnej wyniosłości, absolutnej nieprzewidywalności, nieprzerwanej teatralności, nieprzeciętnej zawziętości, uprzejmego chłodu.

— Bezpiecznej podróży, Sire — odparła drżącym głosem, wsłuchując się w stukot jego butów. Nie był to jednak dźwięk modnych na dworze obcasów, ale znacznie cichsze postukiwanie oficerek do jazdy konnej. Królowa matka umierała w Paryżu, gdyż Wersal zbyt mocno kojarzył jej się ze znienawidzonym mężem, który uwielbiał tam polować, więc Louis pokonywał dystans między dwoma pałacami wierzchem, nierzadko długo po zmroku.

Zatrzymał się. Podłoga delikatnie zaskrzypiała, a końcówka jego cieniutkiej laski musnęła subtelnie drewniany parkiet. Sięgnął po coś do kieszeni. Każdy jego gest było doskonale wytrenowany, żeby oddawał w pełni jego pozycję we wszechświecie. Pozycję słońca.

— Zostaję tu na noc.

Musiała minąć chwila, nim zauważyła wyciągniętą w jej stronę rękę. Znalazła się na wysokości jej oczu, gdyż Hiszpanka wciąż klęczała przy łożu. Opuszkami palców władca przytrzymywał jedwabną chusteczkę. Królowa miała przecież przy sobie własną i na pewno o tym wiedział. A zatem chciał udzielić jej swojej łaski, pokazując, że zauważył jej łzy. Niepewnie ujęła najpierw jego dłoń i pogłaskała jego nadgarstek zakończony wieloma warstwami misternie wykonanych koronek. Gdy tylko odebrała kawałek materiału, prędko cofnął swoje ramię i oparł je jak zawsze na plecach. Marie Thérèse zdawała się zupełnie zapomnieć, do czego służy taki przedmiot jak chusteczka i przypatrywała się jej jedynie, muskając jedwab palcami. Czy była jeszcze jakaś szansa, by poczuła na niej zapach Louisa?

— Nienawidzisz sypiać w Luwrze, panie — odezwała się w końcu, gdyż wciąż od niej nie odszedł. Przykładała się coraz bardziej do francuskiego, lecz wciąż stresowały ją najprostsze zdania.— To takie piękne miejsce, ale mój król go nie znosi.

— Za każdym uczuciem kryje się historia. Odnosi się to i do ludzi i do pałaców... Głęboko wierzę, że każda posiadłość zasługuje na drugą szansę. Czasami trzeba dokonać w niej pewnych prac remontowych. Poprzestawiać to i owo według najnowszej mody, dołożyć coś, o czym wcześniej nawet się nie pomyślało, a co teraz wydaje się konieczne. Niejednokrotnie nawet wyburzyć parę ścian, które ograniczają nasze możliwości budowania rzeczy nowych.

Dłoń, która wcześniej podała królowej chusteczkę, uważnie przesunęła się po jej policzku. Kobieta przytrzymała ją od razu, jakby bała się, że odsunie się ponownie. Zdobione pierścieniami palce powoli wysunęły się z jej uścisku. Zamiast powędrować z powrotem na plecy monarchy, pogłaskały jej wargi, prawie wkradając się do ust. Następnie uniosły jej podbródek i kazały jej powstać. Jedna ręka króla przytrzymywała laskę, a druga układała na jej piersiach czarne grube włosy, zahaczając od czasu do czasu o jej przysłonięty aż pod samą szyję dekolt, co i tak powodowało w niej dreszcze.

— Szkoda tylko, że nie sposób ruszyć już fundamentów... Widzisz, Madame, nawet w Wersalu pozostawiam to, co zbudował niegdyś mój poprzednik. Mimo że był skończonym wariatem, to mój pałac-miasto będzie wznosił się na łowieckim pawilonie ojca, tak samo jak moja władza bazuje na konsekwentnie tworzonym przez niego systemie władzy absolutnej. Fundamenty bywają bolesne, ale nie wolno o nich zapominać. Pozwól, że powtórzę: odnosi się to i do ludzi i do pałaców. Niektórzy idioci usiłują dyskutować z kamiennymi podstawami. One jednak nie ulegną zmianie od czczego gadania. Wpływ ma się już tylko na to, co postawi się wyżej.

Marie Thérèse nie była w stanie zrozumieć aż tak skomplikowanej metafory przez swoje braki w języku francuskim i ogólną niechęć do podobnych wywodów. Patrzyła jak zaczarowana na poruszające się wargi męża, za pocałunek których sprzedałaby teraz własną duszę. Spijała z nich wszystko to, co potrafiła pojąć. Louis znał ten zagubiony, ale jednocześnie zafascynowany wzrok, który zawieszała na jego ustach na samym początku ich małżeństwa. Opowiadał jej wówczas o swoich planach przeniesienia się z Paryża do Wersalu, o projektach pana Le Vau, o najnowszym układzie baletowym, którego uczył go pan Beauchamp, o sztukach Molière'a i utworach Lully'ego, o swoich planach podboju Europy, o zagranicznych rzemieślnikach gotowych rozpocząć produkcję pierwszych francuskich luster, o rewolucyjnych krojach koronek... Hiszpanka nie rozumiała, jak można interesować się tym wszystkim naraz!

— Proszę się mnie dziś spodziewać — wyszeptał, nie przestając przesuwać między palcami końcówek jej karbowanych włosów. — O ile pani sobie tego życzy.

— Nie, Sire — odparła cicho, spuszczając wzrok na jego dłonie, które gładziły spływające na piersi kruczoczarne pasma.

Do jej uszu dochodziły wybuchające w oddali fajerwerki. Odgłosy sztucznych ogni, tak podobne do wystrzałów armatnich, przypominały jej o wojnie, którą planował od prawie roku jej mąż. Mimo że przygotowania wciąż były w początkowej fazie i nie było jeszcze wiele wiadomo, Marie Thérèse nie miała złudzeń. Jej ojciec zmarł we wrześniu, a na tronie zasiadł jej małoletni brat. Louis nie zawaha się wykorzystać takiej okazji i za rok, może dwa, ruszy na Flandrię, nawet jeśli nie powinien tego robić jako szwagier czteroletniego króla. Jako hiszpańska księżniczka powinna go od tego pomysłu odciągnąć, zaś jako francuska królowa, do niego przekonywać. Wybrała to pierwsze. Jej obecność u boku Louisa miała być gwarantem pokoju. Należało więc na nowo go rozkochać i zapobiec tej niesprawiedliwej wojnie.

— Chciałabym, żebyś nie odchodził wcale, panie — dodała pewniejszym siebie tonem.

Spodziewając się rychłej śmierci matki, król zdecydował, że zamieszka w Luwrze aż do momentu poprawy jej stanu lub jej odejścia z tego świata. Przebywał więc w Paryżu przez kolejne dwadzieścia dni. W chwilach wolnych od spraw państwowych czuwał przy łożu Anne d'Autriche wraz z żoną, którą zdecydował się jeszcze kilkukrotnie odwiedzić, albo leżał, patrząc się tępo w sufit w swojej sypialni. W tym przeklętym pałacu prześladowały go takie koszmary, że niejednokrotnie po jego apartamentach roznosił się przerażony krzyk, spazmatycznych szloch lub mieszanina obu odgłosów.

Zawiesił czwartkową tradycję, którą praktykował z Madame de Montespan, obiecując jednocześnie, że powrócą do niej tak szybko, jak to możliwe. Nie chciał drażnić obecnością swoich faworyt, zrozpaczonej stanem teściowej, Marie Thérèse. Jeszcze wybuchłby jakiś skandal, a on tego stanowczo teraz nie potrzebował. Samo chodzenie po tych przeklętych korytarzach napawało go takim lękiem, że gdyby było lato, rozbiłby sobie namiot na zewnątrz Luwru. To właśnie zasugerował mu jego brat w odpowiedzi na prośbę przyjazdu z Saint-Cloud. W ociekającym ironią i brakiem najmniejszego współczucia liście napisał, że nie okaże matce chociażby krzty zainteresowania, nawet jeśli to zainteresowanie miałoby sprowadzać się do uściskania Louisa w progu pałacu, w którym umierała. Philippe postanowił, że tym razem się nie ugnie i zademonstruje wszystkim, że jej śmierć nic go nie obchodzi i może umierać tak długo i tak wiele razy, jak jej się podoba.

Styczeń 1666 roku okazał się jednym z najgorszych miesięcy w życiu króla Francji. Senne mary nie ograniczały się wcale do nocy. Zaczęły dręczyć go na jawie. Oczami wyobraźni widział siedzącą w sali obrad znacznie młodszą matkę, wówczas jeszcze regentkę, w otoczeniu najbardziej zaufanej grupy dwórek. Swoje wyłupiaste oczy wlepiała w niego Catherine Bellier, uśmiechając się pod nosem. Jego myśli pobiegły od razu w jej kierunku. Ostatnio próbował ją udusić i udało mu się ją przestraszyć, ale ta kobieta wciąż plątała się mu pod nogami! Może na kolejną wizytę należało przygotować sobie kawałek liny, zacisnąć ją wokół jej szyi i cierpliwie czekać aż wyzionie ducha? Obdarował ją równie obrzydliwym, lubieżnym uśmiechem. Zobaczymy, kto kogo tym razem będzie bił pogrzebaczem. Gdy uświadamiał sobie, że to wszystko nie działo się naprawdę, po jego dłoniach spływały już strużki potu, które skapywały na rozłożoną na stole mapę.

Po tygodniu nie wytrzymał. Ruszył galopem do Wersalu, pragnąc przywieźć Françoise do Paryża. Prosił, by nie obnosiła się zbytnio ze swoją obecnością w Luwrze i nie denerwowała tym samym królowej. Kobieta zaśmiała się w duchu, ale nie zamierzała się kłócić z kochankiem. Oszczędziła mu wywodu o tym, że Marie Thérèse zdążyła ją pobić, nim po raz pierwszy opuściła swoją nową komnatę. Obawiała się jednak tej tymczasowej przeprowadzki, tym bardziej, że Louis umieścił ją ponownie w swoich apartamentach. Stłuczenia powodowały ból przy każdym ruchu, a na jej skórze pojawiły się siniaki. Nie miała szans ukrywać tego, że doszło do jakiejś nieprzyjemnej sytuacji. Na szczęście kazał jej jechać powozem, usłyszawszy plotki o jej rzekomej ciąży. Sam galopował tuż obok, pragnąc pozostawić wspomnienia o Catherine daleko za swoim gnającym rumakiem. Kiedy tej nocy wtulał się już w jej opiekuńcze ramiona, koszmary ustąpiły. Przynajmniej nieznacznie.

— Najgorsze za nami, Sire — usłyszał z ust doktora dwudziestego stycznia.

Medyk wyszedł z sypialni w towarzystwie jakiejś starszej kobiety oraz księcia Philippe'a. Louis zmarszczył brwi ze zdziwienia. Jego brat zarzekał się tak bardzo, że nie okaże najmniejszego zainteresowania Anne d'Autriche, a ostatecznie zdecydował się przyjechać, by zobaczyć, w jakim była stanie. Władca uściskał zapłakanego bruneta, który nie zdążył jeszcze zdjąć zimowego płaszcza. Philippe przylgnął swoją bladą twarzą do klatki piersiowej króla i zaszlochał głośno.

— Lekarz powiedział, że już po wszystkim, kochany braciszku — wyszeptał łagodnie, głaszcząc jego włosy. — Tak się cieszę, że jednak odwiedziłeś naszą mamę. Nie wątpiłem w twoje dobre serce.

Książę mocno pociągnął nosem, po czym zasmarkał tak głośno, że Louis nie miał już złudzeń. Jego piękny kaftan musiały zdobić gluty pana Orleanu. Mimo wszystko uśmiechnął się do niego i ucałował opiekuńczo jego czoło. Dwudziestokilkulatek nie chciał się jednak wcale od niego odkleić.

— Cierpienia Jej Królewskiej Mości dobiegły końca, panie — powiedział spokojnie doktor. — Przed odejściem powiedziała, że jest szczęśliwa, mogąc umierać w zgodzie z tymi, z którymi nie potrafiła w tej zgodzie żyć.

Zdezorientowany król pogłaskał ponownie głowę brata, przypatrując się starszej kobiecie, która wyszła z sypialni matki wraz z medykiem. Kim ona mogła być? Nie potrafił połączyć jej twarzy z żadną znajomą osobą. Czy z nią też mogła pozostawać w konflikcie przez wiele lat?

— Ale matka żyje, prawda? — zapytał nagle monarcha, rozglądając się bezradnie po zebranych dookoła lekarzach i dwórkach. To pozornie głupie pytanie miało dla niego wówczas tyle sensu, że nie rozumiał ciszy, która nastała na kilka chwil po jego słowach.

— Nie żyje, Sire.

Dwudziestosiedmiolatek uśmiechnął się smutno. Kąciki jego ust zadrżały, gdy z bólem unosiły się ku górze. Jego oczy zaszkliły się w ułamku sekundy. Pokręcił przecząco głową, jakby chciał odepchnąć od siebie myśl, że oboje jego rodziców przebywało już na tamtym świecie. Rozchylił wargi, ale nie wciągnął ponownie powietrza w swoje płuca. Zapomniał, w jaki sposób bierze się oddech. Z całych sił próbował przypomnieć sobie tę czynność, którą wykonywał co kilkanaście sekund, a nieraz częściej, ale nie potrafił. Czuł, jak powoli zamiera w nim każdy organ, każda życiowa funkcja. Stracił władzę nad własnymi mięśniami. Zachwiał się. Grunt uciekał mu spod nóg, a cały świat zawirował. Zemdlał.

Do samego końca zachował świadomość. Wszystko wydawało się tylko takie odległe i zamglone. Nie wiedział, czyją dłoń ściskał, leżąc na podłodze i patrząc w tańczące na świeczniku płomienie. Nie było to jednak istotne. Kobieca postać przemówiła:

— Anne d'Autriche była wielką królową.

Popatrzył na nieznajomą staruszkę, która jeszcze przed chwilą trwała przy łożu jego konającej matki. Splótł mocniej jej palce ze swoimi, otworzył szeroko oczy i odpowiedział:

— Anne d'Autriche nie była wielką królową. Była wielkim królem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro