Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 35 - Balujcie na koszt księcia

— Wleczesz się jak ślimak z podagrą! — zawołał książę, odwracając się do swojego kamerdynera, który towarzyszył mu w drodze, a raczej w wyścigu konnym do Saint-Cloud.

— Nigdy nie sądziłem, Monsieur, że docenisz wypowiedzi swojej żony na tyle, by sam zacząć je przytaczać! — zaśmiał się trzydziestokilkulatek, unosząc się mocniej w strzemionach.

Było już dawno po zmroku, ale Philippe doskonale znał drogę do swojego pałacu. Jego posiadłość znajdowała się tak blisko Wersalu, że uznawał za żałosne, że nie mógł mieszkać w niej na stałe i przyjeżdżać do brata wtedy, gdy ten akurat organizował jakieś godne jego zainteresowania przyjęcie. Mógłby wówczas pokonywać te osiem kilometrów i osiemset metrów piechotą, gdyby tylko lubił spacerować... albo gdyby przechadzki były modne.

— Wszyscy wiedzą, że nie mam sobie równych w dosiadaniu konia — zażartował książę, poruszając dwuznacznie brwiami. Mężczyźni wkroczyli na należącą do niego ziemię. — A jeśli mówimy o takim czterokopytnym rumaku, wciąż nikt nie zdołał mnie nigdy wyprzedzić, choć jedna kobieta kiedyś próbowała tego dokonać w lesie Fontainebleau.

— Damy tym bardziej nie mają z tobą szans, mój panie. Musiała przegrać.

— Oczywiście — skłamał natychmiast Philippe. — Najpierw dam nauczkę temu impertynentowi, który napisał do mnie liścik, potem chcę wziąć kąpiel. Każ przygotować dla mnie skromną wieczerzę i dużo wina. Alkohol wypali truciznę, czyż nie? Z wanny wybiorę się do łoża, ale nie będę jeszcze spał. Przejażdżki konno pobudzają moje zmysły... Chyba los znów się do ciebie uśmiechnął, najdroższy.

Dwudziestopięciolatek pogładził kochanka po policzku, mrużąc przy tym swoje jasne oczy. Po przekazaniu mu swoich rozkazów, przyśpieszył i niebawem znalazł się już na dziedzińcu. Zwolnił jednak znacznie wcześniej niż zamierzał. Zmarszczył brwi, nasłuchując uważnie. Z wnętrza posiadłości dochodziły do jego uszu krzyki i odgłosy muzyki. Zeskoczył z karego ogiera, patrząc podejrzliwie w stronę swojego château.

— Jak Boga kocham, Auguste, tam jest jakieś przyjęcie, na które nie zostałem zaproszony!

— Pewnie nie miałeś okazji o tym przeczytać. Przypominam ci, panie, że Kluska zjadła większość listu.

Philippe wyciągnął ręce w stronę służącego, który niósł jego długowłosego kundelka. Zwierzę przyjechało do pałacu powozem. Orleański pan przytulił pieska do swojej piersi, mówiąc:

— Kluseczko, chodź do mamy. Zmiana planów. Wzywa nas bal.

Im bardziej zbliżał się do drzwi wejściowych, tym lepiej sobie uświadamiał, że na pewno się nie przesłyszał. Wszedł do środka dumnym krokiem, zdjął z głowy nowy kapelusz, po czym jednym ruchem odpiął cienką pelerynę, która spadła natychmiast na podłogę. Ledwo zdążył ponownie wziąć w ramiona suczkę, gdy powietrze przeciął gardłowy krzyk:

— Głośniej! Nic nie słyszę! Jak się bawi Saint-Cloud?!

Książę sam chciałby się dowiedzieć, jak bawiło się Saint-Cloud. A jeszcze bardziej, kto i dlaczego bawił się w Saint-Cloud bez jego wiedzy oraz... za czyje pieniądze.

Na korytarzu minął z pięć kompletnie pijanych osób, które niezbyt przejęły się jego obecnością. Dwaj jegomoście wynosili na zewnątrz jakąś nieprzytomną od nadmiaru wina damę, by doznała świeżego powietrza, trzeci mężczyzna wymiotował w rogu, piąta duszyczka wyglądała zaś na tak zagubioną, że machnął tylko ręką i szedł dalej w stronę sali głównej.

Monsieur zastygł w progu z pupilem na swoich rękach. To, co działo się w jego własnym domu, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Muzyka dudniła tak głośno, że rozbolały go uszy. Takiego samego zdania była najwyraźniej Kluska, gdyż natychmiast wyskoczyła mu z objęć i uciekła do cichszej części pałacu.

Podwersalska posiadłość zamieniła się w istne pobojowisko. Nie próbował nawet oszacować, ile osób bawiło się właśnie w jego château. Było tłoczno, ale jakże wesoło! Z tej wielkiej wesołości postanowiono też poprzewracać kilka stołów, na których wcześniej gościły wykwintne potrawy, które teraz z radością walały się po kamiennej posadzce i po dywanie. Podłogę zdobiły też kałuże wymiocin i wina, taka widać moda! Co prawda jeden z lokajów poślizgnął się na ludzkich wydzielinach, co skutkowało jego dramatycznym upadkiem prosto na damę w różowej sukni, która niosła do swojego stolika cztery dzbany z czerwoną cieczą, ale kto by się tym przejmował? Nie brakowało ani wina ani lokajów, przyjęcie sponsorował bowiem sam brat króla!

— Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej — westchnął Philippe.

Wśród biesiadników jego uwagę najbardziej przykuły dwie postacie. Dookoła pierwszego mężczyzny utworzył się nienaturalnie duży wianuszek kobiet, które niemal całkowicie obsiadały jego sylwetkę i napierały na nią z każdej strony. Znajdował się do niego tyłem, w jednej dłoni trzymał kielich z winem, który co chwila był z powrotem napełniany, a jego druga dłoń bez przerwy wędrowała ku którejś z dam. Bezceremonialnie prosto pod suknię. Dokładnie tam, gdzie nie powinna.

Drugi wyróżniający się w tłumie pan podskakiwał tak entuzjastycznie, że nie dało się go nie zauważyć. Tańczył na środku głównego stołu, uderzając w niego swoimi butami tak mocno, że Philippe już zanotował w głowie, by kazać Auguste'owi wezwać nazajutrz stolarza. Na szczęście nieznajomy nie zdążył się jeszcze zanadto roztyć od hulaszczego stylu życia. Jego ciało było dokładnie takie, jakiego pożądano teraz na dworze — delikatnie umięśnione, wąskie w biodrach, szerokie w ramionach i z pięknie wyrzeźbionymi łydkami. Podobna figura była modna głównie dlatego, że taką właśnie obecnie miał król dzięki regularnym ćwiczeniom baletowym. Za jakieś dwadzieścia lat z pewnością będzie się cenić nieco bardziej korpulentne sylwetki. Starość i nadprogramowe kilogramy nie zdołają przecież zapomnieć o nikim.

Blondyn podrygujący na stole, podskoczył w taki sposób, że przekręcił się przodem do gospodarza. Pan Orleanu rozpoznał go w mgnieniu oka. Z wrażenia wypluł trunek, który ktoś wcisnął mu w międzyczasie, widząc, że był zupełnie trzeźwy.

Spojrzenia dwóch Philippe'ów skrzyżowały się. Tylko przedstawiciel dynastii Burbonów posługiwał się jednak na co dzień swoim imieniem. Jasnowłosy książę Lotaryngii znany był powszechnie jako Chevalier de Lorraine. Nieznający francuskiego wołali na niego kawaler lotaryński, wszyscy zaś, bez najmniejszego wyjątku, impertynent. Po jego ekscesach i skandalach, które regularnie wywoływał na dworze, monarcha wyrzucił go z Luwru, gdzie rezydował, nim przeniósł się do Wersalu. Arystokrata z rodu Gwizjuszy powrócił więc do swojego księstwa ku wielkiej rozpaczy młodszego brata Louisa.

— Jesteś wreszcie! Nie wyprawiłeś mi przyjęcia powitalnego na moją cześć, to sam je sobie zorganizowałem! Jak ci się podoba?! — zawołał, kołysząc się w rytm muzyki i wodząc dookoła dłonią, w której trzymał wino. A nie! W obu dłoniach trzymał wino. Po dwa kieliszki w każdej.

Widok dawnego kochanka odczarował pięknego księcia Orleanu, który wcześniej przypominał zdecydowanie bardziej porcelanową laleczkę niż żywego człowieka. Było to przywitanie jak najbardziej typowe dla pana Lotaryngii, lecz wywołało w Philippie tak wielkie zaskoczenie i furię, że sam nie wiedział, kiedy znalazł się tuż przy głównym stole.

— Chevalier! Nie możesz samowolnie organizować sobie przyjęcia w moim... CHEVALIER!

Blondyn chwycił za ramiona wydzierającego się piskliwym głosem mężczyznę, po czym gwałtownie wciągnął go na drewniany mebel, który służył mu za parkiet. Książę zachwiał się jak gdyby był pijany, mimo że to jego towarzysz spożył tej nocy hektolitry wina, szampana, piwa i podejrzanego pochodzenia mocniejszych trunków, a wciąż trzymał się pewnie na nogach. Lotaryńczyk przycisnął do siebie jego biodra. Gdy wpił się w jego wargi, młodego bruneta natychmiast uderzył odór alkoholu oraz fala tak silnego pożądania, że ugięły się pod nim nogi.

Całowali się przez dobre dwie minuty, wodząc stęsknionymi dłońmi po swoich ciałach. Philippe w końcu oderwał się od Chevaliera, mierząc go karcącym spojrzeniem i ponownie wybuchł gniewem, co jednak nie wywarło na nim większego wrażenia.

— Nie masz prawa zarządzać moim château ani wydawać moich pieniędzy na biesiady! Saint-Cloud to moja samotnia i to ja będę decydował o...

Dawny kochanek nie dał mu dojść do słowa. Popchnął go, przed co ten stracił równowagę i upadł na stół. Strącił przy tym kilka kolejnych talerzy. Brat króla spojrzał z niedowierzaniem na księcia Lotaryngii. Kiedy chciał podnieść się na łokciach i spróbować wstać, blondyn udaremnił mu tę próbę za pomocą swojego buta, którym zaczął stanowczo napierać na jego klatkę piersiową. Nie zawahał się też przesunąć stopy w dół i wcisnąć obcas mocniej między nogi Philippe'a, co wywołało rozwścieczony, ale jednocześnie całkiem błogi wyraz na twarzy leżącego.

— Nie tęskniłeś za mną przez te wszystkie lata, moja królewno?! — Chevalier starał się przekrzyczeć tłum, jednocześnie kładąc się na dwudziestopięciolatku. Ponownie złączył ich usta w namiętnym pocałunku, niemal spychając zdezorientowanego mężczyznę ze stołu.

Takie zachowanie, nawet w stronę samego gospodarza pałacu, nie zdziwiło nikogo. Goście byli albo zbyt pijani albo zbyt zajęci wykorzystywaniem stanu upojenia alkoholowego u tych osób, u których w normalnych warunkach nie mieliby szans. W taki właśnie sposób postępowało grono dam, które natychmiast wyczuły bogatą partię w siedzącym w fotelu jegomościu. Podchodziły do niego chyba wszystkie kobiety — znudzone nieobecnością swojego państwa w Saint-Cloud dwórki, piękności przyprowadzone do posiadłości przez Chevaliera, a także zwykłe pokojówki i inne służące. Obecność żadnej z nich zdawała się mu jednak nie przeszkadzać. Od czasu do czasu wstawał, flirtował to z jedną, to z drugą. Znacznie rzadziej dawał się namówić na krótki taniec, który w niczym nie przypominał wykonywanych w Wersalu spokojnych menuetów. Gdyby tylko pan Beauchamp, nauczyciel baletu samego króla, mógł zobaczyć to, co ten mężczyzna wyprawiał na parkiecie, dostałby wnet zawału serca. Cały dwór z pewnością podzieliłby jego los, widząc uściski, pocałunki i nieco bardziej odważne czynności, których ów człowiek dopuszczał się tej nocy zapewne od nadmiaru wina.

— Chciałbym wznieść toast! — wykrzyczał po pijaku Chevalier, opierając swoje uda na leżącym na stole kochanku. Czując opór Philippe'a, przytrzymał go ręką, w której akurat nie dzierżył napitku, by ten nie był w stanie się podnieść. Pozostałe trzy kieliszki musiał już gdzieś upuścić, gdy utęskniony rzucił się na pana Orleanu. — Skoro pijemy dzisiaj na mój koszt, znaczy to tyle, że pijemy na koszt naszego księcia! A skoro pijemy na koszt księcia, pijemy też na koszt jego brata! A skoro pijemy na koszt króla Francji, chyba zaczynam go w końcu lubić! No to co?! Vive le roi! NIECH ŻYJE KRÓL! — wyryczał, rozlewając przy tym połowę swojego wina. Odpowiedział mu zgodny okrzyk biesiadników. — Nie żałujcie sobie! BALUJCIE NA KOSZT KSIĘCIA!

— Widzę, że najlepszy kawaler jest znowu w stolicy! — krzyknął w stronę Chevaliera otoczony wianuszkiem kobiet jegomość. Wyciągnął do niego swój kielich. Blondyn od razu odwzajemnił ten gest. — Był toast na cześć króla, teraz będzie toast na cześć bogów!

Obaj panowie równocześnie odwrócili srebrne naczynia do góry dnem i pozwolili, by ich cała zawartość wylała się na podłogę. Skwitowali to szerokim, pijackim uśmiechem. Książę Lotaryngii jednym ruchem odrzucił za siebie pusty kieliszek, po czym rozerwał koszulę na ciele swojego kochanka, dociskając go mocniej do stołu. Philippe początkowo wzbraniał się przed tak agresywnym natarciem. Poczuwszy jednak silną sylwetkę Lotaryńczyka, stracił nad sobą panowanie i jedynie odchylił się do tyłu, wydając z siebie przeciągły jęk.

Ktoś również wdrapał się na drewniany mebel. Znalazł się tuż za władcą Orleanu. Ujął jego twarz w swoje dłonie i pochylił się nad jego bladym obliczem. Wyglądał na szczerze zaniepokojonego tym, jak bezlitośnie i przedmiotowo traktował go Chevalier.

— Błagam cię, Monsieur, byś mi powiedział, jeśli robi ci krzywdę — wyszeptał Auguste, nie przestając głaskać jego policzków. Książę delikatnie pocałował kamerdynera. — Wybacz, nie wolno mi się wtrącać. Przyjmę każdą karę, bylebym tylko mógł się dowiedzieć, że mojemu panu nie dzieje się nic wbrew jego woli. Błagam, zapewnij mnie, że na to zezwalasz, a potem zniosę dla ciebie wszystko.

— On już taki jest, głuptasie — zaśmiał się Philippe, przyciągając służącego za jego kark. — Stęsknił się, upił się, ale to dobry i uczciwy...

— Każ go wychłostać. To tak się wobec ciebie zachowuje służba? Zezwalasz na tak jawne wtykanie nosa w nie swoje sprawy? — wysyczał Chevalier, błądząc dłońmi w spodniach księcia. Nie usłyszawszy odpowiedzi, wypuścił głośno powietrze z rozdrażnienia. Chwycił kamerdynera za gardło. — Żebyś mi się więcej nie pałętał pod nogami! Dopilnuję, żeby ci ktoś porządnie złoił skórę! A teraz zjeżdżaj stąd!

— Wybacz, panie. Będzie jak rozkażesz, ale widzę, że Monsieur się ciebie boi i nie mogę pozwolić, żebyś...

Lotaryńczyk złapał go mocniej za szyję, po czym zeskoczył ze stołu, nie poluźniając ani na chwilę uścisku. Skierował jego głowę ku brudnej podłodze i zaczął prowadzić go do wyjścia z sali głównej, wymuszając na nim pochyloną pozycję, a zarazem błyskawiczne tempo. Gdy tylko Auguste upadł i nie zdążył się podnieść, Chevalier postanowił ciągnąć go po ziemi. W końcu zdołał wyrzucić biednego kamerdynera prosto na korytarz. Po drodze wpadł jednakże na postawnego mężczyznę, który wracał z jednej z sypialni z jakąś kobietą. Nie przejął się nim zbytnio. Jedyne, co go w tym momencie interesowało, to książę Philippe, którego miał nareszcie tylko dla siebie po wielu latach rozłąki.

— Idź tam i powiedz, ż-żeby go nie bito, t-to niedorzeczne — wydukał pijany jegomość do jednej z otaczających go dam. — Słowo daję, ż-że jeśli wybiorę się tam... osobiście, to z-zemdleję, tak bardzo... wiruje mi c-cały świat.

Zachwiał się, ale dwórki i pokojówki rzuciły się natychmiast, by go podtrzymać. Najwyraźniej wcale nie przeszkadzał im jego stan, a nawet cieszyły się, że miały pretekst do zainicjowania dotyku. Wyglądały przy nim jak ławica ryb, poruszały się w ciasnym kręgu wszędzie tam, gdzie poszedł. Co odważniejsze z piranii atakowały agresywnie swoją zdobycz, wpijając się w jej wargi. Nie odpychał żadnej, lecz bezwiednie pogłębiał pocałunki. Teraz z kolei dawał się im prowadzić do fotela, na którym wcześniej spoczywał. Uwiesił się na nich mocniej, jego nogi plątały mu się bowiem przy każdym ruchu. Uśmiechnął się do blondynki, która przytrzymywała jego lewe ramię, a następnie wybełkotał coś w rodzaju pytania o imię.

— Catherine, mój panie — zaświergotała radośnie, pomagając mu usiąść.

Usłyszawszy jej odpowiedź, odsunął się od niej błyskawicznie. Skulił się, chowając swoją głowę w dłoniach. Damy popatrzyły po sobie zaniepokojone, po czym zmierzyły jasnowłosą pogardliwym wzrokiem, jakby dopiero co popełniła jakąś niewybaczalną zbrodnię.

— Wynoś się. A razem z tobą każda, która nosi to przeklęte imię — wymamrotał, doznając nagle jakichś pijackich halucynacji. — Nie chcę ciebie, rozumiesz?! Jestem królem i nie chcę tego z tobą robić! Nie obchodzi mnie, że przysłała cię moja matka! Nie zgadzam się, żebyś mnie dotykała!

Gwałtownie podciągnął nogi do klatki piersiowej. Wcisnął swoją twarz w kolana i trwał w takiej pozycji przez dłuższą chwilę. Zastygł nieruchomo niczym kamuflująca się przed drapieżnikiem ofiara. Przebiegły po nim ciarki na samą myśl o tym, co zaraz się wydarzy. Postanowił przyjąć nową taktykę. Tym razem po prostu się nie ruszy. Może go bić czym tylko jej się podoba. Nawet pogrzebaczem do kominka tak jak piętnaście lat temu. Zacisnął palce wokół swoich łydek, chroniąc za wszelką cenę głowę. O ile nie roztrzaska mu czaszki, wszystko powinno być w porządku. Co prawda nie da rady więcej zatańczyć z połamanymi nogami...

— Na twoim miejscu spróbowałbym pogrzebaczem. Swoimi wątłymi rączkami już nie masz szans. Dorosłem. I się już ciebie n-nie... nie boję.

Louis zaniósł się nagle spazmatycznym szlochem, trzęsąc się w konwulsjach. Za pierwszym razem pani Bellier miała przewagę, zdołała go w końcu zaskoczyć. Odciął wówczas swoje zmysły, myśląc, że należało przetrwać tylko ten jeden akt. Zrobiła z niego mężczyznę, cel został osiągnięty, nie miała już po co więcej się nad nim znęcać. To miał być już koniec.

Mylił się. Odwiedzała go regularnie przez mniej więcej dwa lata. Nie pamiętał dokładnie, kiedy skończyło się jego piekło. Wiedział tylko, że z każdym miesiącem stawał się coraz silniejszym chłopcem. I coraz bardziej skorym do tego, by skręcić jej kark. Co prawda był też taki okres, kiedy oddawał się jej z łatwością, mając nadzieję, że taką postawą zdoła przekonać wszystkich o swojej normalności. Nigdy nie poczuł nic do chłopców, w przeciwieństwie do ojca i brata. Przez to, że jego poprzednik nie potrafił spłodzić następcy przez dwadzieścia trzy lata, trzeba było jak najszybciej upewnić się, że jako jego najstarszy syn wykazuje żywe zainteresowanie płcią przeciwną i podobna sytuacja nigdy więcej się nie powtórzy. Pomimo nowej, znacznie skuteczniejszej taktyki, Catherine dała mu spokój dopiero wtedy, gdy niemal udusił ją podczas jednego ze spotkań. Jego koszmar miał miejsce w pałacu w Luwrze. Louis szczerze nienawidził tego miejsca, podobnie zresztą jak całego Paryża, i za każdym razem dręczyły go tam złe sny i halucynacje.

— Ale ja mam już synów i córki... Mam nawet następcę z prawego łoża. Nie muszę nic więcej udowadniać — wybełkotał, wychylając niepewnie głowę zza zaciśniętych na niej kolan. — Oszukujesz mnie. Wykorzystujesz mnie... Wszyscy mnie z-zawsze... w-wykorzystują.

— Nikt cię nie wykorzystuje, po prostu schlałeś się, baranie! — wrzasnął Philippe, przepychając się przez wianuszek kobiet ku swojemu bratu. — Zobacz, to nie ona!

— Nie chcę...

— PATRZ! — krzyknął książę, przyciskając twarz monarchy do przerażonej blondynki. — Nie każda osoba mająca na imię Catherine jest tą starą dziwką! Upiłeś się i zaczynają się w tobie budzić demony przeszłości!

Król stał jak wryty, przyglądając się młodej dwórce. W niczym nie przypominała jego dawnej oprawczyni. Wciąż szumiało mu w głowie od głośnej muzyki i zbyt dużej ilości spożytego wina. Przeniósł nieco spokojniejsze spojrzenie na Philippe'a. Brat zawsze chciał dla niego dobrze i na pewno nie oszukałby go, gdyby groziło mu jakieś niebezpieczeństwo. Wyciągnął do niego swoje ramiona i niebawem ściskali się już dokładnie tak, jak wtedy, gdy byli jeszcze dziećmi.

— Już jej więcej nie zobaczysz, Louis. Popatrz, jesteśmy razem w Saint-Cloud. Ani tutaj ani w Wersalu nie spotka cię nic złego — mówił spokojnie, tuląc go do siebie. — Twoja noga nie musi przekraczać progu Luwru. Możesz go nawet spalić, jeśli masz takie życzenie. Teraz już naprawdę jesteś królem, braciszku. I wszyscy muszą się ciebie słuchać, mój kochany. Biada im, jeśli tego nie zrobią. — Pogłaskał go po plecach, po czym w końcu oderwał się od niego, ujął jego twarz i obdarzył go pełnym ciepła uśmiechem. — Wtedy będą mieli ze mną do czynienia.

Pan Orleanu natychmiast odebrał dwa kieliszki z winem i wcisnął je we wciąż trzęsące się dłonie władcy. Kołysał się przy tym bezwiednie w rytm głośnej muzyki, która rozbrzmiewała w jego posiadłości od wielu godzin. Wyglądał dość komicznie ze swoją doszczętnie rozdartą przez Chevaliera koszulą, wciągniętymi w pośpiechu spodniami i potarganymi włosami. Tuż za nim, na stole, na którym przed chwilą wyjątkowo namiętnie witał się z kochankiem, znajdował się jego pies i wesoło podjadał sobie to, co jeszcze nie spadło na podłogę. Kluska, w odróżnieniu od zwykłych kundelków, nie jadała na ziemi zupełnie tak, jak wszystkie inne czworonogi.

— Dużo się ostatnio wydarzyło. Twoje dziecko... sam wiesz. Twoja faworyta została otruta, twoja matka, bo przecież nie moja, choruje. Cały Wersal usłyszał dzisiaj z ust pani d'Aubigné, jak okrutnie zbito Ludwiczka... Potem wszyscy słuchali waszych wrzasków, nieźle się pożarliście. Zapomniałem już niemal, że też potrafisz krzyczeć.

— A pamiętasz, że umiem się dobrze zabawić?

Na twarz Philippe'a wpłynął szeroki, niekontrolowany uśmiech. Przytaknął, widząc jak Louis jednym ruchem pochłonął zawartość swojego kieliszka i bez słowa odebrał mu jego własny, który również opróżnił w mgnieniu oka. Król zajrzał mu przez ramię, po czym ścisnął je z całej siły i zaczął ciągnąć księcia w stronę centralnej części sali głównej. Po drodze wyrwał kolejny napitek z rąk damy w różowej sukni.

— Nikt nie tańczy jeszcze na stole. To nasza szansa, by zabłysnąć — rzucił monarcha, nim jednym susem nie znalazł się na drewnianym meblu, który posłużył mu za parkiet.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro