Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 25 - Kurtyna w górę, kurtyna w dół

— Albo król rządzi ministrami, albo to ministrowie rządzą królem, Sire.

Jedenastoletni Louis patrzył uważnie na napiętą ze skupienia twarz Julesa Mazarina. Kardynał nie obdarzył go jednak spojrzeniem. Jego budzący przerażenie wśród całej rady wzrok był wciąż utkwiony w jednym z jego podwładnych. W rękach nieszczęśnika drżał podpisany przez niego bez zgody pierwszego ministra dokument. Cała sala zastygła w pełnym trwogi oczekiwaniu. Wszyscy, bez najmniejszego wyjątku, trzęśli się ze strachu przed Mazarinem.

— Myślałem... — zaczął, ale natychmiast zamilkł.

Kardynał delikatnie uniósł dłoń. Ten niemal niewidoczny gest zdołał skutecznie uciszyć mężczyznę. Jak na zawołanie duchownego, ustało też tykanie zegara. Louis uwierzyłby, że cały świat nie wydał w tamtej chwili najmniejszego dźwięku, by pierwszy minister mógł przemówić swoim spokojnym, ale mrożącym krew w żyłach głosem.

— Myślenie nie należy do obowiązków ministrów. Gdy wykonuje się pracę dla króla, myślenie zostawia się za drzwiami.

Louis obserwował z zaciekawieniem, a wręcz z niezdrowym podnieceniem zmieszanym z lękiem, jak Jules Mazarin odszedł od zastraszonego urzędnika i sięgnął po znajdującą się na stoliku świecę. Diaboliczna twarz duchownego zalśniła w tańczącym płomieniu. Ciepła łuna światła padła na jego gęste wąsy, naznaczoną zmarszczkami wokół powiek skórę, czerwoną szatę i spoczywający na głowie biret świadczący o jego wysokiej pozycji w kościelnej hierarchii.

— Dziś jest wprost przemiły. Od samego rana wszyscy czują zapach krwi — szepnął jeden z członków rady do stojącego przy nim mężczyzny. Znajdowali się na tyle daleko od centrum wydarzeń, że nikt nie zdołał usłyszeć ich rozmowy.

Dorosły już władca zbliżał się dostojnym krokiem do drżącego doradcy. Ile razy można było powtarzać, że nawet źdźbło trawy nie ma prawa poruszyć się bez zgody króla? Louisa w najmniejszym stopniu nie interesowało to, że sprawowanie tak ścisłej kontroli wymagało od niego spędzania całego dnia pośród morza dokumentów. Od śmierci Mazarina nauczył się już całkiem zręcznie dryfować po jego falach i nie chciał nawet słyszeć, że jakakolwiek decyzja mogłaby zapaść bez jego wiedzy. Królestwo to przecież jego prywatna własność! Co więcej, to on był królestwem! Skoro odważono się zatem rozporządzać Francją za jego plecami, rządzono nim samym. Odebrano mu właściwą dla człowieka wolną wolę i przyrównano go do niewolnika.

Cóż z tego, że chodziło tylko o budowę jakiejś drogi w odległej prowincji? To jego prowincja. I jego droga. Budowana z jego kamienia. Rękami jego poddanych. Na jego ziemi. Powinien więc chyba mieć coś do powiedzenia.

— Za czasów mojego ojca powoływano pierwszego ministra. Za moich czasów to król jest pierwszym ministrem. Pierwszym ministrem samego Boga — mówił Louis, mierząc spojrzeniem urzędnika. — Bóg lubił bawić się wodą, dlatego zesłał na ludzi potop, gdy byli mu nieposłuszni... Ja zaś zawsze wolałem bawić się ogniem.

Podał nieszczęśnikowi świecę. Ten ujął ją bezwiednie w trzęsącą się dłoń. Władca odwrócił się na pięcie i zaczął spacerować po komnacie z ramionami skrzyżowanymi za plecami. Odgłosom jego pełnych gracji kroków towarzyszyło pobrzękiwanie szpady.

— Nie jest tak źle. Przynajmniej dał mu świecę. Przecież koło okna zawsze najciemniej — skomentował ponownie mężczyzna w głębi sali.

— Ciszej, bo nas usłyszy.

Rozmówca popatrzył na niego podekscytowany. Pochylił się nad nim mocniej, by zminimalizować ryzyko narażenia się na gniew króla.

— Myślisz, że też dostaniemy wtedy świecę?

Obawy starszego człowieka wydawały się być jednak nieuzasadnione. Louis skupił bowiem całą swoją uwagę na nieposłusznym mu ministrze. Po wykonaniu kilku okrążeń wreszcie się przed nim zatrzymał. Nakazał mu trzymać podpisany przez niego dokument tak długo, aż nie pozwoli mu go puścić. Złapał go za nadgarstek i poruszył jego ręką w taki sposób, że płomień przesunął mu się tuż przed oczami, niemal dotykając jego twarzy. Urzędnik wzdrygnął się, czując wyraźnie ciepło przy swojej skórze. Władca delikatnie musnął ogniem krawędź papieru. Natychmiast się zapalił.

Król obserwował wędrówkę żywiołu. Rozkaz budowy drogi, któremu brakowało jego podpisu, kurczył się na oczach wszystkich zebranych. Wkrótce płomienie dotarły do dłoni ministra. Syknął z bólu, ale ściskał wciąż płonący kawałek papieru. W końcu nie wytrzymał i zgodnie z normalnym ludzkim odruchem, cofnął rękę, upuszczając przy tym to, co rozkazano mu trzymać.

Louis uśmiechnął się drwiąco. Zdeptał tlący się jeszcze dokument, nie spuszczając spojrzenia z mężczyzny. Oparł mocniej stopę na tym, co jeszcze przed chwilą miało jakąkolwiek wartość.

— Proszę to już zabrać. Nie wyobrażam sobie, bym podpisał tak mało estetyczny świstek, który w połowie jest z resztą popiołem.

Urzędnik zgiął się wpół i złapał za krawędź papieru. Bogato zdobiony pantofel władcy jednak wciąż na nim tkwił. Nie mógł więc podnieść go tak, żeby nie porwał się przy tym na strzępy. Nie wiedząc zupełnie, co należało zrobić w takiej sytuacji, tkwił w bezruchu. Dodatkowo poparzona ręka zaczęła go nagle wyjątkowo boleć.

— Sire... Nie mam jak — wydusił zmieszany.

Król zaśmiał się bezgłośnie. Przycisnął rozkaz do ziemi i przesuwał go butem dalej od ministra. Na koniec oderwał od niego stopę i zgrabnym ruchem, który zawdzięczał setkom godzin baletowych ćwiczeń, odepchnął go w głąb sali.

— Proszę bardzo.

Rozgrywana przed radą sztuka teatralna odniosła zamierzony skutek. Wszyscy trwożyli się na widok Louisa dokładnie tak, jak kiedyś w obecności Julesa Mazarina. Co prawda to kardynał wpadł na pomysł palenia w rękach nieszczęśnika niezatwierdzonych przez niego dokumentów, ale jego wychowanek dorzucił coś od siebie, wykorzystując przy tym swój taneczny talent.

Wersalski spektakl trwał bez przerwy. Każdy odwiedzający pałac musiał mieć pewność, że jego gospodarz stoi ponad wszystkimi. Bez najmniejszego wyjątku. Należało zatem grać podczas obrad, przyjęć, tańca, rozmów w towarzystwie, posiłków, spacerów, przechodzenia korytarzem, siedzenia w ciszy, a nawet podczas wstawania i kładzenia się spać, z czego uczyniono wkrótce pewien osobliwy rytuał. Nie było bowiem ani jednego poranka lub wieczoru, kiedy rytuał ten by się nie odbył. Oczywiście w asyście kilkudziesięciu osób.

Nie oznaczało to jednak, że gdy pokojowy przykrył króla pod sama szyję pościelą i zasłonił aksamitne kotary jego łoża, Louis szedł spać. Najczęściej podnosił się jeszcze, siadał przy biurku i pracował lub spotykał się z jedną ze swoich kochanek, a w ostateczności z Marie Thérèse. Należało przede wszystkim zachować pozory i dochować tradycji, dając tym samym wszystkim znać, że przedstawienie trwa tak naprawdę cały dzień władcy, czyli od otwarcia do zamknięcia powiek. Mimo że to, co działo się po ceremonii kładzenia się spać, najczęściej z teatrem nie miało już nic wspólnego.

W każdy czwartek wymykał się do apartamentów Madame de Montespan. Póki Louise de La Vallière przebywała w Wersalu, nie omieszkał zahaczyć też o jej sypialnię. Było to przecież po drodze do Henriette. Od czasu do czasu, choć z każdym miesiącem coraz rzadziej, składał mniej więcej półgodzinną wizytę żonie. Odkąd w jego życiu pojawiła się tajemnicza Madame, która wkrótce okazała się być guwernantką jego syna, ograniczył swoje nocne wypady do dwóch innych dam — Markizy de Montespan (wedle zwyczaju raz w tygodniu) i do królowej (chcąc nie chcąc, musiał).

Françoise starała się jednak utrzymać w tajemnicy przed swoją panią zażyłe relacje z jej własnym mężem. Louis nie znosił ponadto jej wiecznie zimnego, a jednocześnie dusznego i pełnego sadzy od kiepskiej jakości kominka, pokoju. Zmienili więc zasady gry. To ona zjawiała się u niego, co uznała natychmiast za zaszczyt, którego nie dostępowała żadna z wcześniejszych sympatii króla. Przynajmniej z taką regularnością jak ona.

Wówczas zupełnie już spadały jakiekolwiek maski. Z dala od ciekawskich spojrzeń dworu, wersalskiej etykiety, wieczne trwającego spektaklu, w którym musiał grać Króla Słońce, aby narzucić swoją władzę wszystkim, którzy nie chcieli jeszcze jej się poddać, potężny władca stawał się niewolnikiem miłości. Była to dobra okazja, by całkowicie niezauważalnie zasugerować mu kilka rzeczy. Dlatego też niebawem Jean Baptiste Lully zaręczył się z Madelaine, a oskarżenie rzucone pierwotnie w stronę Philippe'a, padło na kilku nazbyt ambitnych ministrów. Pan Colbert, od którego Françoise wielokrotnie pożyczała kasztanowatą klacz, chyba nie darzył ich zbytnią sympatią. Guwernantka wykorzystała okazję na zbliżenie się do tak wpływowej postaci, jaką bez wątpienia był kontroler finansów, jednocześnie chroniąc przy tym głowę księcia Orleanu. Szkoda tylko, że brat króla nie mógł o tym wiedzieć. Być może wtedy ich relacje ponownie by się ociepliły.

Czy cokolwiek mogło mieć jednak znaczenie, gdy Louis i jego ukochana w końcu widzieli się na osobności po całym dniu grania postaci, które nic nie łączyło? Françoise również pozwalała sobie przy nim na pokazywanie swojego prawdziwego oblicza. Pewnej nocy, kiedy leżeli w swoich ramionach i żadne z nich nie udawało już tego, kogo grało przed całym dworem, zapytała:

— Nie myślałeś kiedyś, że byłoby nam łatwiej, gdybyś nie był królem? Moglibyśmy już zawsze być sobą... Tak trudno jest mi udawać obcą ci kobietę, kiedy moje serce rwie się do ciebie za każdym razem, gdy cię widzi. Mam wtedy ochotę wykrzyczeć wszystkim, jak bardzo cię miłuję. Ledwo powstrzymuję się od rzucenia ci się w ramiona, zabronienia ci pożądania własnej żony, zmuszenia cię do wyjścia z roli. Najpiękniejsza lata naszej wciąż młodej i świeżej, ekscytującej i szalonej miłości spędzamy w ukryciu. Nie jestem więc w stanie nie myśleć, jakby to było rozkosznie móc znaleźć się z tobą daleko od złotej klatki Wersalu. Gdzieś na przedmieściach Paryża albo na wsi. Co o tym sądzisz, Louis? Czyż tak nie byłoby prościej?

Poruszył się niespokojnie. Dłoń, którą gładził jej włosy, cofnęła się powoli. Podparł się na łokciach i uważniej przyjrzał jej twarzy spod zmarszczonych brwi.

Czy przekroczyła tym pytaniem jakąś nieprzekraczalną granicę? Prawdopodobnie tak. Wszyscy, łącznie z nią samą, zawsze utwierdzali go w przekonaniu, że na tę zaszczytną rolę wybrał go sam Bóg.

— Dlaczego zadajesz mi oczywiste pytania?

Sięgnął po leżącą na ziemi poduszkę i podłożył ją sobie pod głowę. Na podłogę, tuż obok nocnych koszul, spadła też pościel. Do połowy ściągnęli również prześcieradło. Rzucił wszystko niedbale na łoże, przykrywając się szczelnie wieloma śnieżnobiałymi warstwami. Widziała, że miał zamiar powiedzieć coś jeszcze. Czekała zatem cierpliwie, przyglądając się fortecy z pierzyny, którą wokół siebie zbudował.

Postanowiła jednak ją zdobyć, zburzyć jego umocnienia. Przysunęła się bliżej i zaczęła odgarniać lniany materiał. Tymczasem, mężczyzna przytrzymywał go własnym ciałem, utrudniając jej to zadanie. Pociągnęła mocno, ale bezskutecznie. Uśmiechnął się zawadiacko. W końcu łaskawie odsunął się kawałek i odchylił kołdrę w taki sposób, że mogła pod nią wejść.

— Byłoby nam o stokroć łatwiej. Ale czy mógłbym nie udźwignąć korony, gdy mam ciebie, moja miła? Czy jakiekolwiek zagrożenia, które wcześniej nie dawały mi spać, przy tobie potrafią wciąż budzić we mnie strach?

Wtuliła się w jego ramiona. Niemal cała schowała się pod pościelą, nie chcąc patrzeć na wędrówkę księżyca po niebie, która nieubłaganie odmierzała ich czas. Każdego poranka o siódmej trzydzieści król leżał już sam w łożu i czekał na ceremonię porannego budzenia. By wziąć w niej udział, był w stanie wyprosić kochankę lub wrócić do swoich apartamentów, poddać się rytuałowi, po czym ponownie zrzucić z siebie ubrania i dokończyć to, co akurat miał ochotę robić. Tradycja była jednak tradycją, władca nie mógł przecież wstawać tak, jak zwykły człowiek.

— Mam pewne pragnienie, Sire — wyszeptała Françoise, gładząc jego klatkę piersiową.

Zaśmiał się, całując jej usta. Gdy to mówiła, zawsze chodziło jej o to samo. Podparł się ponownie na łokciach, ułożył wygodniej i przyciągnął ją mocniej do siebie.

— Ja też mam pewne pragnienie, Madame.

— To będzie musiało poczekać, bo jestem głodna.

Powoli rozłączył ich wargi i spojrzał na nią podejrzliwie. Cóż oznaczała podobna metafora? Guwernantka nie uśmiechnęła się do niego i wydawało się, że mówiła całkiem poważnie. Naprawdę ze wszystkiego, co był jej w stanie zaoferować bogaty jak Krezus i potężny jak rzymscy cesarze król, postanowiła poprosić o jedzenie?

— Chcesz... po prostu coś zjeść? To wszystko? — wydukał, nic już nie rozumiejąc.

— Tak, najlepiej coś słonego — przytaknęła błyskawicznie, patrząc na niego rozmarzonym wzrokiem. — Co cię tak dziwi? Ostatnio rzadko wydajesz przyjęcia, nie zapraszasz mnie na wieczerzę, a twój brat, który niegdyś dokarmiał mnie niemal co drugi dzień, obraził się na mnie z wiadomych tylko jemu powodów. Masz pojęcie, jak trudno jest dostać w Wersalu porządny posiłek, jeśli należy się do służby?

Louis z trudem powstrzymywał uderzającą go falę śmiechu. Takimi gestami Françoise potrafiła go oczarować nawet po półtora roku ich bliższej znajomości i kilku miesiącach ognistego romansu. Zaproponował natychmiast, by jadała z nim Petit Couvert — posiłek, który spożywał na osobności każdego popołudnia. Odmówiła. Zbyt ryzykowne. Marie Thérèse łatwo dowiedziałaby się wówczas o ich zażyłej relacji. Zadecydował więc, że kobieta otrzyma specjalną przepustkę do kuchni. Ucieszyła się tak, jakby mianował ją właśnie markizą. Obsypała jego twarz tysiącem pocałunków, co szczerze go poruszyło.

Jej oczy zaświeciły się, gdy na rozkaz Louisa przyniesiono resztki tego, co zostało po mającym zawsze miejsce wieczorem Grand Couvert — kolacji godnej samego króla. Kąciki ust faworyty wędrowały coraz bardziej w górę z każdym donoszonym przez lokajów talerzem. Władca nie mógł powstrzymać się od bezgłośnego chichotu. Dawno nie widział takiego szczerego zachwytu.

— Kocham pana, Sire — wymamrotała podekscytowana.

Na jej policzkach ukazały się urocze dołeczki. Trzymając już w ręku widelec z nadzianym na niego kawałkiem ananasa, poprosiła ukochanego, by kazał wyjść całej służbie. Louis nie miał w zwyczaju dojadać czegokolwiek między trzema obfitymi posiłkami w ciągu dnia, więc jedynie zajął miejsce nieopodal Françoise i przyglądał się, jak w szalonym tempie pochłaniała niewyobrażalne ilości jedzenia.

— Musiałaś być naprawdę głodna.

Zaśmiała się, po czym sięgnęła po półmisek z rybą. Teraz ryba, wcześniej ananas, potem jeszcze czekolada. Czy do tego wszystkiego pasowały kiszone ogórki? Najwyraźniej tak, bo guwernantka ani przez chwilę nie zwątpiła, że taka kombinacja smaków była trafna.

Skończywszy wieczerzę, kobieta ubrana w nocną koszulę wstała od stołu i podeszła do króla. Położyła dłoń na oparciu jego krzesła. Odsunął się na nim kawałek tak, że mogła usiąść na jego kolanach.

— Tak, byłam bardzo głodna. Teraz z kolei pali mnie pragnienie.

Przesunęła się wyżej na jego uda. Czekał na to z utęsknieniem, początkowo zupełnie niezadowolony, że nie dostał od razu tego, czego chciał. Spodobało mu się co prawda oglądanie jej niczym niepohamowanej, dziecięcej radości na widok gór jedzenia. Kobieta jednak nie odwiedziła go przez całe dwa tygodnie, zasłaniając się niedyspozycją i złym samopoczuciem. Nie potrafił wytrzymać bez niej więcej niż trzy dni. Otrzymawszy więc krótką, naskrobaną pospiesznie wiadomość, że jest gotowa ponownie zagościć w jego apartamentach, porzucił wszelkie plany. Co więcej, zdawał się kompletnie zapomnieć, że był przecież czwartek.

— Królowa uwierzyła, że o moją rękę stara się pewien bogaty człowiek o szlachetnym urodzeniu — zaśmiała się Françoise między pocałunkami. — Stąd przecież te prezenty, prawda? Kanarki, suknie, perfumy, nawet od czasu do czasu jakiś klejnot.

— Powinienem go poznać? — zapytał Louis niskim z podniecenia głosem, błądząc dłońmi pod jej koszulą. — Pokazać mu, gdzie jest jego miejsce?

— A co, jeśli całkiem mi się spodobał? Obiecał, że ofiaruje mi kiedyś, gdy będziemy już oficjalnie razem, tak pięknego pieska, jakiego ma książę Philippe. W przeciwieństwie do ciebie, Sire, nie uważa, że pałac to nieodpowiednie miejsce na małego futrzaka.

— Masz już kanarki.

— Tak, wiem, ale...

— Powiedziałem, że masz już kanarki.

Władca uciął temat. Rozpoczęcie wypowiedzi, używając sformułowania powiedziałem, że oznaczało absolutny zakaz dalszej dyskusji. Nie zawsze udawało jej się zatem otrzymać od niego to, o co go prosiła. Louis najczęściej słuchał uważnie jej opinii, lecz pilnował, by nawet nie próbowała zmienić jego zdania, w sytuacji, gdy nie miał co do niego cienia wątpliwości.

— A jak zdechną? — zażartowała guwernantka, starając się rozluźnić atmosferę. Doświadczenie nauczyło ją reagować niewinnym dowcipem zawsze wtedy, kiedy król poczuł się poirytowany podjętą przez nią próbą dopięcia swego. — Albo przypadkiem zaznają wolności?

— Wtedy dostaniesz żuka. Jak mój syn.

— Zbytek łaski, panie. Jeszcze wyjdą z tego małe żuczki.

— Żeby nam zaraz z tego wszystkiego nie wyszły małe żuczki.

Przerzucił jej prawą nogę na drugą stronę swojego biodra w taki sposób, aby usiadła na nim okrakiem. Przyciągnął ją mocno do siebie i zamknął w szczelnym uścisku. Kiedy zdawało się, że już nic nie jest w stanie im przeszkodzić w kolejnym podczas jednej nocy miłosnym uniesieniu, rozległo się głośne i stanowcze pukanie do drzwi.

Zakłócanie spokoju monarchy o tej porze oznaczało, że jego interwencja była wymagana bezzwłocznie. Posadził kochankę przy stole, poprawiwszy jej koszulę, po czym zezwolił na wejście do środka. Jego oczom ukazał się Alexandre Bontemps — jego pokojowiec.

— Wybacz mi, Sire, ale królowa zaczęła rodzić.

— Nareszcie — odparł natychmiast i skinął nerwowo dłonią. — Jak najszybciej wybieram się do żony.

Komnata w ułamku sekundy wypełniła się służbą. Wszyscy uwijali się jak mrówki. W mgnieniu oka zamieniono jego nocną koszulę na dzienną, włożono mu pończochy, spodnie, pantofle, marynarkę, a na koniec zapięto żabot i zarzucono na ramiona bogato zdobiony płaszcz. Poród królowej był wydarzeniem publicznym, na którym należało pokazać się od jak najlepszej strony. Asystowało przy nim tyle osób, ile tylko zmieściło się w jej apartamentach. Przyjście na świat potomka z prawego łoża nie miało nic wspólnego z poszanowaniem prywatności małżonki króla. Kurtyna teatru podniosła się więc na nowo.

— Powinnaś już być przy swojej pani, Madame. Twoja obecność doda jej sił — rzucił do Françoise, podczas gdy lokaje zajmowali się jego toaletą. — Ubierzcie ją w drugim pomieszczeniu, byle prędzej — zwrócił się zniecierpliwiony do stojących nieopodal pokojówek, które bardziej zajmowało przyglądanie się jego sylwetce niż pomaganie w przygotowaniach.

Przebrana już guwernantka w mgnieniu oka pokonała niewielką odległość dzielącą apartamenty króla od komnat Marie Thérèse. Nie była jednak w stanie dostać się do jej sypialni ze strony, z której powinna przecież wyjść, zakładając, że spała w swoim pokoju. Pozostało jej mieć nadzieję, że Hiszpanka będzie na tyle zajęta rodzeniem, że nie zwróci uwagi na ten mały szczegół. Przecisnęła się zwinnie przez powiększający się z każdą sekundą tłum.

— Françoise! — zawołała natychmiast królowa, wyciągając do niej w wielkim bólu rękę. — Jesteś nareszcie! Gdzie się podziewałaś?! — krzyczała, robiąc przerwy na zaczerpnięcie oddechu. — Umrę tu zaraz! Nigdzie cię nie było! Mów w końcu!

— Jestem obok ciebie, nic złego się nie wydarzy. Zaraz będzie po wszystkim, moja pani. Proszę cię tylko, byś słuchała doktora. Nie pora się teraz przejmować mną, lecz dzieckiem.

Marie Thérèse zawyła z bólu. Patrzyła przerażona na zebranych, marząc o tym, by mogła chociaż urodzić w świętym spokoju. Przyjaciółka przetarła jej spoconą twarz chustką. Ścisnęła mocniej jej dłoń.

— Nie pierwszy raz nie wracasz od siebie... Ukrywasz coś przede mną. Nie wierzę ci. Chcę wiedzieć, jeśli umieram! — ciągnęła uparcie temat, zniżając swój zmęczony od krzyków głos. — Louisa też tu nie ma! — wrzasnęła nagle, starając się z całej siły przeć. — Na miłość boską, Françoise, powiedz mi!

Jej wzrok odpłynął gdzieś daleko. Zemdlała, od razu rzucono się zatem, by ją budzić. Do komnaty wszedł monarcha. W tej samej chwili jego żona otworzyła oczy. Jej czarne tęczówki spoczęły jednak na ukochanej przez nią dwórce, a usta poruszyły się nieznacznie.

— Masz romans z moim mężem?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro