Rozdział 20 - Bal piorunów
O ile pan le Vau potrzebował dużo czasu, aby efekty pracy nad pałacem były widoczne, architekt ogrodów mógł sobie pozwolić na nieco szybsze działanie. Oczywiście ziemia, którą wybrał król pod zbudowanie swojego Edenu, była błotnista, a rośliny chciały rosnąć jedynie na pagórkach. Pan le Nôtre zdawał się jednak ujarzmiać naturę wedle życzenia władcy, gdyż wkrótce bagna zamieniły się w całkiem suche ścieżki, na brzegach których nieśmiało rozkwitały pierwsze wiosenne kwiaty. Louis doglądał uważnie każdego z nich podczas spaceru, w którym towarzyszyła mu szwagierka. Osobiście wprowadzał nawet najdrobniejsze poprawki na planach architekta i postanowił czym prędzej sprawdzić, w jaki sposób zostały one zrealizowane.
— Nie słyszałam, by w Anglii projektowano takie ogrody, jakie tworzy dla ciebie pan le Nôtre. U nas wszystko jest bliższe matce naturze niż we Francji. Zbytnio cenimy sobie wolność i swobodę, by kazać przyrodzie stać się budynkiem — mówiła Henriette, poruszając się z wielką gracją wśród kwiecistych rabatek. Jej długa winno czerwona suknia ciągnęła się po drobnych ziarenkach piasku pokrywających ścieżki. — Nawet na królewskim dworze nie mamy w zwyczaju robić z nikogo aktora na scenie. Natura zawsze mści się na tych, którzy próbują ją ujarzmić... Podobnie jak zemsty szuka zniewolony człowiek.
Louis spojrzał na nią pochylony nad jednym z kwiatów. Swoją urodą wciąż przewyższała budzącą się do życia na wiosnę przyrodę, mimo że z dnia na dzień stawała się coraz chudsza i niezdrowo blada. Teraz jednak lśniła niczym rubin w promieniach słońca, chroniąc się od niego ciemnoczerwoną parasolką i kapeluszem w tym samym odcieniu.
— Nie podoba ci się moja wizja rajskiego ogrodu, Madame?
— Dobrze wiesz, że od razu pokocham wszystko, co tylko wyjdzie spod twoich dłoni, panie. Czego byś nie stworzył, będzie doskonałe. Wersal stanie się odbiciem swojego gospodarza, dlatego to miejsce obdarzę szczególną miłością. Jeśli dane mi będzie tutaj pewnego dnia pocałować śmierć, będę najszczęśliwszą kobietą na świecie... Zupełnie tak jak wtedy, gdy całowałam ciebie.
Król dostrzegł jej drżące kąciki ust i dosłyszał załamujący się na ostatnich słowach głos. Odkąd zemdlała na uczcie, słabła z każdym dniem, ale nie doświadczyła już takich omamów jak po ujrzeniu młodej dziewczyny ze złotymi lokami. Nie lubiła opuszczać swojej komnaty, unikała jak ognia męża, który bezskutecznie starał się jej ulżyć w cierpieniu. Philippe również opadał z sił, gdyż każda próba okazania Henriette jakiejkolwiek czułości, kończyła się jedynie szeptaniem imienia Louisa. Nie był w stanie tego znieść, uciekał więc regularnie do Paryża i do swojego pałacu w Saint-Cloud. Nienawidzili się niemal tak jak przed narodzinami dziewczynek — on nie potrafił wybaczyć jej ciągle w niej żywego uczucia do króla, zaś ona, że był księciem Orleanu, a nie swoim starszym bratem.
Władca podał jej ramię i poprowadził ją w inne rejony ogrodu. Ponownie zaskoczyła go wiotkość jej ciała. Angielską księżniczkę był w stanie zdmuchnąć chociażby intensywniejszy poryw wiatru. Nie zdawała się jednak tym przejmować. Ucieszyła się niezmiernie, kiedy zaprosił ją na wspólny spacer, pierwszy od tak długiego czasu. Patrzyła na niego z tak szczęśliwym błyskiem w oku, że nie był w stanie spoglądać na nią zbyt często, inaczej pękłoby mu serce.
— Wspominałaś na uczcie, że miałaś w ojczyźnie przyjaciółkę — odezwał się w końcu, nie mogąc już znieść nadziei malującej się na jej twarzy. — Tęsknisz czasem za Anglią, Madame?
— Tęsknię za tobą.
Zdanie to wybrzmiało mocno w głowie władcy. Zamilkł, pozwalając grającemu za nimi Lully'emu i podążającemu w niewielkiej odległości dworowi, górować nad otaczającymi ich dźwiękami. Z kolei Henriette zupełnie ich nie słyszała. Wpatrywała się bez przerwy w słońce, które zdecydowało się ponownie dla niej zaświecić tego rozkosznego popołudnia po tak wielu tygodniach ciemności. Opierała się mocniej na jego promieniach, wdychała jego utęskniony zapach, syciła się jego zenitem.
— Pamiętasz tę suknię, Sire? — zaśmiała się nagle o wiele za głośno niż pozwalała na to etykieta. Ostatnimi czasy wybuchała właśnie takim histerycznym, konwulsyjnym chichotem, który następował tuż po długich godzinach zupełnego otępienia. — Wszyscy będą mnie uważać za wariatkę, ale ja wprost musiałam ją założyć na ten spacer! Nie zapomniałeś jej, prawda? Miałam ją na sobie cztery lata temu na balu w Fontainebleau! Przetańczyłam wtedy całą noc z pewnym urokliwym młodzieńcem w masce, który okazał się być samym królem. Byłam wtedy taka szczęśliwa, prawie tak jak teraz, gdy ze mną spacerujesz. W końcu znalazłam sobie przyjaciela... Kiedy przyjechałam do księcia Philippe'a, byłam zupełnie sama. Nikt się nie troszczył o tę biedną, opuszczoną siedemnastoletnią dziewczynę, której nie zechciał nawet jej własny mąż. Nie miałam dokąd wracać, ani dokąd iść. Twój brat uwielbiał się nade mną znęcać. Żartował sobie z tego, że ścięto mojego ojca. A potem... Tak, potem już tylko z tego, że stałam się królewską dziwką, ale nie dbam o to. Nie żałuję niczego! Bóg się pomylił, Louis i powinien był nas połączyć. Ot! Zdarza się najlepszym, prawda? Ale my się znaleźliśmy...
— ...Henriette, to się musi skończyć — przerwał jej król stanowczym głosem, lecz w jego oczach dostrzegła przerażenie. Pobladł tak bardzo, że jego skóra zdoła osiągnąć tak alabastrowy odcień jak cera księżniczki. — Rozkazuję ci jako twój władca i błagam cię jako twój dawny kochanek, nie zatracaj się w tym dalej. To nie przyniesie nic dobrego ani dla mnie, ani dla ciebie, ani dla mojego brata. Uczucie do mnie cię w końcu zabije.
— Zakazuj mi cię miłować, a pokocham cię jeszcze mocniej. To takie romantyczne, Louis.
Król chwycił ją mocno za ramię i przyciągnął do siebie, mierząc karcącym spojrzeniem. Uśmiechnęła się, myśląc, że zamierzał się z nią jedynie podroczyć. Patrzyła na niego znacznie odważniej niż on na nią. Pociągała ją ta nowa twarz ukochanego — dominującego i udającego, że nic nigdy ich nie łączyło. Mogła zdobyć go ponownie, zakochać się w nim raz jeszcze. Nie interesowało ją, że przyglądał się im cały dwór. I tak wszyscy już doskonale wiedzieli, co zaszło między parą. Sięgnęła dłońmi, by móc dotknąć jego gładką twarz, ale natychmiast odrzucił podjętą przez nią próbę okazania mu czułości. Zmrużyła oczy, nie rozumiejąc jego zachowania.
— Poślubiłaś mojego brata. Jesteś jego żoną. Mieszkasz z nim we wspólnych komnatach, sypiasz w jego łożu, dałaś mu dwójkę dzieci. Philippe cię kocha i martwi się o ciebie. Nasza relacja była jedynie młodzieńczą namiętnością. Zakazanym owocem, który nas pociągał. Skutkiem twojej samotności po opuszczeniu ojczyzny. Zaopiekowałem się tobą po przyjeździe na obcą ziemię, gdy nie miałaś nikogo, kto zapytałby o twoje samopoczucie. Nikogo, kto towarzyszyłby ci podczas przejażdżki konno lub pieszej przechadzki w ogrodzie. Nikogo, kto wziąłby cię w ramiona, przytulił do serca i ucałował z czułością, na jaką zasługiwałaś... Straciliśmy kontrolę, Minette. Nigdy nie powinniśmy byli przekraczać granic, z których jeszcze niedawno się wyśmiewaliśmy. Byliśmy dziećmi. Nie mogliśmy wiedzieć, jak wielką krzywdę sprawiamy sobie samym i naszemu otoczeniu. Masz dwadzieścia jeden lat i jesteś już matką. Czas, żebyś i ty dorosła.
— Wyróżniasz się zdumiewającym pragnieniem dorośnięcia jak na człowieka, który nigdy nie był dzieckiem.
Nerwowym ruchem ściągnęła rękawiczki ze spoconych z emocji dłoni i odwróciła się na pięcie, nie dbając o odpowiedni ukłon na pożegnanie. Odeszła obrażona kilka kroków dalej, ledwo trzymając się na nogach przez coraz silniejsze podmuchy wiatru. Zrozumiała, że jej dawna miłość po prostu ją porzuciła, a ona nie powinna się już dłużej łudzić, że trawiący ich niegdyś ogień zapłonie ponownie.
Przystanęła wbrew swojej woli. Spojrzała przez ramię na tego pięknego mężczyznę, któremu oddała bezpowrotnie serce. Stał dumny, choć zmieszany. Przytrzymywał dłonią ogromny kapelusz z jasnym piórem. Jego rudawe luźno skręcone loki falowały na wietrze. Za nim zbierały się na niebie czarne chmury zwiastujące nadciągającą burzę.
— Powiedz mi, że mnie nie kochasz — zażądała natychmiast. — Nie jako swoją szwagierkę. Chcę, żebyś wykrzyczał mi teraz prosto w twarz, że nie miłujesz mnie jako kobiety.
Zebrani za nimi dworzanie krzątali się niespokojnie. Zupełnie jakby umówili się wcześniej z matką naturą, lunęło jak z cebra, gdy tylko podbiegli do króla z parasolem. Louis odtrącił go ruchem ręki i nie pozwolił nikomu się do niego przysunąć. Dawni kochankowie stali naprzeciwko siebie w strugach deszczu, patrząc na siebie nawzajem.
— Dlaczego żądasz ode mnie takiego wyznania? Czy kiedykolwiek zadeklarowałem wobec ciebie miłość, Henriette, że miałbym teraz odwoływać swoje słowa?
Angielka zachwiała się niepewnie. Otworzyła usta z wrażenia, podczas gdy ziemia uciekała jej spod nóg. Jak mogła nie dostrzec tego jednego, istotnego szczegółu? Czyżby naprawdę nigdy nie słyszała z jego ust, że ją kocha? Jakim cudem nie próbowała wydobyć z niego obietnicy wiecznego szczęścia, dozgonnej miłości? Czy zakochała się bez opamiętania do tego stopnia, że Król Słońce przysłonił jej cały świat? Czego jeszcze w takim razie nie widziała przez tak wiele lat?
Bawił się nią jak zabawką? Demonstrował na niej swoją boską władzę i dominację nad nieposkromionym dla wszystkich innych bratem? Czy tylko do tego była mu tak naprawdę potrzebna? Przecież nie można czuć się królem, jeśli nie ma się nad kim panować. Aby ktoś mógł rządzić, ktoś inny musi być mu poddanym.
O ziemię zaczęły uderzać gromy z rozgniewanego nieba. Mężczyzna zbliżał się do Angielki, zapewne mając zamiar zabrać ją z otwartej przestrzeni, która narażała ich oboje na niebezpieczeństwo w obecnych warunkach pogodowych. Szedł z wyciągniętą w jej stronę dłonią i pełnym czułości wyrazem na twarzy, do której deszcz przyklejał jego piękne włosy. Być może nigdy jej nie kochał, ale czyż od samego początku nie otaczał jej opieką i życzliwością? Na każdą jej łzę reagował zawsze pełnym ciepła i szczerości uściskiem, niewinnym pocałunkiem w czoło, dobrze dobranym i pozbawionym najmniejszej obłudy słowem. Wiedziała, że się o nią troszczył. Nie zdołała jednak dostrzec, że za tą troską nie kryła się wcale szalona miłość, lecz zwykłe młodzieńcze pożądanie. Uczucie tak przecież naturalne dla dwojga ludzi spędzających ze sobą każdą wolną chwilę, wkraczających razem w dorosłość i odkrywających swoje pragnienia. Dorosła Henriette to rozumiała. Żadna Henriette nie mogła się z tym jednak pogodzić.
— Chodźmy, Minette. Philippe wrócił z Paryża i czeka na ciebie z dziećmi. Przecież wiesz, że nie powinno się go z nimi zostawiać, bo drą się wniebogłosy... Nie pójdę nigdzie bez ciebie, ale w każdym momencie może w nas uderzyć piorun.
Zagrzmiało ponownie. Niebo przecinały co i rusz błyskawice, zaś deszcz jedynie przybierał na intensywności. Henriette nawet nie drgnęła. Ujął jej dłoń, która nie stawiała najmniejszego oporu i zaczął ją prowadzić w stronę pałacu. Nie poczuła nawet, jak rozłożono nad nią parasol, aby chronić ją od spadających z całą mocą strug wody. Przyglądała się tępo fontannie, którą równie dobrze przy takiej ulewie można było wyłączyć. Księżna pomyślała wnet, że było to absolutnie nieodzowne i należało się tym zająć natychmiast.
— Słyszysz? Fontanna krzyczy — wydukała, przypatrując się jej z przerażeniem.
— Kto? Kto krzyczy? — zapytał król, myśląc, że przesłyszał się przez hałas spowodowany burzą.
— Fontanna. Ta fontanna przeraźliwie krzyczy, Louis. Krzyczy do nas. Ostrzega nas. Boję się. Nie rozumiem, co chce mi przekazać. Puść mnie, na Boga!
Angielka natychmiast wyszarpała się z jego uścisku i zerwała się biegiem w kierunku fontanny. Gnała ile sił w nogach, usiłując się przepchać przez próbujących ją zatrzymać dworzan. Kilka razy niemal wywróciła się na śliskiej posadzce, ale ostatecznie rzuciła się do brodzika, rozpryskując wokół jego zawartość. Przystawiała ucho do samego dna, wsłuchiwała się w strumień znajdującej się pod dużym ciśnieniem wody, rozglądała się niepewnie na boki.
— Czyś ty do reszty postradała zmysły?! Jak cię trzaśnie piorun to będzie po tobie! Wyjdź stamtąd! Natychmiast wychodź!
Po schodach biegł już w stronę żony książę Orleanu, krzycząc na całe gardło. Do Henriette próbował też dostać się Louis, ślizgając się niebezpiecznie na marmurowej posadzce. Wersalskie ogrody rozświetlały błyskawice niczym najpiękniejsze fajerwerki podczas balu. Deszcz stukał o wszystkie możliwe powierzchnie, wygrywając przy tym muzykę godną orkiestry Jeana Baptisty. Henriette miała rację — natura triumfowała nad teatrem Króla Słońce. Minette roześmiała się na cały głos zupełnie tak beztrosko, jakby ponownie stała się małą dziewczynką. Przesuwała dłońmi po zebranej w fontannie wodzie, czując jak jej opór wyzwalał w niej uwięzionego gdzieś głęboko ducha. Łapała strumienie między palce, bawiła się, zmieniając ich kierunek. Philippe zdziwił się, jak długie schody prowadziły do ogrodu. Cóż za przeklęty projekt, kto potrzebował ich aż tak wiele? Obserwując z niepokojem żonę, przeskakiwał już nie po dwa, lecz po trzy stopnie. Błysnęło ponownie. Kobieta spojrzała z przerażeniem w niebo. Uniosła ociekającą kroplami wody dłoń, jakby raziło ją słońce.
— Niemożliwe. Moje słońce już zaszło — wyszeptała, przyglądając się błyskawicy.
Książę źle odmierzył skoki i runął jak długi na twarz, chroniąc głowę dłońmi. Zaczął spadać, boleśnie czując każdy pokonywany stopień. Król miał do przebycia znacznie mniejszy dystans. Wskoczył pewnie do fontanny i poderwał do góry dawną kochankę. Szarpał się z nią przez chwilę, gdyż nie chciała wyjść. Philippe podnosił się z trudem, chwytając się mocno za poobijane żebra. Musiał pomóc bratu wyciągnąć stamtąd Henriette.
— Zostaw mnie, już prawie wiem! — wołała księżna, kiedy władca usiłował wziąć ją na ręce. — Słyszysz wodę w tej fontannie, Louis? To twoja zguba! Ktoś wyleje tu wkrótce dużo krwi! Widzę, jak płyną po niej rubinowe strumienie, jak w jej toni unoszą się śnieżnobiałe szaty!
Natura nie zamierzała robić przerw na swoim balu. Zerwał się bowiem taki wiatr, że zdmuchnął parasole i kapelusze dworzan, zniszczył sadzone przez ogrodników pana le Nôtre rabatki, rozprysnął zawartość brodzika na i tak śliski już marmur. Król miał już w ramionach dawną kochankę. Nie zwracał uwagi na jej słowa. Przycisnął ją do piersi i podniósł się razem z nią, by móc wkrótce wynieść ją z tego niebezpiecznego przy takiej pogodzie miejsca. Nieopodal utykającym krokiem podążał w ich stronę Philippe.
Błysnęło. Zagrzmiało. Louis zerwał się do biegu z osuwającą się już bezwładnie Angielką. Intensywnie srebrna łuna rozświetliła ich oblicza. Piorun strzelił. Książę krzyczał głośniej od grzmotów, ponownie upadając na ziemię. Henriette zdążyła jeszcze zaśmiać się histerycznie i wtulić w tors ukochanego. Philippe ryczał, chowając twarz w dłoniach.
Piorun uderzył tuż obok fontanny.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro