dva
Myślicie, że Mackenzie zachował się dojrzale, jak na swój wiek przystało i próbował przemówić do rozsądku również i Kevinowi?
No, oczywiście. Że nie.
Skoro ludzie uwielbiali go w świecie Internetu, to chyba oczywistym było, że nie przepuści takiej okazji, aby wkręcić skokowego Twittera w przypał sezonu. Tylko głupi by nie skorzystał, a Kanadyjczyk do głupich nie należał.
Trwał grudzień, ostatni weekend przed świętami. Magiczny Engelberg był już tradycją, ale nie było w tym nic dziwnego - to miejsce naprawdę sprawiało wrażenie niezwykłego.
Kevin wyciągnął Mackenzie'ego na miasto po skończonym konkursie - obojgu niestety nie udało się awansować do serii finałowej, ale nie zamierzali przeżywać tego w nieskończoność - nie pierwszy, nie ostatni. Grunt, żeby tych razów nie było za często.
- Czekolada! - Amerykanin wręcz podskoczył niczym małe dziecko, po czym ruszył w kierunku stoisk. Jarmark świąteczny w śnieżnej scenerii - czy istnieje coś lepszego?
Boyd-Clowes westchnął niby cierpiętniczo, ale nie mógł ukryć lekkiego uśmiechu. Wyjął telefon i dołączył do przyjaciela.
Młodszy z wyraźnym uwielbieniem dzierżył kubek z parującym rozkosznym napojem, wpatrując się w niego, jak w ósmy cud świata.
- Ej, a ja? - oburzył się. - Wyciągnąłeś mnie spod cieplutkiej pościeli, każesz marznąć i jakby tego było mało, nie kupiłeś dla mnie gorącej czekolady?
- Nie byłem pewien, czy taki stary dziad jak ty, lubi słodycze - wystawił język w odpowiedzi. - Żłopiesz tylko tę kawę, jakby od tego zależało Twoje życie - posłał mu flirciarski uśmiech i przechylił kubek do ust. - Cholera!
Mackenzie uśmiechnął się z satysfakcją, gdy Amerykanin wykrzywił twarz w grymasie, wysuwając język.
- Oj, karma jeszcze nigdy tak szybko nie wróciła - odparł z przesadzoną słodyczą w głosie. - Coś tam wspomniałeś o starym dziadzie? - chrząknął, uruchamiając telefon. Nacisnął ikonkę aparatu i zrobił zdjęcie wykrzywionemu przyjacielowi, po czym schował komórkę do kieszeni i zabrał kubek z jego rąk. Podmuchał i upił łyk. - Pyszna - stwierdził i uśmiechnął się, trzepocząc rzęsami. Kevin posłał mu mordercze spojrzenie, z którego Kanadyjczyk nic sobie nie robił.
- Fantastycznie - prychnął kpiąco. - Nie ma to jak wydać kasę na darmo.
- Na darmo? Nie no, bez przesady, ja tam korzystam - Mac ledwo powstrzymał się od śmiechu, widząc jego wyraz twarzy, dlatego postanowił już biedaka nie męczyć i oddał mu kubek (wciąż pełny). - Tylko podmuchaj, bo znowu się poparzysz.
- Dzięki, mamo - przewrócił oczami, ale zastosował się do zaleceń.
Mackenzie spoglądał na pijącego Amerykanina, mimowolnie się uśmiechając. Bickner odwzajemnił grymas i upił kolejny łyk napoju. Uniósł brew, gdy wyraz twarzy przyjaciela nie zmienił się w ciągu kilku następnych sekund. Kanadyjczyk wydawał się tkwić w zawieszeniu.
- Mam coś na twarzy, że tak na mnie patrzysz? Ubrudziłem się czekoladą?
- Co? - Mackenzie zamrugał. - A, nie, nic. Nie jesteś brudny, przepraszam, zamyśliłem się. - Mimochodem spojrzał na włączony wyświetlacz telefonu. - Już późno, chyba powinniśmy wracać do hotelu.
- O rany, faktycznie! Z Tobą zawsze tracę poczucie czasu. Idziemy, trzeba jakoś przemknąć obok trenera.
Z nieba zaczął padać śnieg.
***
Warunki nie należały do najlepszych. Wiatr ciągle kręcił i skoczkowie mieli ogromne nadzieje, że nie będą musieli brać udziału w tej farsie albo chociaż uda im się wylądować bez problemów.
Skocznia nie była duża, ba, należała do królestwa młodzików. Poprawił gogle i wyskoczył, układając sylwetkę. Pochylił się na nartach i w tym momencie coś się stało.
I nie, tym razem to nie za sprawą warunków, wiatr był całkiem dobry. W jednej chwili pociemniało mu przed oczami i zanim zdążył bezpiecznie wylądować, bezwładnie padł na zeskok, wprawiając stojący tłum w szok i nagłą ciszę.
- Kenzie. Ej, Mac, budzik przespałeś. A nawet dwa!
Otworzył oczy, gwałtownie wciągając powietrze. Szybko podniósł się do siadu, uderzając przypadkiem Kevina w nos, który stał nad nim i próbował dobudzić.
- Przepraszam! Czujesz krew? - zaniepokoił się, spoglądając na niego z przerażeniem.
- Chyba nie - zamrugał kilkukrotnie, pocierając nos. - Następnym razem, jak będziesz się tak rzucać po łóżku, stanę w bezpiecznej odległości z kijem w ręku - parsknął. - Miałeś zły sen?
- Co? - przetarł twarz dłonią. - Nie... Znaczy, ugh - westchnął. Bickner usiadł na materacu, trącając go ramieniem.
- Jeśli nie chcesz, nie musisz mówić. Ale wiesz... Będzie Ci lżej na sercu, czy coś.
- Śnił mi się mój upadek z Willingen, nic takiego - wzruszył ramionami.
- Ten, w którym zemdlałeś w trakcie lotu i złamałeś obojczyk?
- Ten sam.
- Minęło sporo czasu, a ty do tej pory nie znasz przyczyny omdlenia? - Amerykanin spojrzał na niego z troską. Mackenzie zaprzeczył, kręcąc głową. - I nie czułeś tego nigdy później?
- Nie - mruknął. - To był jeden, jedyny raz. Ale i tak... Nie wiem, to dziwne. Za każdym razem, gdy siedzę na belce, mam jakieś takie wrażenie... - urwał.
- Jakie?
- Że dzisiaj znowu zemdleję.
- Nie mów tak! - Kevin pacnął go w ramię. - Ciągle o tym myślisz, a jednak bezpiecznie lądujesz na dwóch nogach.
- Wiem, ale...-
- Żadnych "ale"! - fuknął. - Ściągaj piżamę i wkładaj dres, od 20 minut trwa śniadanie. I ani słowa o tym wypadku, bo Ci łeb ukręcę i już nigdy więcej nie kupię Ci czekolady! - zagroził, wstając z łóżka. - I załaskoczę na śmierć!
- Chyba prędzej ja Ciebie - parsknął, posłusznie zmieniając koszulkę. Bickner wystawił w odpowiedzi język i oznajmił, że idzie do hotelowej restauracji poinformować Soukupa, iż jego współlokator raczył zwlec swoje szanowne cztery litery z łóżka, za co prawie oberwał poduszką. Mackenzie pokręcił głową ze śmiechem i po kilkunastu minutach udał się dwa piętra niżej na śniadanie.
Kevin usiadł przy stole, który okupowali już Matthew i Decker Dean. Pierwszy z nich zapytał:
- I co, udało Ci się dobudzić Śpiącą Królewnę?
- Wątpiłeś w to? - prychnął z udawanym oburzeniem. - Wystarczy, że zabiorę mu telefon pod groźbą skasowania konta na Twitterze i magicznie wracają mu siły witalne.
- A propos Twittera, chyba dobrze się wczoraj bawiliście - mruknął Kanadyjczyk z przekąsem. Bickner uniósł brew w niemym zapytaniu, pociągając łyk herbaty z filiżanki. - Nie widziałeś zdjęcia z jarmarku?
To mówiąc, podsunął mu pod nos ekran swojego telefonu z wyświetlonym tweetem z wczorajszego wieczoru. Zdjęcie przedstawiało Kevina ze smutną miną i wystawionym językiem, a tuż przed nim, widniała dłoń w czarnej rękawiczce trzymająca kubek z czekoladą, która bez wątpienia należała do Kanadyjczyka. Tuż przy kciuku znajdowała się naszywka klonowego liścia. Nad zdjęciem, Mac zamieścił wpis: "Każdy gorszy dzień od dziś będzie tylko lepszym, bo istnieje taki jeden z Ameryki, co nie potrafi pić gorącej czekolady" i emotikon czerwonego serca. Kevin uśmiechnął się szeroko, na co Soukup zmarszczył brew i wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Deckerem.
- Romantyczny, nie ma co - roześmiał się Amerykanin, po czym spojrzał na dwójkę siedzącą naprzeciwko. - Co?
- W zasadzie to Wasze zachowanie nie jest niczym nowym, ale jakoś tak... Jest inaczej, niż zwykle. Powinniśmy o czymś wiedzieć?
Bickner ze spokojem wziął do ręki kanapkę z serem i papryką, i ledwo powstrzymywał się od śmiechu, widząc ich miny. Opcja wdrożenia planu polegającym na wkręcenia kolegów w rzekomy romans z Boyd-Clowesem zaczęła nabierać rumieńców. To będzie niesamowita zabawa.
- Skoro sam przed chwilą przyznałeś, że nie jest to nic nowego, to skąd to pytanie, Matt? - przełknął kęs i posłał mu delikatny uśmiech. Brunet spojrzał na niego zmieszany, nie za bardzo wiedząc, co mu odpowiedź. Z opresji uratowało go przyjście drugiego z Kanadyjczyków:
- Już jestem. Zostało coś jeszcze do jedzenia, czy raczej nie mam na co liczyć?
W odpowiedzi, Amerykanin podał mu zapełniony talerz i kubek z herbatą. Mackenzie posłał mu ciepłe spojrzenie, co tylko utkwiło Matta w przekonaniu, że coś jest nie tak.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro