Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

But you never go away

-Joanne?- w moją stronę kierował się były Zimowy Żołnierz, a w jego oczach pierwszy raz widziałam strach. Włosy poplątane, twarz umorusana od krwi. Był prawdziwy tak jak łzy i moje chybotające się kroki w jego stronę. Nie podobał mi się fakt, że był słabszy niż wyglądał. Przecież nigdzie nie krwawił. Złapałam go, ale zamiast wywrócić się pod ciężarem ciała mężczyzny poczułam piach na twarzy. Samoistnie z wpływem szoku moje nogi się ugieły pozwalając dotknąć kolanami Wakandyjskiej gleby. Złapałam popiół w palce, wymawiając niemrawo imię mojego męża, który po prostu wyparował. Przysunęłam dużą broń w swoją stronę, patrząc na podłoże zszokowana.

-Gdzie?...-wydusiłam z siebie. Buck. Nie mógł tak po prostu zapaść się pod ziemie. Chociaż przed chwilą właśnie to miało miejsce. Zrobił to, znikł. Nie wiem, dlaczego nic nie czułam. Może dlatego, że miałam nadzieję iż zaraz się obudzę na naszej małej farmie otoczona czarnoskórymi dziećmi, które jak zwykle chciały się bawić. W końcu nigdy nie widziały białoskórych osób. Uszczypnęłam swoją dłoń kilka razy. Niczym to nie skutkowało. Nie budziłam się oraz żadna ulga nie następowała wewnątrz mnie. Zamiast tego poczułam uderzającą niczym młot rzeczywistość. Ktoś próbował mnie podnieść. Odsunęłam się, myśląc że to jeden z kosmitów. Wycelowałam bronią. Lufa napotkała skazitelnie niebieskie oczy, które były tak samo wystrasozne jak te widziane jeszcze chwilę przede tymi. Steve. Opuściłam gnat, wypuszczając powietrze.
-Wstawaj.- nakazał, ponownie dźwigając moje ciało.
-Zniknął... Rozpłynął się.- mówiłam szybko. Prawdopodobnie powtarzałam te słowa w kółko nie mogąc dojść do siebie. Blond włosy mężczyzna mną potrząsnął. Tłumaczył coś, że nie on jedyny. Że T'Challa, Sam, Groot oraz Wanda też. Spojrzałam po wszystkich zebranych. Żadne z nich nie tryskało radością iż przeżyliśmy. Czy nawet zwykłą obojętnością. Wyczytałam z ich twarzy wiele bólu. Bólu straty, rozczarowania oraz żalu do samych siebie. Zapłaciliśmy najwyższą cenę i najgorsze było nieprzygotowane na takowy scenariusz. Odwróciłam głowę by spojrzeć na zwłoki Visiona. Nie był czerwony, nawet nie blado różowy. Jego skóra przybrała kolor szarości, a czaszka była rozłupana na czole. Wystawały z nich pourywane obwody, lecz nie uciekały z nich iskry. Skierowaliśmy kroki do pałacu, docierając tam na wieczór. Każdemu z nas przydzielono komnate. Osobiście czułam się tu dziwnie, nieswojo. Na farmie nie mieliśmy takich lusksusów, chociaż nie byliśmy cholernie biedni. Żyliśmy prostym szczęśliwym życiem.
Patrzyłam po ścianach. Obrazy na nich były piękne, przedstawiały jakieś stare wydarzenia. Słyszałam o nich od Shuri. Płaskie rzeźby, na kształt muszli. Wazony w fikuśne wzory. Idealnie zaścielone łóżko z ciemną pościelą i kompletem 10 poduszek. Tego będę potrzebować- poduszek. Nie mam żadnej pewności na sen dzisiejszej nocy, bo pewnie pod powiekami będą lawirować mi sceny z dzisiejszej walki. Spojrzałam przez wielkie okna na najpiękniejszy zachód słońca na świecie, chociaż teraz nie cieszył mnie tak jak wcześniej. Słońce nie było tak ciepłe jak wcześniej mimo to tak samo raziło w oczy. Westchnęłam. Usiadłam na skraju łoża, obserwując panoramę. Powinnam wziąć prysznic, ściągnąć pancerz i spróbować zasnąć. Jednak widok skutecznie mnie odciągał od tego powodując, że moje oczy były mokre poraz kolejny tego nazbyt długiego dnia. Każda minuta ciągnęła się w nieskończoność powodując większy potok słonej cieczy na mej twarzy. Dopiero teraz uświadomiając sobie iż zostałam sama w tłumie ludzi, moje twarde serce zaczęło krwawić w oczywistej przenośni. Podniosłam się gwałtownie chwytając pusty dzban i rostrzaskując go o szybę przede mną. Okno ani drgnęło. Kolejne rzeczy kończyły w podobny sposób pozwalając dać upust moim emocją. Wielki szloch wyrwał się z mojej piersi. Ten jeden jedyny.
Padłam na łóżko patrząc na swoje dłonie. Krew mieszała się z piachem i popiołem. W mojej głowie odezwał się głos rozsądku nakazujący mi się wziąć za siebie, bo Bucky by tego nie chciał. Racja, on by mnie w tym wyręczył. Zerwałam się, kierując do łazienki. Tam obmyłam twarz i dłonie, później je zabandażowałam. Ochota na prysznic mi minęła. Rozpiełam górną część ubrania, zostając w zielonej koszulce. Nie była nigdzie podarta, nawet krew kosmitów w tym samym kolorze się nie odznaczała. Jednak coś się zmieniło... Ach, miałam siniaka na twarzy. Thanos chyba przesadził z użyciem siły, ale z drugiej strony nie dziwię się. Zrobiłabym to samo. Rozpuściłam kasztanowe włosy by przynajmniej one mogły odpocząć. Do moich uszu doszło pukanie. Odpowiedziałam, że wolne. Przywitała mnie strapiona Natasha.
-Jak się trzymasz?- spytała próbując nie nadepnąć na kawałki gliny. Stanęłam w progu opierając się o framuge łazienki.
-Nie jestem ranna. Nic mi nie złamali. Sama stoję na nogach.- mówiłam, siląc się na chociaż trochę beztroski.
Pokręciła głową, zdejmując maskę obojętności. Ukazała się smutek, winne, samokrytyczność.
-Wiesz, że nie o to pytam.- spojrzała na moje dłonie. Kręciłam nerwowo obrączką w kółko zastanawiając się, czy po mnie widać to samo. Nie chciałabym. Przeniosłam wzrok na ostanie resztki słońca. Teraz światło było czerwone, a małe lampki na ścianach dawały delikatne przebłyski jasności. Podobało mi się.
-Ja... Widziałam jak umiera na moich oczach. Patrzyłam na jego brak wyboru i upadek.- mówiłam obojętnie.- Nie to sobie obiecaliśmy. Zawiodłam go.- przełknęłam gule w moim gardle zastanawiając się, czy dobrze robiłam odsłaniając się. Blondynka oznajmiła mi, że zaraz mamy narade. Księżniczka oraz Okoye chciały cokolwiek ustalić z nami i przede wszystkim podziękować za poświęcenie. Lecz co one mogły z tym zrobić? To był obowiązek. Obiecaliśmy bronić Ziemi wszelkim kosztem.... Nawet takim. Zagryzłam wewnetrzną stronę policzka, kiwając głową. Na szybko poprawiłam sznurowania w bucie, by później zmierzać w znanym mi kierunku.

Jak się okazało z początku mowy Shuri nie tylko u nas były straty w ludziach. Część dowódców, żołnierzy jak i mieszkańców miasta wyprowała. Spojrzałam na M'Baku, który do najszczęśliwszych nie wyglądał. Go też musiało to uderzyć szczególnie, że w ostatnim czasie on i T'Challa znaleźli wspólny język. Ponadto obaj książęta byli naszymi częstymi gośćmi, w wyniku czego nauczyłam się wielu nowych potraw. Teraz te wspomnia wydają się być na wagę złota wręcz bezcenne. Nie miałam zamiaru się udzielać, bo tylko spowodowałbym jakoś niepotrzebną kłótnie. Jednak zostałam zmuszona do powiedzenia czegokolwiek.
-A Ty, Joanne, masz jaki pomysł jak to rozwiązać?- spytał mnie Steve. Przesunęłam po wszystkich wzrokiem.
-Thanos zabrał nam to co kochamy... Przypadkowa selekcja, ale jednak uderzył w sedno.- wzruszyłam ramionami.- Nic więcej nie możemy zrobić. Nie uciekaliśmy od tego, więc nie jesteśmy tchórzami. Nie powinnyśmy też nazywać się zwycięscami. Niby żyjemy, ze świadomością jak bardzo rozczarowaliśmy naszych ukochanych.- spuściłam wzrok.- Trzeba pogodzić się z tym, że ten jeden raz zawiedliśmy i przegraliśmy.- i na nowo zamilkłam. Znosiłam nawet to jak inni patrzyli się na mnie z litością. Bawiłam się obroczką, kręcąc nią na wszystkie możliwe strony. Jednak... Skąd wziął inne kamienie? Były tu na Ziemi czy splądrował kosmos? Na myśl ile osób mogło jeszcze wcześniej stracić życie przeszedł mnie dreszcz. Oddali życie za tak ważną sprawę, a my zjebaliśmy po całości. Zaczęłam nasłuchiwać gdy Thor opowiadał o tym jak Loki się poświęcił dla niego. O tym jak zmienił się w dobrą osobę. I tym jak obiecał, że Słońce zaświeci dla nich ponownie. Nie wiem co to znaczyło według Asgardczyków, jednak brzmiało to tak pięknie i szczerze, że mam nadzieję iż brata Boga uda się przywrócić do życia. Podniosłam się, stanęłam przed nim i przytuliłam go czując jak bezproblemowo mocno odwzajemnia gest. Potrzebowaliśmy tego, szczególnie iż rozumieliśmy się bez słów. Żadne z nas nic do siebie nie mówiło. Z perspektywy innych tu zebranych mogło to wyglądać dwuznacznie, lecz nie obchodziło mnie to. Mój czyn mógł budzić różne myśli, np. "Bucky nie żyje to bierze się za innego" lecz każdy kto nas znał wiedział, że szalejemy na swoim punkcie. Byliśmy jak świeża para, która jest nie rozłączna. Jak te papugi. Wszędzie razem, "Bucky i Joanne", vanilla ice, mr. & mrs. Barnes. Lecz.... Teraz to koniec. Wszystko nie ma sensu, samotność otacza mnie z każdej strony a minęło tylko kilka godzin. To takie zaskakujące... Jak szybko potrafimy odczuć brak jakieś osoby, gdy rzeczywiście odchodzi. To było oczywiste, że się kłóciliśmy, trzaskaliśmy drzwiami, rzucaliśmy talerzami i wychodziliśmy na kilka godzin. Wydaje mi się, że nawet wtedy nie było aż tak byle jak. Jeszcze wczoraj świat i wieczność były nasze. Teraz nijak trwam w tym chłodnym smutku. Odliczam wewnętrznie minuty by móc ujrzeć gwiazdy zastanawiając się, czy jedna z nich to mój mąż. Odsunęłam się od mężczyzny, siadając pod ścianą na jakimś zwykłym fotelu. Kiedyś szczegóły nie były aż tak ważne... Teraz jednak barwy wydawały się być inne, mniej nasycone. Żółty był żółtym, ale nie takim samym żółtym jak wcześniej. To właśnie powoduje smutek? Że nawet najprostsze rzeczy wydawały się dziwne? Chyba jestem zmuszona się przyzwyczaić do tego stanu rzeczy.

Przyznam się, że czułam ulgę gdy pozwolono nam się rozejść. Od razu skierowałam kroki do swojej komnaty. A głos Steva wołający mnie przyprawił mnie o jeszcze szybsze przemieszczanie, aż w końcu puściłam się biegiem. Otworzyłam drzwi, w mgnieniu oka zamykając je jakby ktoś mnie gonił. Coś mi nie pasowało. A tak, był porządek. Służba musiała tu być pod czas mojej nie obecności. Usiadłam przy oknie patrząc na gwiazdy. Wykładzina była przyjemnie ciepła, a gwiazdy wyraźnie układy się w konstelacje. Czyżby jedna z gwiazd to mój mąż? Mój ukochany Bucky? Jedyny James? Musiałam myśleć teraz bardzo egoistyczne twierdząc, że chłopak jest moją własnością, lecz zawsze utwierdzał mnie w przekonaniu iż tak właśnie jest. Mimo to wydawało mi się dziwne przywłaszczanie go. Skupiłam się na rozmowie, która toczyła się pod moimi drzwiami. Wyraźnie znałam te głosy. Rogers i Romanova. Dyskutowali o tym, że nie powinnam być teraz sama. Kap upierał się iż jeśli Bucky by tu był siedział by z nią, a że stało się jak stało powinnam przebywać z nimi. Dźwignęłam się idąc w stronę wyjścia. Byli widocznie zaskoczeni moim pojawieniem się.
-Jeśli chcesz dotrzymać mi towarzystwa to tutaj, a nie przy tych wszystkich ludziach.- uprzedziłam i ustaliłam. Na krótką chwilę się zmieszał chwilę później się zgadzając. Wypuściłam oby dwójkę. Zajęłam swoje wcześniejsze miejsce, zdając sobie sprawę iż wykładzina była jeszcze ciepła.
-Boli Cię ten siniak?- zapytał ostrożnie Stevie, chociaż starał się brzmieć na opanowanego. Pokręciłam głową. Na chwilę mu ulżyło.
-Jakoś się trzymam.- stwierdziłam- Jak myślicie. Oni... Wszyscy wyparowani są gwiazdami teraz?- zapytałam przerażająco spokojnie. Zabiłam tym obecną dwójkę z tropu.
-Nie wiem, Jo, ale miejmy taką nadzieję.- Nat wyprzedziła blondyna, uśmiechając się wyrozumiale. Jej szczerość mnie rozjuszyła. Moje oczy niebezpiecznie szybko zrobiły się mokre, a ręce opatuliły nogi Wdowy. Płakałam pierwszy raz przed nimi. W tym momencie mogłam polegać tylko na nich, skupiając się na cieple które od nich biło.
-Twarz mnie boli jak jeszcze nigdy. Czuję się cholernie odrętwiała. Nie wiem, czy to co widziałam to był koszmar z którego obudzę się krzycząc, czy on na prawdę odszedł?- mówiłam szybko i bezskładnie. Mocne ramiona mnie objęły zamykając szczelnie. - Zawiedliśmy go, Steve. Myślał, że wyjdziemy z tego cało, ale... Znikł jak sen.-szlochałam, zamykając zmęczone powieki.
-Wiesz o co poprosił mnie Buck przed bitwą?- zaczął cicho blondyn.- Cokolwiek się nie stanie, mam się Tobą zająć i sprawić byś była bezpieczna.- mówił dość cicho tak jak kiedyś mój mąż gdy próbował mnie uspokoić. Przetarłam policzki.- Dotrzymam tej obietnicy, bo jesteśmy rodziną. A rodzina się wspiera.- jego twarz promieniała co dodawało mi otuchy.
-Przecież stanęłam po stronie Starka, przyłożyłam rękę do rozpadu Avengers... Ja stanęłam po innej stronie niż Wy.- język mi się plątał.- A teraz nawet nie wiemy, czy Tony i ten młody z Queens żyją.- kręciłam głową, próbując to wszytko ułożyć na miejscu. Momentalnie mina Kapa zrzedła.- Ten walony milioner też należy do rodziny, a mimo to nie wiadomo czy walczył!- coraz bardziej się denerwowałam przez moją niewiedze. Natasha odkaszlnęła. Skierowałam swój wzrok na nią.
-Został uznany za zaginionego, czyli to sugeruje tylko jedno.- oznajmiła kobieta.- Po za tym kontaktowała się z nami Potts, prosząc byśmy sprowadzili go w jednym kawałku.- dodała już bardziej znudzona.-Co najmniej jakbyśmy wiedzieli gdzie on jest, a nie wiemy na jej szczęście.- wzruszyła ramionami.

Nie wiem ile czasu minęło. Może miesiąc, może dwa albo trzy. Lecz nadszedł ten ważny moment, który decydował o naszej przyszłości.
Walka z Thanosem była gorsza niż mogło nam się wydawać i jakoś specjalnie humanitarnie go nie traktowaliśmy. Wszyscy ocalli Avengers łącznie z Tonym-który znowu miał proteze serca. Na statku w kosmie była z nim Nebula.

Tytan leżał na ziemi opierając się o drzewo jęcząc z bólu, a jego rękawica z ręką leżała obok Rocketa. Miałam ochotę roznieść tego dupka. Kap z pomocą Thora próbowali coś zrobić. Tylko raz im się udało zrobić jakieś mignięcie światłem, ale efektów nie było. Odwróciłam się przodem do przegranego, mając furie wypisaną na twarzy. Chwyciłam fioletowe gardło z całej siły.
-Zapłacisz mi za ich życie!- wykrzyczałam, odkładając go po twarzy. Raz za razem.- Jak to odwrócić?!- zażądałam. Nie obchodziło mnie to, że z moich knykci płynęła krew. Musiałam go odzyskać. Mojego Bucka. Mojego męża. Jeśli tego nie zrobię zejdę do piekła po niego!- Odaj mi go!- płakałam. Kolejny cios z mojej strony nie nastąpił, bo ktoś zbyt silny mnie odciągnął na bezpieczną odległość dla kosmity. Szarpałam się, krzycząc wściekła.
-Joanne, uspokój się!- zmroziło mnie, gdy uświadomiłam sobie czyj to głos. Obróciłam się, a gdy zobaczyłam kto to upadłam na ziemię zaszokowana.
-B... Buck...- wyszlochałam. Dotknęłam jego twarzy delikatnie opuszkami, by móc przejechać dłonią po brązowej brodzie. Kuła tak jak zawsze, ale teraz to było całkowicie przyjemne. Czując jak zdziwienie mnie opuszcza rzuciłam się na niego powalając go. Nie chciałam puszczać tego cielska już nigdy. Zbyt długo byłam samotna, tyle czasu bycia samej mi wystarczyło.
-Co Ty masz na twarzy?- śmiał się przez łzy oglądając mojego siniaka. Pocałował moją twarz by "szybciej się zagoił".-Nie było mnie tylko jeden dzień.- chłonął moje fizyczne oblicze wzrokiem.
Otarłam swoje łzy budząc przy okazji na czerwono.
-Nie uwierzysz gdy Ci powiem jak bardzo tęskniłam przez ten cały czas.-  uśmiechnęłam się najszerzej jak potrafiłam. Gdyby nie uszy kąciki moich ust by się dotknęły z tyłu głowy.

Jaki jest morał? Śpieszmy się kochać ludzi, bo tak szybko odchodzą. A nie wiadomo czy kiedykolwiek wrócą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro