Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

4. Ile czasu tak stoisz?

Poranne promienie sierpniowego słońca leniwie wpadają do środka, rozświetlając tańczące w powietrzu drobinki kurzu. Poddasze jest duszne, choć okna są uchylone na oścież.

Opieram się o parapet i wychylam głowę przez dachowe okno. Z daleka widzę sarny biegające po łąkach, dzieci biegające z psem i traktor jadący wąską ścieżką prowadzącą na pola uprawne.

Biorę głęboki wdech i powoli zabieram się za rozpakowywanie kartonów z ubraniami. Stoję pośrodku tego bałaganu, wśród stosu pudeł, starych książek i mebli, które zdają się rzucać mi wyzwanie.

To miał być mój azyl — przestrzeń do nauki i odpoczynku, ale na razie wygląda jak magazyn po przeprowadzce. W sumie to tutaj rodzina Morganów przez lata składowała wszystkie "przyda się", które, swoje lata świetności mają już dawno za sobą.

Aczkolwiek meble są przepiękne... choć potrzebują odrobinę serca i przede wszystkim porządnego wyczyszczenia, dlatego zabieram wiaderko z ciepłą wodą i płyn do mycia naczyń. Po godzinie z dumą podziwiam swoją pracę — meble wyglądają cudownie, a i w pokoju przyjemnie pachnie.

Zaciskam dłonie na biodrach i przyglądam się komodzie, która nie stoi na swoim miejscu. W sumie, to nie na tym miejscu, gdzie chciałbym ją widzieć.

Czuję jak coraz mocniej burczy mi w brzuchu, ale nie mam odwagi zejść na dół i zabrać cokolwiek z lodówki, bo przecież jestem tutaj gościem, a nikogo z gospodarzy nie ma. Państwo Morgan pojechali do miasta z moją mamą załatwić sprawy związane z zablokowanym kontem bankowym — Mirek pozbawił nas nie tylko poczucia bezpieczeństwa, domu, ale także wszystkich oszczędności.

— Dobra, Sara, dasz radę — mówię na głos, jakby słowa wypowiedziane miały mnie dodatkowo zmotywować i mieć jakąś sprawczą siłę. — To tylko z dwieście kilogramów, ale nie jest najgorzej! — Parskam nerwowym śmiechem, gdy z całych sił staram się przesunąć ten drewniany kloc.

Podchodzę do mebla raz jeszcze, chwytam go obiema rękami i zaczynam pchać. Wiedziałam, że będzie ciężki, ale nie przypuszczałam, że aż tak.

Przez chwilę mam wrażenie, że drgnął, lecz szybko przekonuję się, że to tylko moje stopy ślizgają się po deskach starej podłogi. I tak zaczyna się mój pojedynek z upartą komodą... który już raczej przegrywam.

Szarpię znowu, jak dzika, za każdym razem mocniej. Komoda ani drgnie. Czuję, jak pot spływa mi po karku, a frustracja narasta. Przesunięcie jej w róg pokoju wydawało się prostym zadaniem, ale teraz mam wrażenie, że ten mebel postanowił zakorzenić się w podłodze na amen.

— No cholera jasna! Czy wszystko w tym moim, smutnym jak Bytom, życiu, musi tak właśnie wyglądać! — syczę przez zęby i z całej siły uderzam pięścią w bok komody.

Metalowe uchwyty brzęczą, a ja zaciskam zęby z bólu. To było głupie. Ale z nerwów poprawiam otwartą ręką.

— Chrzan się!

Biorę głęboki, naprawdę bardzo głęboki wdech nosem i wypuszczam powietrze ustami, bo powoli czuję, jak nerwy rozsadzają moje wnętrze.

Zaciskam palce na górnej krawędzi i znów próbuję ją przesunąć, tym razem używając całego ciała.

— No, rusz się, dziadygo! — warczę i na moment opieram się o ścianę, dysząc z wyczerpania.

Komoda dalej stoi, jakby była częścią konstrukcji tego domu.

— Przeklęta motyko! — klnę siarczyście i pcham ostatni raz tę kolubrynę i to z całej siły.

I wtedy słyszę śmiech. Cichy, ale wyraźny. Zamieram. Moje ręce nadal spoczywają na tym upartym do granic możliwości meblu. Powoli odwracam głowę i dostrzegam Gniewomira opierającego się o framugę drzwi. Ma ręce założone na piersi, a na twarzy szeroki, bezczelny uśmiech. Czy nadal mimo wszystko jest przystojny? Niestety tak.

— Ile czasu tak stoisz? — pytam ostro, choć czuję, jak na moje policzki wpełza rumieniec.

— Wystarczająco, żeby zobaczyć, jak próbujesz ją pokonać i ile zdążyłaś rzucić magicznych zaklęć — odpowiada, prostując się i ruszając w moją stronę.

Nie mogę oderwać wzroku od jego dłoni, które chwytają komodę i dają jej "klapsa". Spoglądam na niego z grymasem rozbawienia.

— Trzeba użyć odpowiednich metod, miastowa laleczko. — Jego smukłe palce zaciskają się na drewnianych krawędziach, a mięśnie na przedramionach napinają się, jakby to, co robi, było dla niego banalnie proste.

— Odpowiednich metod, powiadasz?

Z łatwością unosi ciężki mebel i stawia go tam, gdzie wskazałam wcześniej. Jakby ważył tyle, co karton z butami.

— Jak widać, działają, więc jeden zero dla mnie. Coś jeszcze chcesz tutaj zmienić? — pyta, rozglądając się po pokoju.

Jego wzrok jest dokładny, jakby oceniający. Nie wiem, czy bardziej czuję wdzięczność, czy irytację, że patrzy na moją przestrzeń, jakby miał prawo coś tu poprawiać.

— Kilka rzeczy... — mruczę, odwracając wzrok i chwytam za karton.

Gniewomir przekrzywia głowę, wyczekująco.

— Kilka to więcej niż trzy, łóżko i komoda już odhaczone z listy, więc ta magiczna reszta to?

— Chcę przemalować ściany na biało, ewentualnie na jakiś jasny kolor, może błękitny, nawet znalazłam wiadro z farbą. Wiesz Asbjørn powiedział, że spokojnie mogę ją zużyć — mówię z ekscytacją w głosie, na co Gniewomir tylko zwilża usta i patrzy na mnie z politowaniem. — No co? Poza tym meble nie są ułożone w odpowiedni sposób, w sensie, zadowalający. Na Pintereście mam zapisanych kilka DIY jak na przykład zrobić karnisz na firanki, które znalazłam w komodzie, albo lampę z papierowych kubeczków. Dywan muszę wyczyścić i będzie jak nowy. Kilka drobiazgów i będę tutaj miała naprawdę przytulnie...

— Zawsze jesteś taka intensywna? W sensie tak dużo gadasz?

— Pytałeś, to odpowiadam... — Czuję lekkie zmieszanie, bo przecież się ekscytuję tym wszystkim i sprawia mi to wielką radość.

Przynajmniej coś.

— Spoko, pomogę ci. I tak nie mam co robić — dodaje, wzruszając ramionami.

Nie wiem, czy bardziej mnie to cieszy, czy drażni. Ale przynajmniej przestanę szarpać się z tymi meblami sama.

Gniewomir podchodzi do łóżka i łapie za ramę, unosząc ją tak, jakby była zrobiona z tektury, a nie litego drewna. Ja chwytam za drugi koniec, ale po chwili on tylko wzdycha, jakby chciał powiedzieć: "Nie męcz się."

Pozwalam mu przejąć cały ciężar, chociaż trochę mnie to drażni.

— Gdzie mam to postawić? — pyta, a ja wskazuję przestrzeń pod oknem dachowym.

— Tutaj. Chcę oglądać gwiazdy przed snem. — W moim głosie brzmi determinacja, ale też nutka dziecięcej ekscytacji.

Gniewomir kiwa głową, lecz gdy tylko zaczyna manewrować łóżkiem, okazuje się, że to nie takie proste.

— To cholerstwo wystaje i nie ma bata, żebym to łóżko tam wcisnął... — Sapie i ociera czoło. — Matko Boska, jak ty tu wytrzymasz ten cały sierpień? Tutaj nie da się oddychać!

— Twoja mama dała mi wentylator, tylko że nie działa... — wyciągam zza dużego stojącego lustra pudło z wiatrakiem.

— Wyrzuciłem go z cztery lata temu... — Spogląda z niedowierzaniem. — Zerknę później, z tego co pamiętam, to usterka raczej była do ogarnięcia, ale nie chciałem w tym grzebać. Co teraz?

Tłumaczę, jak chciałbym rozmieścić meble. Duża szafa i biblioteczka stoją dokładnie w miejscu, które utrudnia przejście. Próbujemy przestawić łóżko bokiem, potem lekko po skosie, ale za każdym razem coś przeszkadza.

— Możemy przesunąć szafę? — pytam, zerkając na niego, choć wiem, że nie będzie zachwycony.

— Serio? — rzuca, opierając ręce na biodrach i patrząc na mnie, jakbym właśnie poprosiła go o przeniesienie całego domu na inny kontynent. — Nie bądź za dobry, a nie będzie ci źle... — rzuca jakimś cytatem, a ja mierzę go morderczym wzrokiem.

— A masz jakiś lepszy pomysł? — odpowiadam niewinnie, wzruszając ramionami.

Gniewomir wzdycha ciężko i podchodzi do szafy. Chwyta ją obiema rękami, a jego mięśnie znowu napinają się pod cienkim materiałem koszulki. Przesuwa mebel kawałek dalej, robiąc miejsce dla łóżka.

— Teraz spróbujemy — mówi, ale po chwili okazuje się, że biblioteczka również blokuje drogę.

Próbujemy jeszcze kilka razy, przesuwając meble w różne strony. Gniewomir zaczyna coraz głośniej wzdychać, a ja coraz bardziej tłumię śmiech.

Krople potu spływają mu nawet po nosie, aż w końcu, po dobrej godzinie, udaje nam się wreszcie ustawić wszystko na swoim miejscu. Łóżko stoi dokładnie pod oknem, szafa przy ścianie, a biblioteczka w kącie obok biurka.

Gniewomir opada na łóżko, rozkładając ręce na boki i przymykając oczy.

— Wykończyłaś mnie! — rzuca, a w jego głosie słychać wyraźne zmęczenie.

— Przestań, to nie było aż takie trudne — odpowiadam, chociaż wiem, że to kłamstwo. Sama ledwo stoję na nogach.

Podchodzę do okna i otwieram je szerzej, wpuszczając do środka rześkie, zimowe powietrze. Promienie słońca padają na jego twarz. Wygląda na zadowolonego, nawet jeśli się droczy.

— Dziękuję — mówię cicho, odwracając się do niego.

Gniewomir otwiera jedno oko, patrzy na mnie z półuśmiechem i mruczy:

— Jak coś jeszcze wymyślisz, to mnie jednak nie ma do końca sierpnia w domu… albo do końca tego roku.

— Obiecuję, że to już koniec. Na dzisiaj. — Siadam obok niego, wciąż czując lekki żar na policzkach.

Gniewomir nie wstaje od razu, jak się spodziewałam. Zamiast tego otwiera drugie oko i przygląda mi się uważnie, z czymś, co trudno mi zdefiniować. Jakby próbował coś odczytać z mojej twarzy. Patrzę na niego, czując się trochę nieswojo, ale zanim zdążę cokolwiek powiedzieć, powoli siada na łóżku i pochyla się w moją stronę.

— Masz... — zaczyna cicho, a jego dłoń unosi się ku mojej twarzy.

Gniewomir marszczy brwi i pochyla się jeszcze bliżej i patrzy mi prosto w twarz. W jego oczach błyska coś, czego nie potrafię nazwać — może troska, a może coś bardziej niepokojącego. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że przecież zapomniałam zakryć korektorem sine oko.

— Co to? — pyta nagle, a jego głos staje się ostry. Jego palec unosi się, zatrzymując tuż przy moim prawym oku. — Sara, masz siniaka.

Zamieram. Moje serce przyspiesza, a krew odpływa mi z twarzy. Czuję, jak pieką mnie policzki.

— To nic takiego — mówię szybko, próbując zachować spokój, ale w środku się gotuję. Wstaję z łóżka, odwracam się do niego plecami i udaję, że nagle zainteresowałam się kartonem, który stoi obok szafy. — Uderzyłam się o drzwi. Wiesz było ciemno, a chciałam iść do toalety. Gapa ze mnie.

Gniewomir nie daje się zbyć.

— O drzwi? — powtarza z niedowierzaniem. Słyszę, jak podnosi się z łóżka. Jego kroki są powolne, ale zdecydowane. — Sara, to nie wygląda, jakbyś się uderzyła o drzwi...

— A jak według ciebie wygląda? — pytam ostro, odwracając się do niego z udawaną pewnością. Chcę, żeby przestał drążyć temat. — To siniak, Gniewomir. Ludzie mają siniaki, zadrapania czy blizny.

Jego spojrzenie jest tak przenikliwe, że czuję, jak robi mi się gorąco.

— Ktoś cię uderzył? — pyta nagle, a jego głos jest cichy, niemal szeptem, ale pełen napięcia.

Kręcę głową, próbując się zaśmiać, choć wychodzi mi to kiepsko.

— Nie, oczywiście, że nie. Przecież mówię, że to głupia szafa.

— Sara... to w końcu szafa czy drzwi? — Gniewomir robi krok w moją stronę, a ja cofam się o pół kroku, zanim zdążę się powstrzymać. Widzę, jak jego szczęka zaciska się mocniej. — Nie kłam, proszę...

Czuję, jak wilgotnieją mi dłonie. Nie mogę tego powiedzieć. Nie chcę. Jeśli powiem, a Mirek się dowie, wtedy...

— Naprawdę, to nic — przerywam mu, siląc się na obojętność. Odwracam wzrok, a moje palce zaczynają nerwowo bawić się materiałem koszulki. — Siniak to nie koniec świata. Mam ważniejsze rzeczy do zrobienia, na przykład przemalowanie tych ścian. Powinnam już zacząć, skoro mam farbę. Jak myślisz, najpierw powinnam umyć ściany czy zagruntować? Czytałam na internecie, że wszystko zależy od tego...

— Sara. — Gniewomir przerywa mi. Wypowiada moje imię z takim naciskiem, że czuję, jak coś zaciska się w mojej klatce piersiowej. Nie poddaję się, unoszę podbródek i wymuszam uśmiech.

— Naprawdę nie musisz się tym przejmować. Możesz pomóc mi przesunąć jeszcze tę małą nocną szafkę, skoro już tu jesteś? — Próbuję zabrzmieć lekko, ale głos mi się łamie na końcu zdania.

Widzę, jak jego ręce zwisają bezradnie wzdłuż ciała. Wygląda na kogoś, kto walczy z samym sobą, by nie powiedzieć czegoś więcej.

Gniewomir jednak nie odpuszcza. Jego oczy ciemnieją, a wyraz twarzy staje się jeszcze bardziej zdeterminowany. Robi krok w moją stronę i zanim zdążę zareagować, chwyta mnie delikatnie za podbródek.

— Sara, przestań uciekać — mówi niskim, cichym głosem. W jego spojrzeniu jest coś, co sprawia, że moje serce trzepocze jak spłoszony ptak.

— Nie uciekam — odpowiadam cicho, próbując się wyrwać, ale jego uchwyt jest zaskakująco delikatny i stanowczy jednocześnie.

— To dlaczego nawet na mnie nie spojrzysz? — Jego kciuk ledwie muska moją skórę, a ja czuję, jak rumieniec rozlewa się na moich policzkach.

— Bo to nie ma znaczenia! — rzucam szybko, starając się nie spotkać jego wzroku. — To naprawdę nic takiego, Gniewomir. Mówiłam ci już, to przez szafę... to znaczy, przez drzwi.

Przerywa mi, pochylając się bliżej. Jego oddech jest ciepły, łagodny, ale pełen napięcia.

— Nie wierzę ci.

Słowa uderzają mnie jak zimny prysznic.

— Co ty chcesz usłyszeć? — pytam, wbijając w niego wzrok, choć czuję, jak łzy pieką mnie pod powiekami. — Że drzwi mnie zaatakowały? Że jestem niezdarą? Bo tak właśnie było!

Gniewomir milczy przez chwilę, ale jego palce powoli przesuwają się wzdłuż mojej szczęki, jakby chciał ocenić rozmiar szkód.

— To duży siniak — mówi cicho, a jego głos traci część tej ostrości. — Oko jest czerwone. Kiedy to się stało, co?

Zaciskam usta, czując, jak jego pytania uderzają we mnie falami, jedna za drugą. Jego troska jest jak ostrze, które wbija się w moje kłamstwa.

— Nie pamiętam — odpowiadam, starając się brzmieć obojętnie. — Wczoraj. Przedwczoraj. Nieważne.

Jego brwi unoszą się, a w jego spojrzeniu pojawia się coś, co przypomina ciepło zmieszane z bólem.

— Sara, ja naprawdę nie chcę się wtrącać, ale... — urywa, jakby ważył każde słowo. — Jeśli ktoś cię skrzywdził, musisz mi powiedzieć.

— Nikt mnie nie skrzywdził! — przerywam mu ostro, odsuwając się gwałtownie. — Dlaczego w ogóle myślisz, że coś takiego mogło się wydarzyć?

— Bo widzę twoją reakcję — odpowiada równie ostro. — I widzę ten siniak. To nie wygląda na wypadek, Sara.

Moje dłonie zaciskają się w pięści, a w gardle rośnie mi gula.

— Powiedziałam ci, że nic się nie stało — mówię, tym razem ciszej. — Nie mieszaj się w to, Gniewomir!

Przez chwilę wpatrujemy się w siebie, jakby każde z nas próbowało odgadnąć, co tak naprawdę myśli to drugie. W końcu wzdycha ciężko i odsuwa się, choć w jego oczach wciąż widzę niepokój.

— W porządku — mówi w końcu, ale jego głos brzmi inaczej, jakby poddał się tylko na chwilę. — Ale jeśli coś... cokolwiek, Sara... obiecaj mi, że mi powiesz.

Nie odpowiadam. Odwracam się plecami, udając, że nagle muszę się zająć kartonem. Czuję jednak, jak jego wzrok wciąż na mnie spoczywa, pełen pytań, na które nie mogę — a może nie chcę — odpowiedzieć.

Czuję, jak ulga miesza się z ukłuciem żalu. On nie naciska, ale wiem, że nie wierzy w ani jedno moje słowo.  Poza tym jestem przekonana, że ten temat jeszcze wróci.

Nagle, kolejny raz dość głośno burczy mi w brzuchu, mam wrażenie, że Gniewomir zaraz coś powie. I faktycznie. Odrywa wzrok od kartonu i patrzy na mnie z tym swoim lekko przechylonym uśmiechem.

— Jadłaś coś? Jesteś głodna?

Czuję, jak robię się czerwona.

— Może trochę... — przyznaję, zerkając na swoje dłonie. — Ale jakoś głupio mi było, no wiesz, iść do kuchni. W końcu to nie mój dom… Mama jeszcze nie odzyskała pieniędzy...

Zamiast się śmiać, Gniewomir nagle wstaje i chwyta mnie za rękę.

— To chodź. Może nie jestem jakimś masterchefem, ale tosty i jajecznica wychodzą mi wybitne — rzuca z takim entuzjazmem, że prawie muszę za nim biec, kiedy ciągnie mnie po schodach w dół.

Schodzimy z poddasza, a Gniewomir nawet nie zwalnia kroku. Jego dłoń jest ciepła i pewna, jakby prowadzenie mnie do kuchni było najbardziej naturalną rzeczą na świecie. Serce bije mi trochę szybciej, ale staram się nie zwracać na to uwagi.

W kuchni panuje lekki bałagan, jakby ktoś ostatnio próbował coś gotować i nie miał czasu posprzątać. Na stole stoi niedopity kubek kawy, a przy zlewie piętrzy się kilka talerzy. Gniewomir puszcza moją rękę i rozkłada szeroko ramiona.

— Tymon to czysta fleja, żeby chociaż te naczynia do zlewu dał. Zawsze muszę po nim sprzątać… — narzeka na młodszego brata i szybko ogarnia ten bałagan.

Dokładnie wyciera blat, myje kilka szklanek, odstawia rzeczy do lodówki i szuflad.

— Pole bitwy  — mówię żartobliwie.

— Wyjęłaś mi to z ust — przyznaje, podnosząc jakieś opakowanie z blatu i odkładając je na miejsce. — Ale zaraz wyczaruję tu coś, co cię przekona, że nie wygląd się liczy. — Zaczyna wyciągać składniki z lodówki, a ja, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, opieram się o framugę drzwi.

— Tosty i jajecznica, mówiłeś?

— Tak jest! — Gniewomir włącza płytę i kładzie patelnię. — Mam tajemny przepis, który wynalazłem podczas leczenia kaca giganta.

— Tajemny przepis na jajecznicę? — pytam z niedowierzaniem.

— Oczywiście. Cała magia tkwi w przyprawach — mówi, podnosząc do góry niewielki słoiczek z czymś, co wygląda na... paprykę? A może chili?

Przyglądam się, jak zręcznie krząta się po kuchni. Wydaje się w tym taki pewny siebie, jakby naprawdę lubił to robić.

— Może powinnam ci pomóc, bo trochę tak głupio mi patrzeć i nic nie robić? — proponuję w końcu.

— Absolutnie nie — odpowiada, wskazując na krzesło przy stole. — Twoje zadanie to siedzieć i czekać na kulinarne arcydzieło, oczywiście możesz też podziwiać, jak doskonale sobie radzę. — Posyła mi szeroki uśmiech.

Nie mam siły się sprzeczać, więc robię, co mówi. Patrzę, jak wbija jajka na patelnię, jak kawałki chleba wskakują do tostera. W kuchni zaczyna pachnieć ciepłem, jajecznicą i czymś jeszcze, czymś, co wydaje się takie... domowe.

— Gotowe! — oznajmia z dumą, stawiając przede mną talerz. Patrzę na ten prosty, a jednocześnie apetyczny posiłek i czuję, jak burczenie w brzuchu przybiera na sile. — Smacznego — dodaje z uśmiechem, siadając naprzeciwko mnie z własnym talerzem.

— Dziękuję — mówię, zanim wbijam widelec w jajecznicę. Pierwszy kęs jest tak dobry, że nie mogę się powstrzymać przed uśmiechem. — Faktycznie wybitne.

Gniewomir tylko puszcza mi oczko i zabiera się do jedzenia, a ja szybko opuszczam wzrok, czując jak oblewa mnie rumieniec.

______________
Co sądzicie o nowej okładce?
Nie umiem się zdecydować...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro