3. Często podglądasz ludzi?
Kubek malinowo-waniliowej herbaty ogrzewa moje dłonie, a zapach przywołuje wspomnienia z dzieciństwa, które było takie proste.
Patrzę przez okno na Zalipie, które wydaje się jak z innego świata. Słońce świeci tak delikatnie, że każda wzorzysta ściana chaty wygląda jak obraz. Powietrze pachnie świeżością, trawą i kwiatami, a wszystko tutaj jest takie spokojne, aż trudno uwierzyć, że gdziekolwiek indziej istnieją kłopoty. I to tak poważne.
W kuchni pachnie pieczywem i twarogiem z rzodkiewką. Mama i Pani Sylwia krzątają się przy stole, układając jedzenie, jakby chciały, żeby wszystko wyglądało idealnie. Siedzę trochę z boku, próbując wtopić się w ten moment. Przypominam sobie, że miałam tu odpocząć, ale coś nie daje mi spokoju, a właściwie to ktoś.
Gniewosz.
Gdy tylko wspomniany jeden z braci Morgan pojawia się na korytarzu, atmosfera w kuchni od razu staje się napięta, że nawet poranne światło wydaje się już chłodne.
Asbjørn wstaje od stołu, a jego ręce są mocno oparte o blat, jakby testował wytrzymałość starego meblu. Spojrzenie ma wbite w Gniewosza, który ewidentnie gdzieś wychodzi, a jego postawa jest wystarczająco wymowna. Gniewosz rzuca tylko spojrzeniem na kuchnię i wkłada buty.
- Gdzie się wybierasz? - pyta z troską mama Gniewosza.
- Nie muszę się tłumaczyć. Jestem dorosły...
- Zapraszam do kuchni, nie zapominaj o szacunku, skoro jesteś taki dorosły - rzuca jego ojciec tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Gniewosz tylko wywraca oczami i rzucając bluzą na komodę, podchodzi nonszalanckim krokiem do kuchni. Mijając kuchenny blat, zabiera ze stolika jabłko i wgryza się w nie. Siada na krześle, opiera się o oparcie, jakby cała ta rozmowa go nie dotyczyła. Włosy ma potargane, a cienie pod oczami zdradzają, że spał krótko.
Jeśli w ogóle.
- To ma być twoje dorosłe życie, Gniewomir? - zaczyna Asbjørn. Jego głos jest niski, ale pełen napięcia. - Wychodzić niewiadomo gdzie? Niewiadomo po co? Włóczyć się po nocy? Wracać pijanym, a potem spać cały dzień? Oddaj kluczyki od motocykla.
Gniewosz wzrusza ramionami, jakby ojciec mówił o pogodzie.
- Przesadzasz. Wracam do domu i nikomu nie przeszkadzam, a jakbyś nie zauważył, panie ojcze, jest dziewiąta rano, więc nie martw się, nie prześpię całego dnia.
- Klucze! - klepie stół, a ja udaję, że widok za oknem jest naprawdę bardzo wciągający. - Nikomu nie przeszkadzasz? - powtarza Asbjørn, unosząc głos. - Myślisz, że nie słyszałem, jak wtaczałeś się po schodach o czwartej rano? Jesteś nieodpowiedzialny bardziej, niż mogłem przypuszczać!
- Chryste, jechałem wolno, wielkie halo o dwa piwa! Poza tym jechałem bocznymi drogami. To był tylko raz.
- Nie gadaj głupot! O raz za dużo! Nigdy nie prowadzi się żadnego pojazdu pod wpływem alkoholu, rozumiesz?!Powinieneś poszukać pracy, tak jak Tymon, został jeszcze miesiąc wakacji! Ogarnij się!
Gniewosz niechętnie oddaje klucze i klnie pod nosem, po czym uśmiecha się lekko, ale jest to uśmiech pełen pogardy.
- Skończyłeś już?
- Gniew, nie denerwuj ojca! - wtrąca pani Sylwia.
- Ojca? I co z tego? Mam prosić się jak jakaś ofiara, przecież wszyscy mnie tutaj znają!
- Właśnie to powinieneś robić - odpowiada Asbjørn, a jego głos staje się twardszy. - Przypominam, że masz prawie dwadzieścia lat, Gniewosz. Jesteś dorosły, owszem, ale nie robisz nic, żeby to udowodnić.
Gniewosz prostuje się, a jego oczy błyszczą wyzywająco.
- Dorosły? - rzuca ironicznie. - Ale dalej na twoim utrzymaniu, prawda? Nie mów, że ci to nie odpowiada, Asbjørn? Możesz mi wytknąć każdą rzecz, każdą porażkę, żebyś poczuł się lepiej!
Asbjørn wytrzymuje to spojrzenie tylko chwilę, zanim odwraca wzrok. Odetchnął głęboko, jakby próbował się uspokoić.
- Myślisz, że kto płaci za twoje wybryki, błędy i zachcianki? Za dach nad głową? Za to żebyś miał c jeść?
Gniewosz uderza pięścią w stół, aż podskakuję na swoim miejscu.
- Właśnie! Ty! I przypominasz mi o tym przy każdej pieprzonej okazji! Może czasem chciałbym, żebyś po prostu wreszcie się zamknął i pozwolił mi żyć po swojemu!
Słowa Gniewosza wiszą w powietrzu jak gradowe chmury.
- Żyć po swojemu? - odpowiada Asbjørn cicho, ale jego głos jest jak stal. - To, co robisz, to nie jest życie. To ucieczka! Od dwóch lat uciekasz, synku...
Gniewosz milczy przez chwilę, zaciskając szczękę. W końcu wstaje, odsuwa krzesło z głośnym zgrzytem.
- Wiesz co? Masz rację. To jest ucieczka. Ale przynajmniej wiem, od czego uciekam!
Zanim Asbjørn zdąży odpowiedzieć, Gniewosz wychodzi z kuchni, trzaskając wyjściowymi drzwiami. Zostajemy sami w ciszy.
Asbjørn stoi nieruchomo, jakby ktoś go zamroził. Nawet pani Sylwia, która do tej pory zbytnio próbowała nie ingerować, zerka na niego zaniepokojona. A ja? Siedzę, trzymając kubek herbaty, i patrzę na drzwi, za którymi zniknął Gniewosz. Zastanawiam się, ile w tym wszystkim jest gniewu, a ile zwyczajnej bezsilności.
- Myślę, że z Sarą pojedziemy na miasto. Chciałabym rozwieźć swoje CV, żeby móc zacząć jakąkolwiek pracę - wtrąca nieco zakłopotana moja mama i posyła mi porozumiewawcze spojrzenie, a ja od razu jestem przygotowana do wyjścia.
Asbjørn tylko kiwa głową w odpowiedzi na słowa mamy, choć wygląda, jakby ledwo je zarejestrował. Jego oczy wciąż są wbite w miejsce, gdzie przed chwilą stał Gniewosz, jakby szukał w nim odpowiedzi na pytania, których nigdy nie zadał. Atmosfera w kuchni jest tak gęsta, że można by ją kroić nożem.
- Dobry pomysł - mówi w końcu Asbjørn, prostując się powoli. Jego głos brzmi szorstko, ale wcale się nie dziwię.
Mama zerka na mnie z lekkim uśmiechem, jakby chciała mnie uspokoić. Wiem, że próbuje odwrócić uwagę od tej niezręcznej kłótni.
- To co, Sara? Gotowa? - pyta, biorąc torbę z krzesła.
- Jasne - odpowiadam, choć wcale nie czuję się gotowa. W głowie wciąż krążą słowa, które padły chwilę temu. Ucieczka. Bezsilność. Zachodzę w głowę, co takiego wydarzyło się te dwa lata temu...
Mama i ja wychodzimy z kuchni, zostawiając Asbjørna i panią Sylwię w ich własnym, równie zagmatwanym, co nasz, świecie. Kiedy jesteśmy już na ganku, słońce zdaje się niemal za bardzo kontrastować z ciężarem tego, co się wydarzyło.
- Słuchaj - zaczyna mama, gdy schodzimy na ścieżkę wiodącą do głównej drogi - nie mieszaj się w ich sprawy. To ich rodzinne problemy.
- Wiem - odpowiadam, choć czuję, że to nie takie proste.
Gniewosz wydaje się nosić w sobie coś więcej, coś, co wykracza poza zwykłe sprzeczki ojca z synem, czy starszego i młodszego brata.
Idziemy w ciszy, mijając wzorzyste chaty i ogródki pełne kwiatów. Zalipie wciąż wydaje się jak z innego świata, ale w mojej głowie dźwięczą słowa, których nie mogę się pozbyć.
Gdy docieramy na rynek, do centrum wioski, mama zaczyna od sklepów z drobiazgami - tam zanosi swoje CV.
Siedzimy w cieniu parasoli w ogródku piwnym, z dala od otaczającego nas gwaru Zalipia. To lodziarnia ukryta w starych murach obronnych miasteczka.
Lody już dawno się rozpuściły, a kawa ostygła, ale nie mamy siły wstawać - dzisiaj jest wyjątkowy upał. Mama obraca w palcach filiżankę, jakby próbowała zebrać myśli, zanim w końcu podnosi na mnie wzrok.
- Wiesz, Sara... - zaczyna cicho, ale jej głos jest napięty. - Nigdy nie chciałam, żebyś przeżyła coś takiego. Żebyś widziała... to wszystko. Boże, ja nie miałam po prostu wcześniej odwagi...
Nie odzywam się, bo wiem, że teraz nie chodzi o moje odpowiedzi. To jest moment, w którym ona musi mówić, a ja muszę słuchać.
- Mirek... - wypowiada jego imię z takim ciężarem, jakby ważyło tonę. - Na początku był inny. Wiesz? Był miły, czarujący, po prostu wydawał się taki idealny. Obiecywał, że będziemy mieli wszystko. Że się nami zaopiekuje, że stworzymy rodzinę. A ja... - przerywa, wzdychając ciężko. - Chciałam w to wierzyć. Myślałam, że przecież zasługuję na szczęście. Że ktoś może się zmienić, wystarczy tylko, że go kochasz. To wydawało się takie proste.
Patrzę na nią i widzę, jak zaciska dłonie, jakby próbowała utrzymać równowagę w tej rozmowie, która wydaje się dla niej równie bolesna, co dla mnie.
- A potem stracił pieniądze, początkowo mówił, że ma nad tym kontrolę, że się odkuje - jej głos zaczyna drżeć. - Najpierw oszczędności, potem kredyt. Nagle wszystko zaczęło się walić. Myślałam, że to go jakoś zmobilizuje, że zacznie działać, ale... - urywa, a ja już wiem, co będzie dalej.
Przeżyłam to razem z nią.
- Alkohol. Coraz więcej. I wtedy wszystko zaczęło się zmieniać. Te krzyki, awantury. A ja... ja byłam głupia, Sara. Naiwna. Myślałam, że to tylko kryzys. Że przejdzie. Że on wróci i będzie tym człowiekiem, którym był na początku... On nie wrócił.
Patrzę na nią, widząc, jak jej ramiona delikatnie się unoszą i opadają w rytm głębokich oddechów.
- A potem zaczął mnie bić - mówi, nagle spokojnym, wręcz lodowatym tonem. - Raz. Drugi. Dziesiąty. Zawsze mówił, że to moja wina. Że to ja doprowadzam go do takiego stanu. I ja... przez chwilę nawet mu wierzyłam. Starannie zakrywałam sińce, wierząc, że to moja wina. Że wszyscy będą wytykać mnie palcami.
Serce mi się zaciska, gdy widzę, jak bardzo boli ją to, co mówi.
- Ale kiedy uderzył ciebie... - jej głos łamie się, ale szybko się zbiera. - To był moment, w którym wiedziałam, że to koniec. Że nikt nie ma prawa cię skrzywdzić. Nigdy więcej!
Czuję, jak łzy napływają mi do oczu, ale nie chcę, żeby widziała, że płaczę. Ona też walczy ze sobą, żeby nie pozwolić emocjom przejąć kontroli.
- Sara, kochanie, musisz mi coś obiecać - mówi, chwytając mnie za rękę. Jej spojrzenie jest pełne bólu, ale i determinacji. - Nigdy nie bądź taka głupia i naiwna, jak ja. Nigdy nie wierz, że ktoś się zmieni, tylko dlatego, że go kochasz. Ludzie tacy jak Mirek... oni nie zmieniają się nigdy! Oni ciągną cię w dół i zmieniają, ale ciebie. A ty nie możesz pozwolić, żeby ktokolwiek cię zniszczył. Rozumiesz?
Kiwam głową, ale nie wiem, co powiedzieć.
- Obiecaj mi, że będziesz silna, odważna. Że nigdy nie pozwolisz, żeby ktoś traktował cię tak, jak on traktował nas.
- Obiecuję... - mówię cicho, choć moje gardło jest ściśnięte.
Mama patrzy na mnie jeszcze przez chwilę, a potem odwraca wzrok. W jej oczach widzę więcej niż ból. Widzę strach. Strach, że mogę popełnić te same błędy co ona. I determinację, żeby nigdy mi na to nie pozwolić.
Milczymy przez chwilę, patrząc na Zalipie, które wydaje się tak spokojne i nierzeczywiste. Ale gdzieś w tym spokoju, po raz pierwszy od dawna, czuję coś innego. Może to nadzieja? Może to początek naprawdę czegoś nowego?
Pod koniec spaceru zaglądamy jeszcze do lokalnej kwiaciarni i wtedy zamieram. Zresztą moja mama też. Spoglądamy na siebie i wycofujemy się najszybciej jak to możliwe.
Gniewosz nie zauważył naszego wejścia. Stoi tuż przy ekspedientce, a między nimi wisi coś, co przypomina bezwzględną pewność siebie, z jaką on sięga po to, czego chce. Jego dłonie spoczywają na jej biodrach, a jej ciało jest tak blisko jego, że ich oddechy niemal splatają się ze sobą. Twarz ma skupioną, ale jednocześnie pełną błogiego uniesienia - jakby świat dookoła nie istniał i liczyła się tylko ta chwila. Ta dziewczyna.
Kiedy ich wargi spotykają się w szybkim, namiętnym pocałunku, jego ręce zjeżdżają w górę, aż do jej szyi, a ona przyciąga go do siebie, a palce wplata w jego rozczochrane włosy.
Cała scena jest intensywna, jakby każda sekunda ich bliskości była na wagę złota. Zapewne trwa moment, ale w mojej głowie ciągnie się w nieskończoność.
W tym momencie Gniewosz jest absolutnie pochłonięty dziewczyną przed sobą, jakby jej ciało było jedyną rzeczą, której teraz potrzebuje, a reszta nie miała kompletnie znaczenia. Twarz, mimo wyraźnego uniesienia, nie traci chłodnej, wyzywającej postawy, jakby ta intymność była naturalną częścią jego codzienności.
Młodziutka ekspedientka, nieco zagubiona w tej sytuacji, wciąż nie potrafi oderwać się od niego, jej ręce wędrują po jego plecach, przyciągając go jeszcze mocniej. Gdy ich usta na chwilę się rozdzielają, Gniewosz nie daje jej przestrzeni - nachyla się z powrotem, zgarbiony w tym zwierzęcym pragnieniu, by jeszcze raz poczuć jej bliskość. Oczy ma zamknięte, a na twarzy maluje się lekki uśmiech - nie tyle pełen radości, ile pełen satysfakcji, jakby właśnie zdobył coś, czego pragnął od dawna. Każdy jego ruch to mówi, a ja czuję dziwny ucisk w żołądku.
Na nasze nieszczęście, mama, starając się jak najciszej przestąpić przez próg kwiaciarni, niechcący trąca torebką wielki wazon z hortensjami stojący tuż obok wyjściowych drzwi. Wazon przewraca się z hukiem, a kwiaty rozsypują się na podłodze - ich płatki miękko opadają na ziemię. To dźwięk, który od razu wyrywa nas wszystkich z oszołomienia.
Gniewosz, jakby dopiero teraz zauważył naszą obecność, zrywa się z dziewczyną, którą wciąż trzyma w swoich ramionach. Jego twarz, wcześniej rozpromieniona przyjemnością, momentalnie staje się chłodna, choć wciąż z nutą wyraźnej satysfakcji.
Oblizuje wargi, a potem z lekkim uśmiechem odgarnia włosy z czoła, jakby cały ten moment nie był niczym innym niż chwilą ulotnej przyjemności.
Przez sekundę patrzy na moją mamę i mnie, a potem spogląda na dziewczynę, która teraz wygląda na zawstydzoną, z rumieńcami na twarzy.
Nie reaguje na naszą obecność od razu, lecz, niemal bezwiednie, nachyla się jeszcze raz w jej stronę i kradnie jej kolejnego soczystego buziaka. Dziewczyna, która wcześniej wyglądała na zaskoczoną, teraz staje się wyraźnie zakłopotana - jej spojrzenie błądzi po podłodze, a usta lekko drżą.
W jego oczach, mimo lekkiego uśmiechu, jest coś nieco zimnego, jakby nie zależało mu na tym, by sytuacja była wygodna dla wszystkich.
Czuje się tu panem, a ta chwila jest tylko jego, jakby całe to pomieszanie emocji miało być czymś, co on sam kontroluje. Jakby z łatwością potrafił przejść od pełnego uniesienia do chłodnej obojętności, patrząc na nas, nie przejmując się tym, co się właśnie wydarzyło.
Mama, wyraźnie zawstydzona całą sytuacją, stara się szybko zebrać kawałki wazonu, nie patrzy w stronę Gniewosza, który oparty o ladę, zakłada ręce i patrzy na nas. Ja czuję, jak serce bije mi szybciej, a jednocześnie nie potrafię oderwać wzroku od tej dziwnej sceny - tak pełnej nieoczekiwanej zmysłowości, ale i zakłopotania.
Gniewosz, zerkając na nas, nadal odczuwa to swoje niewielkie zwycięstwo. Krótkie spojrzenie, w którym dostrzegam cień wyższości, zanim opuszcza kwiaciarnię , jakby wszystko, co się wydarzyło, nie miało dla niego znaczenia.
- Do zobaczenia potem, słodka... - rzuca z uśmiechem do dziewczyny, a później teatralnie kłania się w naszą stronę i mówi, śmiesznie dygając:
- Do widzenia
***
Wieczorem, gdy słońce chowa się za horyzontem, a cienie zalipiańskich chat wydłużają się na brukowanych ścieżkach, siedzę w ogrodzie z książką, której nie potrafię czytać. Niby przesuwam wzrokiem po zapełnionych literami stronach, ale kompletnie nic nie pamiętam z fabuły.
Nie umiem się skupić.
Myśli, choć wcale tego nie chcę, wciąż krążą wokół Gniewosza. Próbuję sobie przypomnieć szczegóły - jego wyraz twarzy, sposób, w jaki patrzył na dziewczynę w kwiaciarni. Było w tym coś więcej niż tylko pragnienie. Coś... bolesnego? A może to tylko moja wyobraźnia?
Nagle zza płotu dochodzi do mnie dźwięk kroków. Podnoszę głowę i widzę go. Gniewosz. Stoi na skraju światła latarni, jego sylwetka wydaje się jeszcze bardziej smukła i zuchwała w tym półmroku. W ręku trzyma papierosa, którego końcówka żarzy się słabo.
- Często podglądasz ludzi? - pyta,gdy tylko mnie dostrzega, a jego głos jest niski, z lekką nutą drwiny.
Czuję, jak moja twarz płonie. Czy widział, jak patrzyłam na niego w kwiaciarni? Czy wie, że nie mogłam oderwać wzroku?
- Nie podglądam - odpowiadam zbyt szybko, zbyt nerwowo. - Po prostu... tam byłam. Przypadek. Tyle.
Gniewosz uśmiecha się, ale to uśmiech, który nie dociera do jego oczu. Zaciąga się papierosem i robi krok w moją stronę.
- Wczoraj też tylko po prostu przechodziłaś i wcale się nie gapiłaś, co?
Jego słowa brzmią jak wyzwanie, ale ja milczę, wpatrując się w jego oczy, które w półmroku wydają się niemal czarne.
Nie wiem, co odpowiedzieć.
- Nie rozumiem, o czym mówisz - rzucam, odwracając wzrok.
- Oczywiście, że nie rozumiesz - odparowuje z nutą drwiny. - Ale zrozumiesz. W swoim czasie.
Jego ton sprawia, że mam ochotę krzyczeć, wytrącić go z tej jego wyniosłości, ale zamiast tego tylko wbijam wzrok w podłogę, czując, jak napięcie między nami rośnie.
Gniewomir gasi papierosa i przechodzi obok mnie, zerkając na mnie przez ramię, zanim znika za drzwiami.
Chryste, co za cholerny dupek...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro