Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1. Objazdowe tournée po „zadupiu", a przepraszam, Zalipiu

Wjeżdżamy do Zalipia wczesnym popołudniem. Siedzę w samochodzie, wciskając się w kąt pasażerskiego fotela, jakby miało mnie to uchronić przed wspomnieniami.

Mijamy kolorowe chaty z kwiecistymi wzorami, tak różne od blokowisk, które do niedawna nazywałam domem. Zalipie jest małe, malownicze i pachnie spokojem - czymś, co wydaje się być prawdziwą magią po tym, co przeżyłam. Co przeżyłyśmy.

Mama nie odzywa się wiele, odkąd wyjechałyśmy z Poznania. Widzę, jak zaciska usta, jakby bała się, że jakiekolwiek słowa mogłyby cofnąć decyzję, która zapadła tuż nad ranem. Jej spojrzenie często uciekające w lusterko wsteczne mówi mi więcej niż jakiekolwiek słowa. Ona też się boi. Uciekłyśmy, ale strach został z nami.

Pani Sylwia, przyjaciółka mamy z czasów szkoły podstawowej, zaoferowała, że pomoże nam stanąć na nogi. Ma wolne poddasze, gdzie możemy zostać do momentu, aż wynajmiemy coś swojego.

Kiedy zaparkowałyśmy na żwirowanym podjeździe domu państwa Morgan, uświadamiam sobie, że to nasze nowe życie. Po raz pierwszy od wczorajszej nocy mogę odetchnąć pełną piersią, choć nadal czuję ścisk w żołądku na myśl o tym, co za nami.

To była długa, ciężka noc. Jego wrzaski wciąż rezonują w mojej głowie, a piekące uczucie na policzku przypomina o tym, co się wydarzyło. To był pierwszy raz, kiedy mnie uderzył, i ostatni. Mama zareagowała natychmiast, jak lwica broniąca swojego młodego. Bez słowa spakowałyśmy najpotrzebniejsze rzeczy i uciekłyśmy w środku nocy, zostawiając za sobą chaos, alkoholowe butelki i paraliżujący strach. Mirek, partner mojej mamy, od dłuższego czasu znęcał się nad nami, głównie nad mamą, ale gdy wczoraj stanęłam w jej obronie, nie zawahał się ani sekundy i uderzył mnie mocno w twarz, zostawiając bolesny ślad, nie tylko na ciele...

Zalipie zatem ma być azylem. Mama wiele razy opowiadała o tym miejscu jak o bajce, w której kiedyś żyła, zanim poznała jego - "miłość" swojego życia... To tutaj mieszka jej dawna przyjaciółka, pani Morgan, która obiecała pomóc nam zacząć od nowa. Dom pani Morgan, a właściwie to państwa Morgan jest duży, pełen ciepła i dobrej energii. Ona sama jest dokładnie taka, jak mama ją opisywała: otwarta, serdeczna, z przyjaznym uśmiechem, który łagodzi mój niepokój. Mąż pani Sylwii - Asbjørn pochodzi ze Szwecji, stąd to obcobrzmiące nazwisko. Podobno był dobrze zapowiadającym się skoczkiem narciarskim, ale przepadł bez pamięci za Zalipiem, a raczej, za panią Sylwią.

Dom Morganów to jedno z tych miejsc, które widzi się na pocztówkach - białe ściany, kolorowe malowidła, ogród pełen kwiatów i ziół.

- Anka! - woła, ściskając mamę tak mocno, że obie wyglądają, jakby miały się rozpuścić z emocji. - A to musi być Sara! Boże, jaka ty jesteś podobna do mamy, no wypisz, wymaluj, kopia Anki!

- Miło mi panią poznać - mówię, siląc się na uśmiech. Pani Sylwia śmieje się serdecznie, jakby nie zauważała mojego skrępowania.

- Chłopcy na pewno pokażą ci miasto i szkołę - oznajmia. - Tymon to nasz dusza towarzystwa, a Gniewosz... No, Gniewosz to Gniewosz. Ale obaj się tobą zajmą i pomogą ci się tutaj zadomowić.

- Nie trzeba, poradzę sobie - odpowiadam szybko, ale pani Morgan macha ręką, jakby moje słowa nie miały znaczenia.

Mama z entuzjazmem wspomina stare czasy z przyjaciółką, a ja stoję z boku, przyglądając się, jak dwoje ludzi odżywa na nowo.

- Zobaczysz, kochanie, tutaj będzie inaczej - mówi, gdy kroczymy ścieżka prowadzącą do domu Morganów. Jej głos jest spokojny, ale słowa brzmią bardziej jak mantra, którą powtarza, żeby sama w nią uwierzyła. - Sylwia, to cudowna osoba, a jej synowie... no, myślę, że się zaprzyjaźnicie. Jesteście w podobnym wieku.

- Mhm... - mruczę, zerkając na ogromny ogród.

Ostatni raz widziałam panią Sylwię jako dziecko. Nie pamiętam zbyt wiele, ale mama twierdzi, że zawsze była serdeczna i ciepła. Miejmy nadzieję, że to prawda.

Dom jest ogromny, otoczony kwitnącym ogrodem. Gdy wchodzimy do środka, pierwsze co zauważam, to zapach - ciepły aromat pieczonego chleba i ziół. Hol jest przestronny, z jasnymi drewnianymi podłogami i ścianami w pastelowych odcieniach. Nad naszymi głowami wisi duży, ręcznie robiony żyrandol z kutego żelaza, ozdobiony delikatnymi szklanymi kwiatami. Na ścianach wiszą stare fotografie, przedstawiające rodzinę Morganów w różnych momentach życia, a w rogu stoi duży zegar z kukułką, który wydaje się być świadkiem wielu rodzinnych historii.

Kuchnia, do której prowadzi nas pani Sylwia, to serce domu. Jest przytulna i pełna ciepła, z dużym drewnianym stołem pośrodku, otoczonym kolorowymi krzesłami. Na blacie widać jeszcze resztki mąki, a na parapecie stoją doniczki z ziołami. Wszędzie panuje idealny balans między porządkiem a artystycznym nieładem. Na jednej z półek dostrzegam rząd ręcznie malowanych talerzy, a obok stoją książki kucharskie z pożółkłymi stronami.

Salon, do którego zaglądam przez uchylone drzwi, jest równie zachwycający. Duży, kamienny kominek zajmuje centralne miejsce, a nad nim wisi obraz przedstawiający Zalipie w letnim słońcu. Na sofie leżą kolorowe poduszki, a w kącie stoi stara biblioteczka wypełniona książkami, których grzbiety są różnorodne. Wszystko w tym domu wydaje się opowiadać jakąś historię - od mebli, przez ozdoby, po drobne detale.

Siadamy przy okrągłym stoliku, gdy, do kuchni wchodzi wysoki chłopak z ciemnymi włosami. Wygląda na starszego, może nawet zbyt poważnego, jak na swój wiek. Patrzy na mnie tak, że od razu czuję, że nie jest zachwycony moim przyjazdem.

- Gniewomir - przedstawia się sucho, opierając się o framugę drzwi. Jego głos jest niski i brzmi tak, jakby każde słowo kosztowało go ogromny wysiłek.

- Sara - odpowiadam, prostując się. Próbuję się uśmiechnąć, ale czuję, że to na nic.

- Chętnie oprowadzisz Sarę po Zalipiu, prawda? - wtrąca pani Sylwia z entuzjazmem. Gniewosz patrzy na nią z lekkim uniesieniem brwi, jakby pytał, czy ona naprawdę tego oczekuje.

- Nie mogłem się doczekać - mówi z sarkazmem.

Pani Sylwia spogląda na mnie przepraszająco, ale za to mama uśmiecha się uspokajająco.

- Chłopcy pokażą ci miasto i szkołę - oznajmia pani Morgan, klepiąc mnie po ramieniu. - Tymon to dusza towarzystwa, a Gniewosz... no cóż, Gniewosz to Gniewosz, cały tata.

Ten nie odpowiada, tylko rzuca mamie wymowne spojrzenie, pełne irytacji, jakby nie miał zamiaru być częścią żadnej rodziny, a tym bardziej opiekować się obcą dziewczyną. Jego spojrzenie jest chłodne, jakby nie chciał dłużej tracić czasu. Zanim wychodzi na zewnątrz, jeszcze raz patrzy na mnie, jakby upewniając się, że wciąż tutaj jestem i idę za nim.

- Dam sobie radę... - odpowiadam, patrząc na niego, gdy drzwi za nim zamykają się z głośnym trzaskiem. Pani Sylwia patrzy na mnie przepraszająco, ale jej spojrzenie szybko zostaje zastąpione przez uśmiech mamy, który, choć pełen ciepła, nie może ukryć niepokoju.

- Nie martw się, kochanie. Gniewosz... po prostu już taki jest - dodaje pani Sylwia, odsłaniając firankę - nieco zagubiony, ale to dobry chłopak.

Widzę przez okno, jak znudzony siedzi na krawężniku i rzuca kamieniami na rozgrzany sierpniowym słońcem asfalt.

- Chyba czeka na ciebie... - wskazuje głową pani Sylwia, więc z wahaniem wstaję, nie wiedząc, co powiedzieć. Co mam zrobić?

On nie wygląda na kogoś, kto chciałby się ze mną zaprzyjaźnić. W jego spojrzeniu nie ma żadnej życzliwości, tylko obojętność, może nawet lekka irytacja.

Podchodzę do niego bardzo wolnym krokiem, czując, jak moje serce przyspiesza. Myślę, że będę musiała to jakoś wytrzymać. Chyba nie mam innego wyboru.

- Nie musisz tego robić, jeśli nie chcesz... - zaczynam mówić, ale przerywa mi, prawie nie patrząc w moją stronę.

- Dla świętego spokoju ruszajmy już na to objazdowe tournée po „zadupiu", a przepraszam, Zalipiu - rzuca z sarkazmem, wzruszając ramionami, jakby moje słowa wcale go nie obchodziły.

Chyba nie mam nic do powiedzenia. Po prostu patrzę, jak zakłada kask i siada na motocyklu. Serce bije mi szybciej. Nigdy nie lubiłam prędkości.

- Chyba nie masz zamiaru... - zaczynam, ale nie kończę.

- No to co, jedziemy, bo nie mam czasu z gumy? - rzuca, ignorując wszelkie grzeczności. Widocznie chce mieć to z głowy.

- Teraz? - pytam, zaskoczona.

- Lepiej szybciej niż później, prawda? - rzuca z cieniem uśmiechu. Podążam za nim, niezbyt pewna, czy to dobry pomysł.

Na podjeździe stoi motocykl. Czarny, wygląda groźnie i... szybko. Czuję, jak moje ciało sztywnieje.

- Wsiadaj, bo naprawdę nie mam czasu na podchody - mówi, zakładając kask.

- Motocyklem? Nie mogłabym pójść pieszo?

Gniewosz przewraca oczami.

- Słuchaj, pojedziemy powoli. To lepsze niż tracić godzinę na łazęgę i bezcelowe rozmowy o dupie marynie.

Gniewosz odpala silnik, a ja czuję, jak napięcie narasta w powietrzu. Jestem na granicy, ale widok jego zdecydowanej postawy sprawia, że wsiadam. Robię to z wahaniem, czując strach w każdym nerwie.

Gniewosz czeka, aż obejmę go w talii. Robię to niechętnie, a on znowu rzuca jedno ze swoich ironicznych spojrzeń.

- Złap mnie mocno, jakbym był jedyną osobą na tym globie - rzuca przez ramię. - Chyba że chcesz zaliczyć glebę już na pierwszym zakręcie - dodaje po chwili z ironicznym uśmiechem.

Silnik ryczy i ruszamy. Czuję ulgę, gdy naprawdę jedzie wolno, pozwalając mi przyzwyczaić się do jazdy. Ale to uczucie trwa tylko chwilę.

Gdy tylko wyjeżdżamy na otwartą drogę, Gniewosz przyspiesza, a motocykl wyrywa do przodu. Krzyk ulatuje mi z ust, zanim zdążę go powstrzymać. Odruchowo przytulam się do jego pleców, mocno zaciskając palce na jego kurtce wokół talii. Czuję, jak się śmieje. Słyszy mnie, widocznie uważa to za zabawne.

- Mówiłem, że pojedziemy wolno, ale nie mówiłem, że wolno to pojęcie względne? - rzuca głośno, zerkając na mnie przez ramię i przyspiesza.

Czuję, jak wiatr przeszywa mnie na wskroś, a cienka letnia sukienka powiewa i wyrywa się na wszystkie strony. Jego śmiech nie jest miły, ale pełen satysfakcji, jakby moje poczucie strachu było dla niego czymś zabawnym.

- Kiedy to się skończy? - mówię bardziej co siebie, z trudem łapiąc oddech.

Przypominam sobie, dlaczego nigdy nie lubiłam szybkości. To uczucie utraty kontroli, jest przerażające. Motocykl zrywa się do jeszcze większej prędkości, a ja po prostu zamykam oczy, modląc się, żeby już to skończył.

Gniewosz wreszcie zatrzymuje motocykl, a silnik cicho mruczy, jeszcze przez chwilę rozbrzmiewając w ciszy. Moje ciało jest całe napięte, a dłonie drżą, choć już nie trzymam jego kurtki tak mocno.

- Możesz mnie już puścić? - zerka na mnie przez ramię i zdejmuje kask.

Wciąż czuję na sobie chłodny wiatr, który rozrzucał moją sukienkę na lewo i prawo. Zimno przeszywa mnie dreszczem, a nieprzyjemne uczucie wstydu zaczyna budować się pod moją skórą, potęgując mój dyskomfort - sukienka ledwie zakrywa sterczące od zimna sutki, co oczywiście nie uchodzi jego uwadze.

Zanim zdążę wstać z motocykla, Gniewosz przesuwa wzrok po mojej sylwetce, zatrzymując się najpierw na moich oczach, potem na ustach, a w końcu na dekolcie.

Jaki wstyd.

Czuję, jak materiał sukienki ledwie przykrywa moją skórę, a jego spojrzenie jest oceniające, ale pozbawione jakiejkolwiek emocji.

Bez słowa podaje mi dłoń, jakby nie czekał na nic więcej. Chwytam ją niechętnie, starając się zachować pozory spokoju. Zeskakuję z motocykla, a on kładzie kask na kierownicę i po prostu zaczyna iść przed siebie. Jego postawa jest niewzruszona, jakby ta sytuacja była tylko kolejnym nudnym punktem jego dnia.

Doganiam go, czując, jak zimno przenika moje ciało. Zrównuję z nim krok, ale on nie zwraca na mnie uwagi. Idziemy w milczeniu, jak obcy sobie ludzie. Czuję się, jakbym wcale nie istniała w jego świecie. Jakbym była tylko kimś, kogo można łatwo zignorować.

Gniewosz prowadzi mnie przez Zalipie, jakby to była najnudniejsza rzecz na świecie. Jego krok jest spokojny, ale widać, że chce jak najszybciej skończyć ten „objazdowy tour po zadupiu", jak to sam nazwał. Wskazuje na szkołę, opowiadając, jakby recytował nudny wykład.

- To szkoła - mówi bez entuzjazmu. - Powstała w 1876 roku, zbudowana została przez rodzinę Lubańczyków. Zostali tu zesłani z ziem zajmowanych przez Rosjan. W czasie drugiej wojny światowej stacjonował tutaj sam Adolf Hitler.

„Zesłani?" - powtarzam w myślach. Cała ta historia brzmi jak fragment podręcznika historycznego, co nie ukrywam, że bardzo mnie fascynuje.

- A to ratusz - mówi wskazując na budynek, który wcale nie wydaje się specjalnie imponujący. - Powstał w 1567 roku. Najstarszy w tym mieście. Tutaj z kolei kręcili kilka scen „Ogniem i Mieczem".

Przyglądam się temu budynkowi, z jego drewnianą fasadą i nieco pożółkłymi oknami. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że cała ta wycieczka po Zalipiu jest naprawdę ciekawa. I wtedy on zaczyna opowiadać o skrzyniach ze skarbami, które znaleźli tu kilka lat temu.

- Skrzynie ze skarbami? - pytam zaskoczona, podnosząc brwi. To brzmi jak historia z książki przygodowej. - I co się z nimi stało?

Gniewosz wzrusza ramionami.

- A, to tylko legenda. Skrzynie były dobrze zachowane, ale nikt nie wie, co się z nimi stało. Może je po prostu ukradli. Kto wie?

Zastanawiam się, skąd on to wszystko wie, bo nie ukrywam, że opowieści brzmiały niesamowicie wciągająco, aż mam ochotę dowiedzieć się czegoś więcej o tym miejscu.

- Skąd ty to wszystko wiesz? - pytam, patrząc na niego z ciekawością. Może, wbrew pozorom, nie jest aż tak obojętny. Może to wszystko ma sens.

Gniewosz patrzy na mnie przez chwilę, jakby się zastanawiał, czy warto odpowiedzieć.

- Wiesz, skąd? - mówi w końcu, uśmiechając się lekko. - Wszystko zmyśliłem, żeby jakoś dotrwać do końca oprowadzania po tym smutnym i zabitym dechami miasteczku.

Jego odpowiedź mnie zaskakuje. Zastanawiam się, czy to jakiś żart, ale on po prostu rusza dalej, jakby ta rozmowa była dla niego tylko kolejnym nudnym punktem dnia.

Patrzę na niego przez chwilę, a potem po prostu idę obok niego, nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć. To wszystko wydaje się takie dziwne. Gniewosz pokazuje mi bibliotekę - kilka półek w głównym holu czegoś co ma być hipermarketem - na czas remontu szkoły tutaj przenieśli bibliotekę. Potem przechodzimy obok kilku sklepów - małych, lokalnych, pełnych wszystkiego, od owoców po ręcznie robione pamiątki.

Kiedy dochodzimy do końca ulicy, Gniewosz zatrzymuje się i sprawdza telefon, a w jego głosie słyszę coś, czego wcześniej nie zauważyłam - zmęczenie, może i lekka irytacja.

- Dasz radę jakoś wrócić sama? - pyta, zerkając na mnie zniecierpliwiony, jakby nie chciał usłyszeć mojej prawdziwej odpowiedzi. - Mam umówione spotkanie.

Unikam jego wzroku. Czuję się zmieszana, ale nie chcę okazywać, jak bardzo wstrząsnęło mną to, co się wydarzyło. Słowa, które przychodzą mi do głowy, są trudne do wyartykułowania. Zamiast odpowiedzieć szczerze, po prostu kiwam głową, starając się zachować pozory spokoju.

- Jasne, poradzę sobie - odpowiadam cicho i niepewnie.

Gniewosz nie reaguje, tylko macha ręką, jakby chciał mnie odprawić. Dla niego oznacza to koniec przymusowej "przyjaźni", a dla mnie początek problemów. Czuję, że jestem tylko przeszkodą w jego własnych planach. Gdy zostaję sama, to zwyczajnie panikuję, ponieważ nie znam tego miejsca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro