Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

***

„...kibitka runęła-

[...] głos natężył

I trzykroć krzyknął: Jeszcze Polska nie zginęła!"

- Adam Mickiewicz „Dziady cz III"

Aleksander po raz ostatni spojrzał na zalaną łzami twarz matki. Trzymany mocno przez carskich żołnierzy nie rzekł już ani słowa. Kobiecina z chustką na głowie, opatulona grubym futrem również milczała. Niema rozpacz zawisła pomiędzy nimi, ciężka, jak ciemne chmury, które zbierały się na niebie. Oznaczać to mogło tylko jedno- kolejna porcja śniegu już niebawem miała zjawić się na ziemi. Zrozpaczona matka nakreśliła w powietrzu znak krzyża. Młodzieniec lekko kiwnął głową i oblizał wargi. Chciał dać matce jeszcze jedno, być może ostatnie wyznanie miłości. Nie dano mu takiej możliwości. Żołnierze szarpnęli nim tak mocno, że omal nie upadł twarzą w śnieg a następnie siłą usadzili na wozie. Aleksander usłyszał jeszcze krótki szloch, jednak ni razu nie spojrzał już w jego kierunku. Kibitka ruszyła przed siebie. Ruszyła w kraj odległy, nieznany. W miejsce szare, pozbawione barw życia i emocji. W miejsce, na dźwięk którego każdemu włosy na karku stawały dęba. Ruszyła zostawiając za plecami nieszczęsnego chłopaka całe jego życie. Całe sielskie dzieciństwo, całą radość, miłość i spokój. Ciepło domowego ogniska miało teraz zostać zastąpione przez lodowate śniegi Syberii.

Wóz od kilku godzin parł naprzód. Konie brodziły niemal po szyję w gęstym śniegu a kibitka chybotała się na wszystkie strony. Momentami można było odnieść wrażenie, że zaraz z hukiem runie na ziemię przygniatając wszystkich, którzy w niej siedzieli. Aleksander szczelniej opatulił się płaszczem czując jak złośliwy wiatr przenika przez nieco zbyt cienki materiał. Zadrżał na całym ciele i rzucił okiem na żołnierzy ubranych w futrzyska tak grube, że ledwo był w stanie zobaczyć między nimi twarze. Chłopak na dłuższą chwilę zastygł w bezruchu próbując maksymalnie spiąć wszystkie mięśnie ciała by choć przez minutę dłużej zachować w organizmie jakiekolwiek ciepło. Przy każdym wydechu obserwował kłęby pary wznoszące się w powietrze. Przypomniał sobie wówczas błogie czasy dzieciństwa, kiedy to wyobrażał sobie, że jest smokiem i wydycha zalegającą w nim gorącą parę. Wspomnienia te sprawiły, że jedna samotna łza spłynęła mu po policzku. Prędko jednak zamarzła a po chwili zdmuchnął ją szalejący wiatr. Ten, wydawał się kpić z młodzieńca. Ciągle gwizdał przelatując między dziurami w płachcie na wozie i wiał mu prosto w oczy wywołując łzy.

Kibitka podskoczyła na prawdopodobnie jakimś dużym kamieniu i Aleksander musiał mocno chwycić się siedzenie by nie wypaść. Poskutkowało to tym, że jego napięte od dłuższego czasu mięśnie dopadł skurcz i momentalnie zaczął boleć go absolutnie każdy fragment ciała. Chłopak zgiął się w pół i jęknął cicho jednocześnie modląc się by nie zwrócić na siebie niepotrzebnej uwagi żołnierzy. Gdy ból nieco zelżał młodzieniec wyprostował się i zerknął przez ramię. Po raz pierwszy odkąd ruszyli spojrzał w tył. Wtedy dopiero zdał sobie sprawę, że stamtąd dokąd zmierza nie ma powrotu. Wiedział już, że tam, gdzie właśnie jedzie, będzie musiał zginąć.

Za sobą ujrzał ścianę bieli. Wiar przybrał jeszcze na sile a z nieba w ogromnej ilości i z niesamowitą prędkością zaczęły spadać grube płatki śniegu. Burza śnieżna. Aleksander zmrużył oczy by dostrzec cokolwiek prócz bieli. Jakieś kilka metrów za nimi zamajaczyły kształty innego wozu. A za nim jeszcze innego. I ciągnęły się one jak ogon rozłożonego w najlepsze kota. Okolica wydawała się całkowicie opustoszała. Żadnego śladu człowieka, zwierzęcia czy jakiegokolwiek życia. Nawet natura schowała się przed oczami młodzieńca pod grubą warstwą śniegu. Kraina ta była jak okrutna bezwzględna królowa. Jednocześnie zapewne skrywała w sobie ogrom historii. Iluż widowisk świadkiem musiały być te w tej chwili pozbawione życia pagórki i stepy. Wiatr wciąż szalał po pustych polach bez przerwy podrywając do tańca zmęczone długą drogą na ziemię płatki śniegu. Aleksander zamyślił się na dobre. Popadł w pewnego rodzaju marazm. W głowie słyszał tylko szum i nie widział nic oprócz bieli. Przez chwilę pomyślał, iż tak właśnie mogło wyglądać piekło. Prędko jednak doszedł do wniosku, że tam nie byłoby mu tak zimno. Zamknął oczy pozwalając by Morfeusz porwał na chwilę jego duszę z tej ziemskiej katorgi.

Obudziło go mocne szarpnięcie. Z mocno bijącym sercem otworzył oczy i uniósł błękitne tęczówki na twarz stojącego przed nim żołnierza. Ten krzyczał coś do niego, ale nie do końca rozbudzony umysł i gwiżdżący wiatr sprawiły, iż młodzieniec nie zrozumiał ani słowa. Dopiero gdy został zdzielony w prawe ucho oprzytomniał na tyle, by móc zrozumieć sens słów Rosjanina.

— Wóz się zakopał! — krzyknął próbując przekrzyczeć wrzask zimy. Aleksander zastanawiał się jak powinien zareagować na takie wyznanie. Wzruszył więc tylko ramionami lecz zaraz pożałował takiej śmiałości. Od razu oberwał czymś twardym w nos i już po chwili czuł, jak ciepła czerwona maź cieknie mu do ust. Otarł rękawem krew i spojrzał zdezorientowany na żołnierza.

— Ja ci zaraz dam wzruszać ramionami. Ruszaj się, trzeba odkopać! — wrzasnął drugi żołnierz po czym dosłownie wyrzucił chłopaka z kibitki.

Aleksander wpadł po szyję w śnieg. Normalnie pewnie doznałby potężnego szoku termicznego, jednak w tej chwili było mu tak zimno, że w zasadzie przestał już to odczuwać. Przez chwilę jego nogi były tak zdrętwiałe, iż nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Gdy tylko udało mu się choć trochę wydostać z zaspy, pierwsze co zrobił to rozejrzał się wokół. Jego serce drgnęło lekko gdy dostrzegł malujący się kilkaset metrów przed nimi las. Oznaczało to, że jednak wciąż znajduje się na znanej sobie kuli ziemskiej. Podszedł do zdyszanych od ciągłego kłusa koni i poklepał jednego z nich po szyi. Zaszczebiotał coś do zwierzęcia na co zastrzygło ono uszami i trąciło go pyskiem. Pogoniony nagle rosyjskim krzykiem skupił swoją uwagę na zakopanych tylnych kołach kibitki. Zaczął powoli bez najmniejszego pośpiechu rozgarniać rękoma śnieg. Robił to przez dłuższą chwilę aż w końcu całkowicie stracił czucie w dłoniach. Rozłożył bezradnie ręce i spojrzał w kierunku wozów, które zatrzymały się za ugrzęźniętą kibitką. Wtem z jednego z wozów wyskoczył jakiś ogromny żołnierz. Podbiegł do Aleksandra i odepchnąwszy całą swoją siłą chudego chłopaczynę zaczął odkopywać zaklinowany wóz. Młodzieniec runął w dużą zaspę. Rosły żołnierz, na koniec swojej roboty, z którą o dziwo uwinął się w trymiga, podniósł z ziemi Aleksandra, uderzył go mocno w potylicę i posadził z powrotem na wóz. Ruszyli dalej.

* * *

Dzień później dojechali do miejsca, w którym krzyżowały się drogi. Po każdej z nich jeździły wozy, szły carskie oddziały lub pojedynczy żołnierze pędzili gdzieś bezlitośnie uderzając batem swoje konie. Aleksander owinięty kocem, który otrzymał na noc od żołnierzy w jakimś niezrozumianym przez niego napływie człowieczeństwa, obserwował przerażający widok jaki tam zastali. Mężczyźni, kobiety, dzieci, starzy, tysiące ludzi siedziało na śniegu. Jedni płakali, inni zmawiali wszelkiego rodzaju modlitwy a jeszcze inni całowali ziemię. Co rusz uciekali tylko z drogi, kiedy to jechała na nich kibitka lub szarżował rozpędzony koń. Wokół unosiły się rozmowy w najróżniejszych językach. Młodzieniec wychwycił w całym tym gwarze między innymi rosyjski, litewski a nawet niemiecki. W końcu do jego uszu dotarła też tak dobrze mu znana polska mowa.

— Wyskakuj, możesz pożegnać się z Europą — usłyszał Aleksander, lecz nim zdążył jakkolwiek zareagować ponownie został wyrzucony z wozu.

Bez zwłoki podążył w kierunku, z którego dobiegały go polskie rozmowy. Jak ogromną ulgę poczuł gdy zobaczył, iż jego rodacy siedzą w kręgu odsuniętym nieco od reszty zesłańców. W środku kręgu palił się ogień. Młodzieniec błyskawicznie znalazł się przy źródle ciepła. Wystawił doń sine dłonie a gdy te zaczęły się rozmrażać nie umiał pohamować łez bólu. Całe jego zamarznięte ubranie również zaczęło odtajać i teraz musiał siedzieć w całkowicie przemoczonym płaszczu.

— Siadaj panie kochany — odezwał się zachrypłym głosem jeden z mężczyzn siedzących przy ogniu. Chłopak lekko skinął głową i usiadł na zlodowaciałej ziemi najbliżej ognia jak tylko się dało. Dopiero po chwili zorientował się, że spojrzenia wszystkich spoczywają właśnie na nim.

— Sam jesteś? — odezwał się inny mężczyzna o twarzy tak bladej, że kolorem niewiele różniła się od śniegu. Aleksander ponownie skinął głową — Też z powstania? — młodzieniec po raz kolejny powtórzył ten sam gest zadowolony z tego, że nie pytają go o nic co wymagałoby odezwania się — Mhm to tak jak my wszyscy...

Przez następną godzinę, Aleksander słuchał opowieści powstańców o walkach jakie stoczyli przez ostatni rok. Poznał historię każdego z nich a wszystkie bogate były we wszelkiego rodzaju tragedie. Nasiąknięte przelaną krwią sprawiały, iż młodzieńcowi włosy stawały na karku. On sam, choć również brał udział w kilku walkach, nawet w nocy listopadowej, nie doświadczył aż takiego bólu i okrucieństwa. Aż do teraz.

Trzymając w rękach kubek pełen gorącego roztopionego śniegu, z którego parowało jak z parowozu, wpatrzył się w ogień. Pomarańczowe płomienie tańczyły wesoło jakby na przekór tego co działo się wokół. A może chciały dawać nadzieję? Może chciały pokazać, że jeszcze nie wszystko stracone? Że może nawet na zimnych śniegach Syberii może znaleźć się odrobina ciepła. Młodzieniec obserwował jak ogień powoli dzielił się na trzy płomienie. Ułożyły się one jak gdyby w kolejności od najmniejszego do największego a każdy z powstałych płomieni zdawał się chcieć przekazać Aleksandrowi coś ważnego. Chłopak poczuł jak powoli poddaje swój umysł hipnozie ognia. Z ogniska sypnęły się nagle iskry. Uleciały w niebo i zakręciły się kilkukrotnie wdając się w tan z porywistym wiatrem. Jedna z nich wywinęła w powietrzu kilka piruetów i już miała wpaść w serce Aleksandra jako iskra nadziei. Jednak w tym momencie chłopak został szarpnięty przez jakiegoś żołnierza.

— Koniec tego dobrego — rzekł po czym postawił Aleksandra na równe nogi. Jego losy podzieliła prędko reszta zgromadzonych wokół ognia Polaków. Aleksander poczuł jak jego oddech staje się cięższy kiedy do jego nogi przykuto dziesięciokilogramową kulę — Teraz macie ostatnią szansę aby pożegnać Europę.

Młodzieniec niemal natychmiast padł na kolana i zanurzył twarz w śniegu. Całował zimny puch tak, jakby był on jego kochanką. Na koniec nakreślił na śniegu znak krzyża. Pożegnał się z Europą. Nie powiedział jej jednak „do widzenia" a najbardziej bolesne w świecie „żegnaj".

* * *

Minęło wiele tygodni nim zesłańcy przebyli pieszo drogę z granicy Europy aż do Tobolska. W miejscowości tej oprócz zbiegu rzek Tobol i Irtyszu oraz wszechogarniającego zimna, przywitała ich też szara nędza. W centrum, na dużym wzniesieniu znajdował się jakiś poważnie wyglądający budynek. On jeden wykonany był z prawdziwej cegły. U stóp wzgórza, niczym u stóp pana, znajdowały się setki, jeśli nie tysiące drewnianych chat. Całość tworzyła krajobraz, który mógł być definicją nędzy i rozpaczy. Ponura szarość otoczenia odebrać mogła resztki nadziei tym, którzy jeszcze zachowali ją gdzieś na dnie serca. Nigdzie nie było widać ludzi. Okolica wydała się jakby... martwa. Zimowa aura tylko potęgowała to uczucie.

Aleksander został ulokowany w małej zatęchłej chacie oddalonej znacznie od centrum mieściny. Gdy tylko przekroczył próg swojego nowego „domu" poczuł jak fala żalu zalewa jego serce. Wtedy też poprzysiągł sobie, że choćby mieli mu żywcem wypruć flaki, nigdy nie nazwie tego miejsca domem. Razem z nim, do chaty wpadł ogromny mróz i nieco za dużo śniegu. Chłopak rozejrzał się po ciasnej sieni, która prowadziła do dwóch małych izb. Jedna z nich miała służyć mu od dziś za pokój dzienny a druga- za sypialnię. Wkroczywszy do większej izdebki zrozumiał, że czeka go długa droga nim przywyknie do swojego nowego lokum. Pomieszczenie zawierało bowiem tylko stół z dwoma krzesłami, coś co kiedyś mogło przypominać piec i wielkie na prawie całą ścianę okna, które szczelnych nawet nie mogły udawać. Młodzieniec zbliżył się do jednego z nich a ujrzawszy w szybie swoje odbicie, niemal krzyknął. Okazało się, że wyglądał jak upiór. Dotarło do niego, że jest jeszcze chudszy niż był nim wyruszył z Polski. Jego twarz zapadła się i przybrała barwę śniegu. Pod oczami widniały wory tak ciemne, że wyglądało to jakby chłopak ubrudził je sobie węglem. Aleksander westchnął ciężko i oparłszy się o ścianę powoli osunął się na podłogę. Zapłakał gorzko nad swoim nieszczęściem. Lecz wcale nie to gdzie się teraz znajdował było w tym wszystkim najgorsze. Najbardziej bolał go fakt, że wszystko co zostawił za sobą, stało się na dobre tylko wspomnieniem, które mógł przywoływać w myślach.

Sam nie zdawał sobie sprawy jak długo leżał w bezruchu na zimnej, drewnianej podłodze. Popadł w tak głęboką apatię, że było mu to doprawdy obojętne. Chciał spać, jednak odnosił wrażenie że śni na jawie. Wciąż słyszał świst wiatru i odczuwał przeraźliwy chłód. Jednak przed oczami widniała mu rozciągnięta w ponurym uśmiechu twarz matki.

Z letargu wyrwał go głośny łoskot. Aleksander uniósł głowię i ujrzał wtaczającego się do chaty, najpewniej pijanego w sztok człowieka. Natychmiast zerwał się na równe nogi i zmierzył przybysza czujnym spojrzeniem. Z wielkim trudem udało mu się skupić na sobie rozbiegane spojrzenie nieznajomego.

— Witam szanownego kawalera — ukłonił się tamten. Gdyby nie ściana, o którą zdołał się podeprzeć, zapewne runął by na ziemię jak długi — kawalera, prawda? Nie widzę obrączki. Chyba, że te carskie szuje paniczowi ją zabrały...

— W czym mogę pomóc? — Aleksander sam przestraszył się swojego głosu. Nagle zdał sobie sprawę, że było to pierwsze zdanie jakie wypowiedział odkąd ruszyli w drogę. Dreszcz wstrząsnął jego ciałem.

— Pomóc? To jest komitet powitalny! — mężczyzna postawił na stole butelkę z podejrzanie wyglądającym trunkiem. Następnie zbliżył się do zdezorientowanego młodzieńca i wyciągnął doń rękę — Jestem Zenon.

— Aleksander — chłopak odwzajemnił gest wciąż uważnie obserwując poczynania przybysza.

— Napijemy się? — Zenon uniósł w górę butelkę.

— Nie nie, dziękuję... nie piję — odparł Aleksander uśmiechając się blado. Mężczyzna uniósł brwi i wzruszył ramionami.

— Więcej dla mnie — rzekł po czym schowawszy butelkę pod kożuch, ruszył w kierunku drzwi — W razie czego, kawaler szuka mnie po drugiej stronie ulicy. A! Niechże kawaler rozpali w piecu, zimno tu jak... jak w psiarni — mężczyzna zaśmiał się głośno po czym opuścił chatę wpuszczając przy okazji kolejną porcję śniegu i chłodu.

Aleksander jeszcze przez długą chwilę stał oniemiały całym zajściem. Jedna radosna myśl rozjaśniła jego zmarznięty umysł. Żyli tu prawdziwi ludzie. I to Polacy. Chłopak, wstrząśnięty kolejnym dreszczem postanowił posłuchać rady Zenona i faktycznie rozpalić w piecu. Gdy tylko otworzył drzwiczki, te od razu z głuchym brzdękiem spadły na podłogę. Młodzieniec stłumił w sobie napływ gniewu i powoli podniósł je a następnie ustawił przy ścianie. Rozejrzał się za jakimś drewnem i dzięki Bogu ujrzał w kącie izby ustawiony niewielki stosik, który mógł posłużyć mu na jeden raz.

Wyciągnąwszy z kieszeni krzesiwo, zajął się rozpalaniem ognia. Płomień, jaki udało mu się uzyskać, wprawdzie nie był zbyt duży, ale od razu dodał chłopakowi otuchy. Tak więc Aleksander usiadł przed ogniem i wyciągnął do niego zgrabiałe dłonie ciesząc się dźwiękiem pękającego drewna. Żeby podsycić ogień, dmuchnął weń delikatnie i tuman iskier wzniósł się w powietrze. Chłopak odsunął się gwałtownie nie chcąc podpalić jedynego ubrania. Jednak tym razem ta jedna iskierka nadziei zdołała odnaleźć jego serce. Wpadła tam z wielkim impetem ciesząc się, że udało jej się osiągnąć cel. I właśnie w tej samej chwili Aleksandrowi nasunęła się pewna myśl. Nie miał tu zbyt wiele do roboty. Co by szkodziło więc, gdyby spróbował popracować nad swoją kondycją? Nigdy nie był dobry we wszelkiego rodzaju sporty ani nic podobnego. Ponadto tak daleka droga jaką przebył pozbawiła jego organizm resztki sił a doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że będąc w takim stanie, długo nie przetrwałby tu – w głębi Rosji. Wpadł więc na pewien pomysł. Na początku, całymi dniami będzie rąbał drewno. Jego nigdy za wiele a ten wysiłek fizyczny z pewnością pozytywnie wpłynąłby na rozwój jego kondycji. No, i przy okazji udałoby mu się pobudzić zamarznięty na kość układ krwionośny. Poza tym, tak mozolna praca pozwoliłaby mu zabić trochę czasu...

Ogień omal nie zgasł. Aleksander dołożył do pieca dość sporych rozmiarów polano. Przez chwilę zastanowił się czy nie był to błąd i czy kawał drewna nie zgasi tlącego się delikatnie płomyczka. Jednak ogień od razu pochłonął drewno, którym go nakarmiono. Płomień powrócił do swojej poprzedniej postaci. Był mały, ale dawał ogrom ciepła. W tym momencie Aleksander wpadł na jeszcze jedną myśl, która przez pierwszy moment wydawała mu się niesamowicie naiwna i głupia. Uznał jednak, że powinien stłumić w sobie wszelkie negatywne myśli. Przynajmniej na ten moment. Pomyślał sobie, że całkiem prawdopodobnym jest to, iż w jego pobliżu mieszka sporo zesłanych rodzin, które być może cierpiały z powodu mrozu. Uznał, że on sam nie potrzebuje tyle ciepła ile dla przykłady pięcioosobowa rodzina (w trakcie marszu widział takich wiele). Postanowił więc połączyć swój rozwój sfery fizycznej z pewnego rodzaju służbą na rzecz potrzebujących. Chciał pokazać ludziom, że świat o nich nie zapomniał, choć sam czuł się zapomniany

Usatysfakcjonowany swoimi planami na najbliższą przyszłość, zasnął oparty o ścianę. Ogień jeszcze długo tańczył w piecu czuwając nad śpiącym zesłańcem. Swoim płomiennym jęzorem starał się sięgać jak najbliżej twarzy Aleksandra, by móc go jak najbardziej ogrzać. Zgasił go dopiero poranny wiatr, który z niesamowitą siłę wleciał przez komin w towarzystwie płatków śniegu.

* * *

Dni, choć krótsze niż te w Europie, mijały powoli a po pewnym czasie zaczęły zlewać się w jeden długi ciąg. Każdy z nich wyglądał dla Aleksandra tak samo. Budził się przed słońcem, jadł cokolwiek wpadało mu w ręce – najczęściej była to jednak kromka twardego jak kamień chleba – i wychodził do pracy. Drewno rąbał dosłownie całym dniami. Nie przeszkadzało mu to jednak, świadom był, iż nic lepszego robić tu nie może. W międzyczasie podśpiewywał pod nosem polskie piosenki lub recytował wiersze jego przyjaciela, który jakiś czas temu rozstał się ze światem. Spać chodził bardzo późno. Przynajmniej tak mu się wydawało, bowiem nim chłopak wreszcie udał się do snu, słońce pogrążone było w nim od wielu godzin. Po dwóch tygodniach, zaczął dostrzegać efekty swojego wysiłku. Mimo, iż nadal był chudy jak patyk, jego ciało nabrało jakichkolwiek kształtów. Ręce stały się silniejsze a sam chłopak zorientował się, iż ciężka praca przestała u niego powodować zadyszkę. Po raz pierwszy od dawna, był z siebie naprawdę zadowolony.

Tak jak sobie obiecał, większość drewna oddawał potrzebującym rodzinom. Zyskał tym sobie sympatię wszystkich okolicznych mieszkańców. Swoją wdzięczność okazywali na wszelkie możliwe sposoby. Podrzucali mu coś do jedzenia (raz nawet Aleksander dostał plaster miodu!), zapraszali do siebie i ogólnie rzecz biorąc szukali kontaktu z młodzieńcem. Ten jednak stronił od towarzystwa i niechętnie wdawał się we wszelkie choćby zwykłe sąsiedzkie pogawędki. Uważał to za zdradę wobec dawnego życia, z którego utratą wciąż nie do końca umiał się pogodzić. Czasem tylko, gdy Zenon wpadał do niego „na kielicha" (którego Aleksander za każdym razem odmówił) pozwała sobie na dłuższe rozmowy. Momentami obawiał się, czy nie zostanie uznany za wariata. Zwykle jednak cieszył się z samego faktu, że robi coś pożytecznego i wywołuje radość od innych ludzi dotkniętych nieszczęściem.

Szedł właśnie niosąc na plecach kilka kilo drewna dla rodziny Tomaszewskich. Nie odrywał wzroku od czubków swoich butów. Jak w mantrze, liczył każdy stawiany krok i każdą porcję śniegu, która wsypywała mu się do podziurawionych butów. Nagle coś go zatrzymało. Ktoś z całym impetem wpadł na niego. Aleksander zachwiał się, całe drewno wylądowało w śniegu razem z wystraszoną młodą dziewczyną. Chłopak podniósł zdezorientowany wzrok na przerażoną twarz panienki. Ta szybko zerwała się na równe nogi i zaczęła z prędkością światła mówić do młodzieńca słowa w języku niemieckim. Aleksander, zły na samego siebie, że nie zna w tym języki ani jednego słowa, starał się gestami uspokoić blade dziewczątko. Ta nagle padała mu do stóp i zdawała się przepraszać. Młodzieniec momentalnie podniósł ją z zimnej ziemi i powoli zaczął zbierać porozrzucane kawałki drewna. Dziewczyna wciąż mówiła do niego po niemiecku.

— Przepraszam najmocniej, ale nie rozumiem ani słowa — mruknął prostując się. Wtedy ujrzał utęskniony wzrok panienki utkwiony w zbieranym przez niego drewnie. Nie wahał się ani chwili — Proszę to wziąć — wyciągnął do dziewczyny rękę, w której trzymał worek z drewnem.

Panienka niepewnie chwyciła worek. Spojrzała wdzięcznie na Aleksandra i ukłoniwszy się podziękowała po polsku. Chłopak jeszcze chwile przyglądał się bladej twarzyczce, po czym skinął lekko głową i odszedł. Musiał wrócić do swojej chaty po nową porcję drewna. Miał tylko nadzieję, że państwo Tomaszewscy nie będą mieli mu za złe tego, że dostarczy drewno dopiero pod wieczór.

Gdy po spełnionym obowiązku wracał do swej chaty, było już całkiem ciemno. On z kolei zdążył już zmarznąć do tego stopnia, iż pewien był, że nie dotrze o własnych siłach. Nie uśmiechało mu się umrzeć w polu i zostać przysypanym warstwą śniegu, więc postanowił na moment zatrzymać się i rozpalić ognisko. Z początku sprawiało mu to pewne trudności. Wiatr wiał tak mocno, że gdy tylko pojawiła się jakakolwiek iskra, on od razu ją zabijał. Ponadto ułożony na szybko stosik ogniskowy co rusz zostawał przysypywany śniegiem i Aleksander bez przerwy musiał go odkopywać. Jednakże jawiąca się nie wiadomo skąd wola przeżycia była w młodzieńcu tak silna, że nie poddawał się. W końcu udało mu się osiągnąć cel i na stosiku pojawił się płomień, który był nawet nieco większy niż ten, który zwykle udawało mu się rozpalić we własnym piecu.

Poczuł ogromną ulgę gdy ogień zaczął rozgrzewać jego przemarznięte ciało. Równocześnie pogrążył się w głębokich przemyśleniach. Od pewnego czasu, za każdym razem kiedy widział pomarańczowe płomienie, myśli jego obfitowały we wszelkiego rodzaju refleksje. Tak też było i tym razem. Obserwując tańczące iskry Aleksander przeanalizował wydarzenia minionego dnia. Że też nigdy nie pomyślał nawet o tym by choć w małym stopniu nauczyć się niemieckiego. Rosyjskim posługiwał się biegle jednak będąc urodzonym w Królestwie Polskim nie istniała szansa by nie umiał mówić w języku zaborcy. Poczuł się nagle jak ostatni tuman nabrawszy świadomości, że poza rosyjskim i rzecz jasna polskim nie umiał porozumieć się w ani jednym innym języku. Powziął więc postanowienie. Zadbał już o swoje ciało, więc nadeszła pora by zadbać i o rozum. Nie miał pojęcia jak się do tego zabrać, ale wiedział, że nauczy się choćby podstawowych zwrotów opornej niemczyzny. Tu, w miejscu gdzie spotkać można ludzi każdej narodowości, umiejętność posługiwania się dodatkowym językiem mogła okazać się niezwykle przydatna. Choćby przy takich sytuacjach jak ta dzisiejsza...

Aleksander dołożył polano do ognia. Mógł pozwolić sobie na jeszcze kilka chwil przy cieple płomienia, który wcale nie zwiększył swojej objętości. Kolejna myśl uderzyła go jak grom z jasnego nieba. Był tutaj nikim. Nie znaczył zupełnie nic. Gdyby umarł, najpewniej nikt by się nie zorientował. Może to odpowiedni czas żeby to zmienić? Może powinien przestać zachowywać się jak dzikie zwierzę i postarać się odnaleźć swoje miejsce w tej społeczności. Nie wiele mógł. Był tutaj sam, znał naprawdę niewielu. Jaka więc mogła być jego rola poza dobrodusznym dziwakiem rozdającym drewno. A może... może mógł być po prostu dobrym przyjacielem. Zjednać sobie ludzi i chociaż wśród nich szukać radości. Tak, zdecydowanie to był już ten czas by wyjść trochę w świat. Czas działać. Dla innych i dla siebie.

Młodzieniec zasypał ognisko śniegiem. To zaskwierczało żałośnie i natychmiast uśpiło pojedynczy płomień. Iskry jeszcze przez chwilę mieszały się z gwiazdami po czym i one zamarły. Aleksander ruszył przed siebie. Tym razem jednak nie liczył własnych kroków. Próbował ułożyć w głowie sensowne zdanie, którym jutro z samego rana, jeszcze przed rąbaniem drewna, przywita sąsiadów.

* * *

Aleksander był osobą, która trzymała się swego. Jak już coś postanowił, musiał tego dokonać. Więc, tak jak wymyślił to sobie tamtego wieczoru przy ognisku, tak zrobił. Udało mu się odnaleźć panienkę, która zaskoczyła go wtedy na drodze. Z wielkim trudem udało mu się przedstawić jej swoją prośbę o naukę niemieckiego. Dziewczę znało po polsku kilka zwrotów jednak zdecydowanie zbyt mało, by komunikacja między tą dwójką odbywała się bez przeszkód. W końcu jednak doszli do porozumienia i Aleksander w zamian za drewno, jakie zaczął dostarczać rodzinie Schumsbacherów, mógł pobierać nauki u panienki Charlotte.

Szło mu naprawdę ciężko. Prędko okazało się, że chłopak nie ma w sobie za grosz talentu do nauki języków obcych a przyswojenie zaledwie kilku zwrotów stało się trzykrotnie trudniejsze niż codzienne rąbanie drewna. Ale poddać się nie miał zamiaru. Uczył się. Od teraz przy pracy nie śpiewał ani nie recytował wierszy a powtarzał kolejne słówka i zwroty. Sąsiedzi zaczęli patrzeć na niego jeszcze dziwniej, kiedy to mijając go słyszeli z ust młodzieńca różne podejrzanie szeleszczące wyrazy. Powoli i mozolnie, ale dopinał swego. Rozmowy z Charlotte stawały się dużo prostsze i przyjemniejsze. Aleksander nawet nie zauważył momentu, w którym zaczął traktować panienkę jak przyjaciółkę.

To z kolei było dobrym krokiem do wdrożenia w życie jego kolejnego planu. Odnalezienie roli w społeczeństwie było dla niego bowiem niemal tak samo wielkim wyzwaniem, jak nauczenie się niemieckiego. Chłopak musiał złamać w sobie ogromne ilości lodu by umieć be stresu rozmawiać z ludźmi. Na początku przyjął postawę słuchacza. Zatrzymywał się na chwilę u każdej rodziny, której dostarczał drewno i wysłuchiwał najrozmaitszych historii, zażaleń i innych tego typu rzeczy. To akurat nie było dla niego zbyt trudne. Od zawsze wolał słuchać niż mówić. Doprowadził tym do tego, iż ludzie spragnieni wygadania się przed kimś sami szukali jego towarzystwa i wręcz błagali by został choć chwilę dłużej. Po pewnym czasie Aleksander również zaczął opowiadać. O Polsce, o swojej rodzinie, o dzieciństwie... Długie godziny spędzał na filozoficznych rozmowach z Zenonem, Charlotte czy też innymi mieszkańcami Tobolska. Osiągnął swój cel. Pojął też, jak bardzo zmieniła go droga do niego. Stał się człowiekiem bardziej otwartym, dobrym przyjacielem, na którym ludzie mogli polegać.

Mimo to, zdawało mu się, że jego dusza jest wyjątkowo ciężka. Coraz częściej odpływał myślami w krainy nie do końca sobie znane. Coraz częściej też chciało mu się płakać bez konkretnego powodu. Zadbał o ciało i o rozum, ale jego duch podupadł. Nie potrafił odnaleźć tutaj źródła szczęścia.

— Co się dzieje kawalerze — zapytał go pewnego wieczoru Zenon, kiedy siedzieli wspólnie w chacie Aleksandra.

— Nic to, a co ma się dziać — odparł chłopak wzruszając ramionami.

— Markotnyś jest ostatnio. Nie mówię, że na co dzień kawaler tryska wybitnym humorem... ale ostatnio jakoś jest szczególnie nie w sosie.

— Chyba dopadł mnie syberyjski humor — Aleksander uśmiechnął się ponuro — Myślisz, że...

— Że co?

— Nie, to głupie.

— Kawaler chce stąd nawiać. Przykro mi, to raczej niemożliwe. Chociaż mówią, że był taki jeden. Ale tamtemu no ponoć Puszkin pomagał. Poeta, Mackiewicz czy coś podobnego... — Zenon zawiesił głos patrząc z żalem na stojącą na stole pustą butelkę.

Aleksander zatonął na dłużej we własnych myślach. Wiedział, że jemu nigdy nie uda się stąd uciec. W zasadzie pogodził się z tym. Jednak gdzieś w nim ciągle krzyczała Polska. Zerwał się nagle z miejsca a w jego oczach Zenon dostrzegł niepokojącą iskrę.

— Gdzież to?! — zawołał Zenon kiedy młodzieniec opuścił chatę. Mężczyzna jęknął cicho po czym wybiegł za Aleksandrem na dwór — Co też kawaler wyprawia?! — zawołał kiedy ujrzał jak chłopak mimo panującej zamieci układał stos ogniskowy.

— Ogień... On zawsze mówi mi co powinienem czynić — rzekł młodzieniec a w jego oczach zamajaczył obłęd.

— Wariat — skwitował Zenon uśmiechając się półgębkiem.

Płomień jaki powstał, był największy z tych, jakie do tej pory udało rozpalić się młodzieńcowi. Zdawał się wyciągać swą rozgrzaną szyję aż do samego nieba. Przy tym pałał tak ogromnym żarem, że Aleksander przymknął na moment powieki czując, że właśnie odbywa mentalną podróż do kraju lat dziecinnych. Momentalnie zobaczył słońce wiszące wysoko na wolnym od obłoków niebie. Siedział w sadzie za domem i obserwował jak jego kuzynostwo robi sobie wyścigi „kto pierwszy wpadnie do stawu". W oddali widział swojego ojca na środku niewielkiego zbiornika. Mężczyzna siedział w łodzi i łowił ryby. Gdy tylko złapał spojrzenie syna uśmiechnął się czule i pomachał doń. Wokół unosił się zapach kwitnącej wiśni i miodu. Wszystko było takie sielskie... Nagle z domu wyszła matka z dzbanem pełnym kompotu z truskawek. Położyła dłoń na ramieniu syna.

Chłodny podmuch wiatru wyrwał go brutalnie ze wspomnień. Aleksander zmarszczył brwi i wpatrzył się w ogień. Ten zdawał się aż krzyczeć w jego kierunku. Pora, by odzyskać i siłę ducha. Pora, aby odbudować w ludziach ducha Polski. Rosjanie mogli wywieźć Aleksandra z ojczyzny, ale nie ma takiej siły, która wyrwała by Polskę z jego duszy. Czas by postawić przed sobą prawdziwe wartości. Młodzieniec podjął decyzję. Nie pozwoli, żeby tu, na zimnych śniegach Syberii umarł gorący jak ten płomień duch Polaków. Jego duch. Ale cóż on mógł zrobić. Powstania tutaj przecież nie wywoła. Myśli w głowie młodzieńca pędziły jak stado antylop przeskakujących się nawzajem. Znieruchomiał próbując wytężyć najmniej pracujące komórki w mózgu. Z oddali, jak gdyby zza ściany dobiegał go głos Zenona. Nie słuchał.

Kilka kawałków drewna przewróciło się w środku ogniska. Iskry poszybowały do nieba. Aleksander chwycił potężne polano i bez namysłu wrzucił w olbrzymi płomień. Ten stał się jeszcze większy. Nowy pomysł uderzył w niego z taką siłą, że chłopak omal nie przewrócił się. Będzie naśladował swój ideał. Swojego ojca, który od zawsze wpajał małemu Aleksandrowi najwyższe wartości. To on nauczył go honoru i to on zrobił z niego Polaka. Pora więc, by przekazać nabyte wartości dalej, pokoleniu, które wychowywane jest tutaj, w krainie tak surowej i pozbawionej ojczystej miłości.

Aleksander czuł jak wypełnia go siła. Spojrzał w niebo. Utkwiwszy wzrok w księżycu pomyślał o swojej matce. Być może w tej właśnie chwili patrzyła ona dokładnie w tym samym kierunku. Przeniósł spojrzenie na najjaśniejszą gwiazdę. Kto wie, może to jego ojciec patrzy z dumą i czuwa. Młodzieniec zachwiał się. Zakręciło mu się w głowie a przed oczami pojawiły się czarne jak śmierć motyle. Runął w ogromną zaspę.

* * *

Wyzwanie, jakie przed sobą postawił okazało się niezwykle skomplikowane. Jednakże dążenie do osiągnięcia celu przysparzało Aleksandrowi nieoczekiwanie dużo radości. Wiele trudu zadał sobie by zdobyć jakiekolwiek książki z literatury polskiej. Chodził od domu do domu i pytał wszystkich sąsiadów. Prawdopodobnie gdyby nie to, że wcześniej zyskał sobie ich przyjaźń, nigdy nie przyznaliby się do posiadania dzieł takich twórców jak Jan Kochanowski, Mikołaj Rej, czy choćby Daniel Naborowski. Sąsiedzi mimo wszystko niechętnie pożyczali chłopakowi jedyną polskość jaką udało im się wywieźć z ojczyzny. Większość z nich Aleksander musiał naprawdę długo przekonywać, ale w końcu oddali mu na chwilowe przechowanie dzieła polskich artystów.

Ze znalezieniem rodziców, którzy chcieli posłać swoje dzieci na nauki języka polskiego, nie miał już tak dużego kłopotu. Niemal od razu znalazły się rzesze chętnych. Aleksander więc zaczął po dwie godziny dziennie nauczać pięcioosobowe grupki. Z początku obawiał się, że nie pogodzi tego ze swoją pracą przy drewnie, jednak z pomocą Charlotte rozsądnie wszystko rozplanował w czasie. Dzieciaki prędko pokochały swojego nauczyciela i garnęły się do niego tak jakby co najmniej rozdawał darmowe słodycze. Chętnie czytały i uczyły się na pamięć kolejnych fraszek Kochanowskiego, płakały przy jego trenach i dyskutowały nad pieśniami. Niezbyt chętnie podchodziły tylko do ortografii. Wprawdzie sam Aleksander nie sądził by ta była niezbędna do funkcjonowania, jednak postanowił zachować się jak prawdziwy nauczyciel i wmawiał swoim podopiecznym, iż jest to rzecz niezwykle ważna. Często też opowiadał dzieciom historie bohaterów takich jak Jan Henryk Dąbrowski czy Tadeusz Kościuszko. Wspólnie wymyślali również rozmaite opowieści, których akcja toczyła się w wolnej od złego króla krainie. Aleksander z dumą obserwował, jak ziarno polskości kiełkuje w tych młodych sercach. Sam również odzyskał siłę swego ducha. Prawie ciągle uśmiechał się, jeszcze chętniej wdawał się w pogawędki ze spotykanymi ludźmi a nawet, ku przerażeniu Zenona, coraz częściej żartował.

Nową przypowieść Polak sobie kupi // Że i przed szkodą, i po szkodzie głupi — Aleksander właśnie skończył czytać Pieśń V ostatniej tego dnia grupce dzieci. Świeca, przy której siedzieli odbijała się w szybie, dając tym samym więcej światła. Wtem drzwi od chaty otworzyły się z hukiem i do środka wpadł zdyszany Zenon. Razem z nim wpadł nieproszony przez nikogo wiatr i migiem zgasił świecę.

— Kawalerze, w tej chwili zabieraj się stąd, idą po ciebie — wysapał.

— Co? — młodzieniec podniósł się gwałtownie — Kto?

— Ruscy, ktoś doniósł! — wrzeszczał mężczyzna — Kawaler ucieka, ale to już! Dzieciaki do mnie, prędko!

— A co z książkami? — zapytał Aleksander, do którego nie do końca dotarły słowa Zenona.

— Pal je licho, nie ma czasu!

Chłopak nie zwlekał dłużej. Opuścił swą chatę i zostawiwszy otwarte drzwi, popędził prosto do lasu. Wiedział, że będą go szukać, nie mógł nikogo narażać. Gdy tylko znalazł się w uśpionym przez zimę lesie, zaczął poszukiwać miejsca, w którym mógłby spędzić noc. W końcu odnalazł coś na kształt szałasu utworzonego z pochylonych do samej ziemi gałęzi świerków. W pierwszej kolejności rozpalił ogień. Nie spodziewał się, że przyjdzie mu to z taką łatwością. Niemal natychmiast narodziły się trzy płomienie. Podobnie jak wtedy, przy pożegnaniu Europy, ułożyły się w kolejności od najmniejszego do największego. Ten wieczór był jednak wyjątkowo zimny. Ogień dawał młodzieńcowi tylko złudne uczucie ciepła na twarzy. Aleksander czuł jak drętwieją mu ręce. Nie wiedział jednak czy to z zimna, czy raczej ze strachu przed rosyjskimi represjami. W głębi siebie odczuwał jednak ogromną dumę. Zdawało mu się, że jego serce, choć z powodu niskiej temperatury biło coraz wolniej, pałało ogromnym żarem. Może to jedna z iskier, które ulatywały z ogniska właśnie postanowiła zamieszkać w sercu chłopaka i rozpalić tam ogień.

Płomienie powoli zaczęły gasnąć. Aleksander chciał podnieść się by poszukać drewna, jednak nagle zdał sobie sprawę z tego, iż nie ma siły się poruszyć. Mimo wszystko ogarnął go pewnego rodzaju błogostan. Młodzieniec przymknął powieki i oparł głowę o pień świerku. W duszy podziękował ogniowi, który prowadził go odkąd tylko znalazł się w obcej krainie. Spełnił wszystko, co ten mu podpowiadał. Zadbał o ciało, zadbał o rozum, a w końcu zadbał i o swojego ducha. Pełnił służbę, odnalazł się w społeczeństwie, dążył do ideału. Aleksander czuł, że zrobił tu wszystko co do niego należało.

Nagle ogień stał się dużo większy. Był tak ogromny, że chłopak obawiał się o losy zwieszonych nisko gałęzi. Wystraszył się na dobre gdy zobaczył, że płomienie w zasadzie liżą już ramiona świerku. Jednak te wcale nie zajęły się ogniem. Aleksander zmrużył oczy gdy po drugiej stronie ogniska zobaczył męską sylwetkę. Tato? Nie, to na pewno Zenon... Nie. To tato. Męska postać wyciągnęła dłoń do ukochanego syna i uśmiechnęła się tym swoim uśmiechem pełnym miłości. Ale gdzie była mama? Ach tak... Aleksander odwzajemnił uśmiech swojego ojca po czym powoli wstał i podał mu dłoń.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro