1. Stare Opowieści (cz.1)
Mała osada zagnieżdżona przy rzece, zaraz niedaleko największego lasu północnej części wyspy, była największym siedliskiem ludzi jakie w okolicy można było spotkać. Jej mieszkańcy oddzieleni od reszty świata dwoma odnóżami Wrogiej Wody, jak mieli w zwyczaju nazywać rzekę, żyli ze sobą w wyjątkowej jak na wyspowe zwyczaje zgodzie.
Pomiędzy chatami z drewna dało się zauważyć beztrosko biegające dzieci, zapracowane, lecz uśmiechnięte kobiety i mężczyzn budujących kolejne domy, oporządzających konie, czy udający się w stronę pól zboża, marchwi, a także tutejszych roślin, trudnych do opisania.
Rośliny przywiezione nie wiadomo kiedy i przez kogo, zwykli tu nazywać po swojemu nar'ionem lub zwyczajnie końskim owocem. Byli to prości ludzie, nadawali proste nazwy, więc gdy tylko zauważyli, iż dzikie konie ze Stepów da się tym nie tylko nakarmić, a przede wszystkim oswoić, od razu zaczęli tak wołać na tą roślinę. Miała ona duże, gładkie, regularne owoce, o nadającej się na materiał skórze koloru zielonego, z której najlepsze krawcowe wioski umiejętnie szyły ubrania. W środku znajdował się miąsz, chroniący jeszcze tylko pestkę, po której otwarciu wysypywał się brązowawy proszek. To wszystko również zaradni ludzie tej osady umieli wykorzystać, w głównej mierze do przygotowywania jedzenia. Do opisania pozostały jeszcze liście i łodygi, ale to już trudno było wytłumaczyć, bez opowiedzenia o tej przedziwnej krainie. To tą częścią częstowały się od osadników dzikie konie ze Stepów i Łąk Północy, i to dzięki temu to miejsce potrafiło rozwijać się w tym niebezpiecznym zakątku świata, jakim była wyspa.
Ludzie z osady bali się przekraczać Wrogą Wodę nie bez powodu, tak samo jak nigdy nie zapuszczali się w głąb Stepów, czy do Ciemnego Lasu, wszyscy bez wyjątku wiedzieli bowiem, że nikt kto się tam udał nigdy już nie wrócił. To jednak nie była jedyna z przedziwnych rzeczy, jakie działy się w tej krainie. Co starsi mieszkańcy dobrze pamiętali jeszcze opowieści o ogromnej liczbie krzywd, jakie wyrządzano ludziom w okolicy, przed pojawieniem się końskiego owocu. Na ich ziemię przybywały wrogie plemienia z Południa, Wysocy Ludzie z Ciemnego Lasu, czy bestie wszelakiej maści i kształtów z absolutnie każdej strony, by rabować, niszczyć i mordować. Tamtym czasem żyli tu w ciągłym strachu, przenosili się z miejsca na miejsce byleby tylko przeżyć. Ciężko im się było rozwijać, zakładać miasta, czy nawet rodziny. Nie dziw więc, że wszyscy się w tamtych czasach strasznie rozproszyli, a populacja ledwie rosła. Straszne potwory kradły ze żłobów dzieci, zabijały zwierzynę i pożerały uprawy, postacie o przerażających twarzach porywały kobiety dla własnych, nieznanych celów, a plemiona z Południa robiły to wszystko naraz, tylko nad powodami ich działań nikt się nigdy nie zastanawiał.
Każdy czy młody, czy stary wiedział, że zielona Północ, ze swymi żyznymi łąkami i rozległymi stepami od wieków była w konflikcie z górzystym Południem. Ci drudzy mieli większą przewagę, gdyż wychowani w górach umieli się po nich poruszać jak nikt inny, a jakby tego było mało funkcjonowały tam ogromy kopalni, a kowale siedzieli w każdej małej wioseczce, gotowi za niewielką zapłatą wykonać solidną broń. Taka przewaga wystarczyła, by Północ dostawała od nich regularne baty, a to był tylko czubek góry lodowej, niebezpieczeństw czyhających na wyspie.
W osadzie jednak od lat nie pojawił się nikt z tamtych stron, z resztą z żadnych stron nikt się nie pojawiał. Byli oni chronieni przez dzikie konie, lub te swoje już oswojone. Zwierzęta dla swych przyjaciół-karmicieli potulne i przyjazne, w obliczu zagrożenia broniły ich niczym swych dzieci. Kłapały zęby, kopyta strzelały kopniaki, a także czasem działo się coś, czego nikt nie próbował nawet wytłumaczyć, chyba ze strachu przed prawdą.
Dziwnym więc było i wprawiło wszystkich w niemały popłoch, gdy w tydzień przed Wielkim Świętem Jorak Młynarz znalazł przy Stawie nieprzytomnego mężczyznę. Zlękł się z początku, lecz już po chwili ze swym synem, pomagającym mu przy pracy, nieśli go w stronę wioski. Proste umysły tych nieskomplikowanych ludzi kazały pomagać każdemu znanemu człowiekowi, a też sam Jorak nie był ani spostrzegawczy, ani nie umiał spamiętać wszystkich twarzy w osadzie, nie podejrzewał więc nawet, że mógłby być to ktoś obcy.
Przytaszczyli go z wielkim trudem, bo chłop był jak dąb, do miejscowej zielarki, gdyż to tu przybywał każdy z najmniejszym choćby bólem głowy, a i kobieta miała zwykle na to radę. Udało się im nie wzbudzić sensacji wśród mieszkańców tylko dlatego, że zielarka pomieszkiwała na skraju osady, w domu otoczonym małym zagajnikiem.
Otworzyła im, jeszcze w koszuli nocnej, w końcu ledwo świtało, z lekkim zdziwieniem na jasnej twarzy. Pospiesznie odgarnęła złotawe w tym świetle, długie loki na plecy i uśmiechnęła się pospiesznie. Syn Joraka, jak na młodego szczyla przystało zagapił się na nią jak w obrazek z ustami ułożonymi w ,,O" i omało z wrażenia nie puścił nóg nieprzytomnego mężczyzny.
− Wchodźcie, wchodźcie! − pospieszyła ich. Przekroczyli oboje próg, chwiejąc się lekko na boki, pod wpływem ciężaru tego trzeciego. − Połóżcie go na łożu − poleciła, z lekka zaaferowana, gdyż jako kobieta inteligentna od razu zauważyła, iż coś było nie tak z nieprzytomnym przybyszem. Bynajmniej nie chodziło tylko o stan jego zdrowia.
Ułożyli go więc na posłaniu, w wygniecionej pościeli i stanęli tak, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Ona tymczasem już kszątała się po izbie, starając się znaleźć zostawioną na wszelki wypadek misę z wodą. Namierzyła ją wreszcie w jednym z kątów, lecz po namyśle zostawiła i poszła oglądać pacjęta. Jorak zerknął na nią, a potem jakby dopiero nagle odzyskał głos, bo odchrząknął i zaczął mówić.
− Znalazłem go tak przy Stawie... − Spojrzał na syna, który z kolei wielkimi ślepiami gapił się na kobietę. Upewiwszy się, że ona jest zbyt zajęta gościem, by to przyuważyć trzepnął go w ucho i warknął, żeby poczekał na zewnątrz. Chłopak wyszedł, zawstydzony, a zielarka uśmiechnęła się pobłażliwie, z wzrokiem skierowanym na nieprzytomnego, udając, że nie słyszała.
−Zajmę się nim, drogi Joraku. Dobrześ zrobił, że go tu przytaszczyłeś. − Mężczyzna wypiął pierś, wyraźnie z siebie zadowolony. Poprawił też koszulę, uśmiechając się ciemną od ciągłej pracy na słońcu twarzą.
− Dobra pani, to zaszczyt pomóc. − Zawahał się chwilę, po czym kontynuował − Muszę jednak wracać nad Staw, rozumi pani...
Skinęła tylko głową, a potem słysząc kroki podniosła głowę. Jorak stał już przy drzwiach.
− Prosiłabym cię, o kilka wiader wody, dobrze? Jak najszybciej. − Wyszczerzył się i pokiwał głową na znak zgody. Ona wzięła głęboki wdech, spojrzała mu poważnie w ciemne oczy i dodała prędko na odchodne − Joraku! Nie wspominaj o tym nikomu... − wskazała na mężczyznę. − Nie chcę, by ktoś przeszkadzał mu przy powrocie do sił. I karz też nic nie mówić swemu synowi, wiesz jakie są dzieci.
Mężczyzna zgodził się, skinął jej głową na pożegnanie i zamknął za sobą drzwi.
Teraz tylko musiała dobudzić przybysza i wypytać go o... właściwie nie wiedziała o co. Niezdarzało jej się nie wiedzieć. W osadzie ludzie nie mieli wiele tajemnic, a jeśli już mieli nigdy przed nią. Ufali jej, powierzali swe sekrety, czasem bezwiednie. Po prostu była bardzo spostrzegawcza, a może wścibska. Lubiła ot popołudniami kręcić się między domami, zagadując, obserwując, podsłuchując. Nie była z tego powodu szczególnie dumna, ale to dzięki temu często umiała tym ludziom pomóc. Także, nie chwaląc się, wzbudzała zaufanie.
Otarła pot z czoła, odgarnęła włosy z twarzy i poczęła szukać bandaży. Niby zawsze starała się utrzmać w chacie porządek, lecz tym razem wszystko pochowało się przed nią i to nie wiadomo gdzie. Doszukała się ich w kredensie na zioła, zabrała z tamtąd jeszcze kilka maści i mikstur, po czym wróciła do mężczyzny. Dalej leżał na wznak, z rękami po bokach i dziwnym wyrazem twarzy. Na tej twarzy, której normalnie widok wprawiłby pewnie młode dziewczyny z osady w głośny chichot, mieściło się wielkie, krwawiące rozcięcie. Przyciągnęła sobie stołek do łóżka, zapaliła świecę, by lepiej widzieć, a potem przycisnęła bezceremonialnie kawałek materiału, namoczonego w wywarze z kilku ziół z jej ogrodu i brązowego proszku wprost do rany. Mężczyzna poderwał się z krzykiem, zamachnął wielkimi łapami, omało nie zrzucając jej na podłogę, po czym sam przytrzymał ją w miejscu, mocno i nieszczęśliwie za kark. Przydusił ją na chwilę, po oczach było widać, że jest zdezoriętowany, poruszał nimi szybko, na różne strony. Wreszcie jego wzrok skoncentrował się na niej, rozluźnił uścisk, a ona zaczerpnęła łapczywie świeżego powietrza.
− Kim do diała, ty jesteś? − zapytał patrząc na nią podejrzliwie, lecz bez strachu, w końcu dalej miała na sobie tylko koszulę nocną i przedwszystkim była kobietą, ten typ wyglądał dokładnie na takiego co uważa się za lepszego od innych, od pań szczególnie.
Jej mózg zaczął wreszcie pracować na wysokich obrotach, dawno bowiem nie walczyła. W jednej chwili sięgnęła po ukryty w ramie łóżka sztylet, wyrwała się z uścisku mężczyzny i wyskoczyła w górę chwytając go za nadgarstek. Zgrabnym przeskokiem znalazła się za nim, wzmocniła uścisk, długie, czyste paznokcie wbiła w jego skórę. Trzymany w drugiej dłoni sztylet obróciła w palcach, przejechała jego płaską częścią po szyji mężczyzny, aż w końcu ułożyła go pod kątem tuż na krtani. Słyszała jego przyspieszone bicie serca. Najwyraźniej nie była tak spokojna, jak się wydawało.
− Nie ty tu zadajesz pytania − mruknęła mu do ucha, na co on wzdrygnął się wyrwany z początkowego szoku. − Ale, jeśli tak bardzo ci zależy... − Uśmiechnęła się złośliwie. Jej miło wyglądająca wcześniej twarz, nagle drastycznie się zmieniła − Jestem Iriada.
/Amisiek
A więc! Jeśli przyjdzie wam ochota powytykać mi błędy, śmiało, serio. Jest to bardziej zbiór opowiadań, w dodatku pisany raczej luźno i nieobowiązkowo, jako wstęp do czegoś większego, czego napisanie, a może najpierw uporządkowanie zajmnie mi sporo czasu. Wszystkie sugestie i krytyki przyjmę, z otwartymi ramionami, toteż jeśli ktoś się skusi, niech liczy na uściski, haha! Pozdrawiam i dziękuję, że czytacie!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro