Rozdział XXVIII - Światło w tunelu
Spokojna wegetacja mutantów w ich nowej pseudo-kryjówce nie potrwała niestety długo. Jakby działanie trucizny niewystarczająco im doskwierało, jeden z patroli Salamandrian stacjonujących w ich byłym domu w końcu znalazł ich małą pieczarę i poinformował o tym resztę. Nie trzeba było dużo czekać, by kosmici podjęli w związku z tą informacją jakieś działania.
Feralnego ranka Michelangelo obudził podejrzany łomot. Początkowo żółw sądził, iż to może tylko jego wyobraźnia – w końcu skoro już tak bardzo bolała go głowa, to czemu miałaby nie zacząć dodatkowo jeszcze płatać mu figli? Wtedy jednak jego wzrok prześliznął się po wejściu do bazy i natychmiast doń wrócił, dostrzegłszy, co tak naprawdę jest grane. Z usypanej z gruzu barykady zastawiającej wlot tunelu gęsto sypał się pył, wstrząsany od drugiej strony przez próbujących sforsować blokadę kosmitów. Kiedy tylko to do niego dotarło, błękitnooki ociężale (bo niestety nie dawał już rady inaczej) podniósł się ze swojego prowizorycznego posłania i zaczął budzić pozostałych, chcąc ostrzec ich przed zagrożeniem. Nie minęła chwila, a wszystkie żółwie były już na nogach.
Leonardo starał się jak mógł, by zdusić panikę grupy w zarodku. Uciszywszy wszystkich, szeptem wyjaśnił, iż najlepiej będzie spróbować milczeć i liczyć, że sobie odpuszczą – do walki w końcu w tym stanie średnio się nadawali, a uciekać nie mieli dokąd, więc cóż innego począć? Nikt się nie spierał, lepsze pomysły się nie pojawiły. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że jedna osoba nie rozumiała instrukcji lidera, w związku z czym nie mogła – i nie zamierzała – się do nich zastosować. Zanim Nysa zdążyła zatkać mu usta, rozdrażniony swoim złym samopoczuciem Logan zaniósł się płaczem. Bardziej ostentacyjnie ich pozycji zdradzić się już chyba nie dało.
Słysząc krzyki malca, Salamandrianie podwoili starania i w końcu sforsowali barykadę. Mutanci znaleźli się w tragicznym położeniu; kosmici zapędzili ich w kozi róg. Za moment uniosą blastery i wystrzelają ich wszystkich jak kaczki, od katastrofy dzieliły ich zaledwie sekundy. Jeśli więc chcieli jeszcze jakoś z tego wybrnąć, musieli to zrobić natychmiast.
Jako pierwszy z miejsca ruszył się Raphael. Zielonooki, doszedłszy do wniosku, iż tak czy inaczej nie ma nic do stracenia, zebrał w sobie resztki sił i ruszył szarżą na dwóch wkraczających właśnie do pomieszczenia Salamandrian. Skoro miał tu zginąć, to przynajmniej nie pozwoli im odejść bez szwanku.
– Co ty…?! – zaczął zaskoczony Leo, chcąc jeszcze jakoś powstrzymać brata, aczkolwiek ten był już przy przeciwnikach i, o dziwo, zaskoczył ich swoim desperackim zrywem na tyle, że obu z nich zdążył powalić, zanim się otrząsnęli. Lider otworzył szerzej oczy ze zdumienia.
– To nasza szansa! – zawołał Donatello, po czym pociągnął osłupiałego niebieskookiego za ramię w stronę wyjścia. – No dalej!
Naukowiec nieco niezdarnie przeskoczył nad ogonem jednego z jaszczurów zagradzającym mu drogę, a następnie dobył kija i podał go Raphowi. Ten natychmiastowo zrobił zeń użytek – broń okazała się wystarczająco długa, by móc nią poddusić obu wrogów naraz. Co prawda traszki na pewno szybko zorientują się w sytuacji i strącą mutanta, jednakże ich chwilowy szok dał grupie niepowtarzalną okazję do ucieczki. Oczywiście pod warunkiem, iż zrobią to szybko.
Zrozumiawszy plan Donniego, Leo przywołał pozostałą dwójkę (trójkę, jeśli liczyć wciąż w pełni zależnego od rodziców Logana), po czym polecił im biec do tunelu. Dwa razy powtarzać nie musiał. Kiedy zaś Mikey oraz Nysa z synem wydostali się na zewnątrz, lider zgarnął też szarpiących się z jaszczurami Dona i Rapha, aby następnie wraz z nimi pomknąć za resztą – dokądkolwiek, prosto przed siebie, byle dalej od napastników. Salamandrianie jednak już po niedługiej chwili ruszyli za nimi w pościg, a jako że dzięki hełmom ich się trucizna nie chwyciła, byli w znacznie lepszej kondycji fizycznej i dogonienie wyczerpanych, podtrutych zmutowanych gadów nie będzie stanowiło dla nich wielkiego wyzwania. Mając tego świadomość oraz nie potrafiąc zgubić traszek w kanałach, Leonardo z bólem serca rozkazał swoim towarzyszom wydostać się na powierzchnię, jeśli tylko zauważą jakąś studzienkę. Znajdowali się nieopodal ich byłej kryjówki, jeszcze parę zakrętów i wpadną wprost do jaskini lwa. Nie mieli innego wyboru; musieli wyjść na górę i przebiec kawałek po ulicy, żeby zejść z powrotem pod ziemię z daleka od obozu kosmitów. Nie zdążą wprawdzie pozakładać filtrów, ale to tylko kilkadziesiąt sekund, w najgorszym wypadku minuta czy dwie. Nie może być przecież tak źle, prawda?
Wydostanie się z kanałów niestety nie zmyliło ich pościgu – traszki zdążyły zobaczyć, jak mutanci próbują wyjść i dogonić ich, przez co nieomal nie schwytały zamykającego pochód Mikey’ego i nie ściągnęły go z powrotem na dół. Łapa salamandriańskiego żołnierza na szczęście minęła nogę żółwia o włos, dzięki czemu ten zdołał wspiąć się na szczyt drabiny, a następnie dołączyć do reszty rodziny na powierzchni.
Na tym jaszczury jednak nie poprzestały. Gdy tylko żółwie wydostały się na zagruzowany asfalt, najeźdźcy poszli w ślad za nimi i dopadli ich już wśród ruin, zaledwie parę metrów od studzienki, z której wyszli. Zanim uciekający zdążyli się obejrzeć, jeden z wrogich żołnierzy dogonił i powalił zostającego o krok w tyle Donatello. Dopiero krzyk zaskoczenia wydany przez upadającego naukowca zaalarmował pozostałych; Leonardo natychmiast zatrzymał się i spojrzał za siebie, a widząc całe zajście, zanosząc się kaszlem, sięgnął po katany. Ledwie mógł na oczy patrzeć przez to świństwo, ale przecież nie zostawi brata tym padalcom. Zanim jednak rzucił się na wpół ślepo na wroga, stało się coś niespodziewanego – wokół kosmity na krótko rozbłysła wiązka nieznośnie jasnego światła zasłaniająca w całości jego sylwetkę, po czym jaszczur zniknął. Tak po prostu. Jakby nigdy go tam nie było. Jedynym zaś, co świadczyło, iż cokolwiek się tam wydarzyło, była niewielka plamka sadzy na asfalcie w miejscu, gdzie kosmita stał.
Zarówno mutanci, jak i pozostałe przy życiu traszki stanęli jak wryci – ci drudzy zaś po krótkiej, nietrwającej nawet kilku sekund chwili podzielili los towarzysza broni. Dopiero wtedy żółwie dostrzegły osobę odpowiedzialną za ich tajemnicze ewaporowanie. Nieopodal, za ich plecami, na gruzie siedział dość wysoki mężczyzna o zbliżonej do mulatów cerze oraz śnieżnobiałych, przydługich włosach, przyodziany w równie bladą co jego fryzura szatę. Jakby zaś przeszywające, lodowoniebieskie oczy nie wystarczały, by dopełnić jego i tak osobliwą powierzchowność, osobnik miał również skrzydła. I to nie tylko dwa, ale aż dwanaście – cztery pary na plecach, jedną mniejszą na poziomie ścięgien Achillesa oraz jeszcze jedną, również małą, spoczywającą na głowie, wszystkie zaś nieskazitelnie białe. Jego aparycja nie pozostawiała złudzeń; musieli mieć przed sobą anioła. Tylko co w takim razie u jego boku robili Discord oraz jego córka?
Dostrzegłszy swoją partnerkę, Raphael od razu do niej wyrwał, choć widać było, iż ma pewne problemy z utrzymaniem równowagi. Tuż przed dotarciem do celu nawet się potknął, aczkolwiek na jego szczęście dziewczyna zdążyła go złapać.
– Casey! – Mutant nie skomentował nawet swojego drobnego faux pas, a jedynie uwiesił się brunetce na szyi, uradowany, i przytulił na tyle mocno, na ile pozwalały mu mocno ograniczone przez zatrucie siły. – Boże, jak dobrze. Wiem, że nie widzieliśmy się wcale aż tak dawno i… w ogóle, ale… czekaj, od kiedy masz rogi? – spytał, niezrażony kaszlem przerywającym mu wypowiedź. Kobieta odwzajemniła uścisk, podtrzymując przy tym Rapha w pionie, po czym rzuciła ojcu porozumiewawcze spojrzenie. Ten przewrócił oczami, ale zbliżył się nieco i wykonał nad żółwiem charakterystyczny gest towarzyszący doraźnym zaklęciom leczącym. Buntownik poczuł różnicę niemal od razu.
– Teraz używam imienia Jinx – sprostowała półdemonica. – Nazywanie się Casey po scaleniu byłoby niesprawiedliwe wobec Lilac.
Żółw spojrzał na nią, nieco zdezorientowany.
– Chyba nie do końca czaję.
– Nie ma już Casey i Lilac, jesteśmy jedną osobą. Tak jak powinno być od początku, gdyby nie moja matka i jej wybitne metody wychowawcze, które rozpieprzyły mi… to znaczy, Casey… psychikę i nas rozstroiły.
– No… dobra. – Trucizna znów zaczęła drapać mężczyznę w gardle, więc odkaszlnął cicho. Słysząc to, Discord rzucił niechętne spojrzenie obserwującemu ich z zainteresowaniem aniołowi.
– Koniec zwiedzania, bierz się do roboty. Mieliśmy układ – powiedział, na co jego rozmówca pokręcił głową z pobłażaniem, a następnie zsunął się ze swojego siedziska.
– Aleś ty niecierpliwy – skomentował, zerkając jeszcze krótko na ledwie już trzymających się na nogach mutantów i westchnął. – A śmiertelnicy wciąż delikatniejsi niż płatki śniegu, nawet po tych wszystkich latach. Pewne rzeczy nigdy się nie zmienią.
Z tymi słowy jasnowłosy rozłożył wszystkie pary swoich skrzydeł. Pióra błysnęły złotem, co od razu dało demonowi do zrozumienia, jakie zamiary ma ich właściciel. Discord rozejrzał się wokół; chyba nie było tutaj niczego, czego śmiertelnicy mogliby się chwycić, aby nie dać się zmieść. Ostatecznie więc jednym ruchem łapy stworzył dla nich przypominającą gigantyczny krzak kępę onyksowych kolców. One powinny wytrzymać.
– Złapcie się tego – polecił mutantom, a następnie odseparował swoją córkę od jej partnera i wziął ją na ręce. – Tylko mocno.
Grupa zdążyła wykonać polecenie w samą porę. Zaraz potem anioł powoli, acz silnie zatrzepotał skrzydłami, wzniecając tym samym zaskakująco potężny wiatr. Demon miał rację, podsuwając żółwiom onyks jako podparcie – gdyby nie on, najpewniej poszybowaliby w dal wraz z licznymi odłamkami gruzu, paroma pobliskimi kosmitami oraz przede wszystkim zatrutym powietrzem, którego białowłosy zamierzał się w ten sposób pozbyć. Zważywszy zaś na to, iż podmuch, jaki wygenerował, dosłownie odebrał im dech z braku tlenu, szło mu to całkiem nieźle.
Działania skrzydlatego trwały zaledwie minutę, a może nawet mniej, ale nawet przez tak krótki okres osłabieni mutanci ledwie wytrzymali. Szczególny problem miała z tym Nysa, która, choć wspierana przez ojca dziecka, prawie nie zdołała utrzymać siebie oraz syna przy czarnych kolcach. Na szczęście jednak ich niema (oraz ślepa, gdyż przy tym pędzie powietrza nie sposób otworzyć oczy) walka szybko dobiegła końca, zaś w nagrodę wreszcie mogli odetchnąć pełną piersią – tym razem bez obaw o trutkę. Toksyczna mgła zapewne tak czy inaczej opadnie gdzieś na ziemię i skazi glebę oraz wszystko inne, na czym osiądzie, aczkolwiek tym pomartwią się później. Ważne, że tutaj jej póki co już nie było.
Zakończywszy swój popis, anioł polecił Discordowi (który jak gdyby nigdy nic po prostu stał pośrodku huraganu przez cały ten czas) „podleczyć tych nieszczęśników, skoro tak im na nich zależało”, a następnie spojrzał w niebo, jakoby czegoś oczekując. Zgodnie z jego przewidywaniami, po chwili szare, smętne chmury rozstąpiły się, zaś spomiędzy nich wychynęła czyjaś odległa, aczkolwiek już stamtąd oślepiająca majestatem sylwetka. Teraz dopiero zaczynała się prawdziwa zabawa.
Żółwie w osłupieniu obserwowały, jak nieopodal nich wylądował kolejny anioł – tym razem jednak wyglądający zupełnie inaczej niż ich wybawca. Nowo przybyły dysponował tylko jedną parą skrzydeł; jego skóra była znacznie jaśniejsza niż u poprzednika, zaś włosy, choć o podobnej długości (sięgające nieco wyżej niż do ramienia), miały kolor ciemnego, złotawego blondu. Zamiast szaty przybysz nosił lekką zbroję, a do pasa przytroczony miał miecz. Jedyne, co u obu aniołów było identyczne, to oczy – klarownie jasnoniebieskie i przeszywające każde żywe stworzenie na wylot jednym spojrzeniem.
– Znasz zasady, Lucyferze – ozwał się nieznajomy. Usłyszawszy zaś to imię, Donatello otworzył szerzej oczy. Teraz wreszcie, gdy dolegliwości zdrowotne odpuściły za sprawą zaklęcia Discorda, naukowiec mógł znów szybko łączyć ze sobą kropki – choć w tym konkretnym wypadku sam nie wierzył obrazowi, jaki się z nich wyłonił. To dlatego białowłosy przybył w towarzystwie dwóch demonów i zupełnie mu to nie przeszkadzało; sam przecież na co dzień sprawował nad nimi władzę. Mimo łudzącej powierzchowności, Donnie i jego rodzina mieli przed sobą najprawdziwszego króla Sfer Piekielnych, zdolnego do wymazania dowolnej jednostki ze świata żywych zaledwie jednym pstryknięciem. Naprzeciw niego zaś, sądząc po ekwipunku, stał tym razem rzeczywisty anioł. A konkretnie archanioł. Jeśli Don dobrze pamiętał, jego imię brzmiało Michael.
Upadły anioł uśmiechnął się pod nosem, nieprzejęty, a następnie skrzyżował ręce na piersi.
– Ciebie też miło znów widzieć, Michasiu.
Michael ledwie zauważalnie się skrzywił, ale nie dał się sprowokować.
– Masz kategoryczny zakaz przebywania na Ziemi oraz bezpośredniej ingerencji w jej sprawy.
– Wiesz… – Białowłosy podszedł bliżej byłego pobratymca i nachylił się lekko, by spojrzeć na niego nieco bardziej z dołu. – Wcale nie musiałbym się tutaj fatygować, gdybyście sami doprowadzili to miejsce do porządku. Czyżby już wam nie zależało na waszych ukochanych ludziach?
Błysk złości w oczach rozmówcy. Właśnie to Lucyfer chciał zobaczyć i doczekał się, co sprawiło mu niemało satysfakcji. Doskonale wiedział, iż archanioł to typ wojownika, więc z całą pewnością chętnie posprzątałby kosmiczne traszki własnoręcznie. Najwyraźniej jednak nie udzielono mu na to zgody, w związku z czym musiał obejść się smakiem.
– Stwórca uznał naszą interwencję za zbędną – odparł Michael o pół nuty chłodniej niż poprzednio, co umknęło wprawdzie uwadze wciąż oszołomionych mutantów, ale nie władcy piekieł. – I w żadnym wypadku nie upoważnia cię to do pojawiania się tutaj.
– Szkoda. Naprawdę szkoda. Te wszystkie biedne duszyczki… – Upadły teatralnie uwydatniał swoją ekspresję, chcąc jeszcze bardziej zirytować rozmówcę. Ten tylko przewrócił oczami. Znał już sztuczki Lucyfera na pamięć, ale mimo tego wciąż na niego działały. Powinien wreszcie popracować nad uodpornieniem się na nie.
– Masz dwie możliwości. Albo natychmiastowo wrócisz tam, skąd przyszedłeś, albo będę musiał osobiście cię tam odesłać – oznajmił, dobywszy miecza.
– Przykro mi, ale nie mogę jeszcze wracać. Obiecałem, że pozbędę się kosmitów i zwrócę tym tutaj – Lucyfer wskazał na grupę mutantów – oraz całej reszcie ocalałych ich kąt do życia, który brutalnie im odebrano. – Zakończywszy wypowiedź, władca Sfer Piekielnych posłał rozmówcy porozumiewawcze spojrzenie. Stwórca niestety wszystko widzi i wszystko słyszy, w związku z czym nie mogą omówić sprawy normalnie, aczkolwiek, czego by o nim nie mówić, Michael do głupich nie należał, więc powinien zrozumieć jego niewypowiedzianą ofertę.
I rzeczywiście, zrozumiał. Upadły anioł z pewnością nie zamierzał pomagać ani wchodzić z nim w układy bezinteresownie, aczkolwiek mimo wszystko blondyn nie chciał zostawiać Ziemian zupełnie bez pomocy. Jego wahanie trwało zaledwie ułamek sekundy; trudno, musi pójść w to w ciemno. Co do wynagrodzenia dogadają się później, najwyżej skończy stratny. Jeśli oni nie wesprą ludzkości (oraz wszelkiego innego stworzenia rdzennie zamieszkującego tę planetę), to nikt inny tego nie zrobi.
– W takim razie nie pozostawiasz mi wyboru. – Michael spojrzał na Lucyfera porozumiewawczo, po czym wzbił się w powietrze z mieczem w gotowości. Białowłosy uśmiechnął się w duchu, a następnie dołączył do niego. Niechaj zatem rozpocznie się teatrzyk.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro