Rozdział XXVI - Miłość kontra nienawiść
Casey siedziała na blacie biurka w sypialni Raphaela, machając nieznacznie nogami w powietrzu i obserwując, jak chłopak usiłuje upchnąć swoje rzeczy z powrotem do niewielkiego plecaka, w którym je tu pierwotnie przyniósł. Póki co miał z tym pewien kłopot, aczkolwiek nie zamierzał się poddać; skoro raz dało się to tam upchnąć, to musi się udać i drugi. Choć sytuacja z pozoru nie różniła się dużo od ich codziennego standardu, to pełna napięcia cisza panująca w pomieszczeniu jasno sygnalizowała, iż coś jest nie w porządku. Nie była to zresztą jedyna poszlaka – zielonooki również w ogóle nie patrzył w stronę partnerki, co odrobinę ją frustrowało. Panująca tam atmosfera zupełnie jej się nie podobała, ale jednocześnie nie mogła też mieć o nią pretensji; bądź co bądź po dzisiejszych przejściach żółw miał pełne prawo być nieswój.
– Naprawdę mi przykro, że to wszystko tak wyszło – podjęła brunetka, zmęczona już tym niemym napięciem. Bez siedzącej ostatnio cicho Lilac trajkoczącej jej w myślach źle się czuła w zupełnej ciszy. Mutant przytaknął jej tylko mruknięciem, na co ta westchnęła z rezygnacją. – No i przepraszam, że was w to wciągnęłam – kontynuowała. – Gdybym przez cały czas trzymała się na dystans, tak jak planowałam, twój brat pewnie nie żarłby się tak bardzo z moim ojcem i nie skończył… no cóż, tak jak skończył. A wy razem z nim.
Raph przerwał pakowanie i wreszcie spojrzał na rozmówczynię.
– Przecież to nie twoja wina. Leo od początku prosił się o srogi łomot. No i się wreszcie doprosił. – Po tych słowach mężczyzna wrócił do poprzedniego zajęcia.
– Szkoda tylko, że pociągnął was wszystkich za sobą…
Raphael pokręcił tylko głową. Przez chwilę znów siedzieli w milczeniu, jednak niedługo później, po krótkim wahaniu, dziewczyna odezwała się ponownie.
– A gdybyś tak… czysto hipotetycznie… mógł tu jednak zostać, to skorzystałbyś? – spytała z wahaniem. Wolałaby mieć go przy sobie i pewnie dałoby się uprosić Discorda, żeby zrobił wyjątek, ale nie mogłaby go przecież zatrzymywać na siłę. Poza tym był jeszcze Mikey, z nim też trzymała się w miarę blisko… Głupio by się czuła, wywalczając miejsce dla tylko jednego z nich. Chociaż jakby musiała między nimi wybierać, to najpewniej padłoby jednak na Rapha – w końcu był teraz jej partnerem, jakby nie patrzeć. I dlatego właśnie to z nim rozmawiała o tym jako pierwszym.
Mutant spojrzał na nią z zaskoczeniem, ale po chwili wahania pokręcił głową.
– Wybacz, Cas, ale nie mógłbym tak po prostu zostawić swojej rodziny.
– Och. Rozumiem. – Tak naprawdę wcale nie rozumiała, ale nie chciała wyjść na nachalną. Zresztą, jeżeli oni byli dla niego ważniejsi, to trudno, jego wybór. Może tak będzie lepiej. – Cóż, w porządku.
Brunetka zamilkła, po czym zaczęła bębnić cicho ogonem o blat. Długo jednak nie wysiedziała; po tej krótkiej wymianie zdań zrobiło się jeszcze bardziej niezręcznie niż wcześniej i nie potrafiła tak po prostu trwać w tym stanie. Zamiast tego więc zsunęła się ostrożnie z biurka, a następnie przeciągnęła.
– No dobrze, to pakuj się tu w spokoju, a ja zerknę jeszcze, jak idzie Mikey’emu – oznajmiła, po czym skierowała się do wyjścia. Gdzieś z tyłu głowy miała cichą nadzieję, że chłopak ją zatrzyma i, sama nie wie, zrobi albo powie coś, żeby jej pokazać, że serio mu zależy na ich relacji, tak jak deklarował, ale nic takiego się nie wydarzyło. Z deka rozczarowana, acz niezbyt zaskoczona powędrowała więc do pokoju Michelangela, zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią.
*
Po upłynięciu wyznaczonego przez demona czasu mutanci zjawili się z powrotem w salonie, tym razem wraz ze swoim dobytkiem popakowanym w różnorakie plecaki oraz torby. Po drodze nie zamienili ze sobą ani słowa; grobowa atmosfera rozniosła się po grupie szybciej niż ospa wietrzna po przedszkolu. Szczególne przygnębienie dało się zauważyć u hybrydy – nie dość bowiem, że to właśnie jej partner sprowokował fatalną sytuację, w jakiej się teraz znaleźli, to jeszcze w całym tym armagedonie będzie musiała jakoś utrzymywać w dobrym zdrowiu swojego syna, któremu Salamandrianie raz już zdążyli zgotować piekło i najpewniej nie zawahają się zrobić tego znowu. Podczas ostentacyjnego milczenia, jakim potraktowała za karę swojego partnera, kobieta dosłyszała, jak demony kłóciły się jeszcze o decyzję Discorda, aczkolwiek Ezekielowi nie udało się nic wskórać; tym razem chyba naprawdę rozsierdzili czerwonookiego diabła, skoro już nawet jego uwielbiony partner nie dawał rady nijak na niego wpłynąć. Zresztą, jakkolwiek nie byłaby o to trochę zła, Kanzaki nie mogła powiedzieć, że nie rozumie, dlaczego tak się stało. Leonardo szukał z gospodarzem zwady od samego początku i nie wycofał się ani po subtelnych, ani otwarcie brutalnych ostrzeżeniach. Prędzej czy później musiał przeciągnąć strunę.
– Wszyscy? – spytał Discord, na co Nysa nieznacznie kiwnęła głową. – Dobrze.
Demon otworzył portal na Ziemię, po czym skrzyżował ręce na piersi. Stojąca obok niego Casey, zerknąwszy wpierw na niego kątem oka, po chwili wahania odważyła się podejść i krótko przytulić Raphaela oraz Michelangela, zanim ostatecznie się pożegnali, a żółwi bracia oraz hybryda wraz z dzieckiem opuścili rezydencję. Stanąwszy z powrotem u boku ojca, brunetka odprowadziła ich wzrokiem w milczeniu. Po zamknięciu za nimi portalu demon spojrzał na dziewczynę, po czym westchnął cicho.
– Ten twój w czerwonym w sumie mógłby wrócić, jeśli chce… – zaczął z rezygnacją, ale żółwica pokręciła głową.
– Nie chce. Już z nim o tym rozmawiałam – wyjaśniła. Czerwonooki prychnął.
– Kutas – mruknął pod nosem. Mutantka podniosła na niego niepewne spojrzenie, a po paru sekundach walki z samą sobą ostatecznie się poddała i wyciągnęła do rodzica ręce, żeby ją przytulił. Walić to już, no trudno. On to nie jej matka, nie powinien mieć problemu z tym, że zachowuje się jak dziecko. Było jej po prostu przykro przez to wszystko, chyba miała do tego prawo. Mimo wszystko jednak postanowiła sobie w myślach, iż musi wziąć się w garść, bo ostatnio zaczęła sobie pozwalać na zbyt wiele emocji i szybko odbiło jej się to czkawką. Podejrzewała, że powodem tej rozpusty mogła być Lilac, ale jeszcze nie miały okazji sobie tego przedyskutować, jako iż ostatnio demonica przestała się do niej odzywać.
Widząc jej gest, Discord od razu wziął ją na ręce oraz przytulił.
– Głowa do góry, mała. Znajdziemy ci jeszcze lepszych znajomych. – Casey w odpowiedzi przytaknęła cicho, po czym wtuliła się w rodzica. Hamada oparł policzek na jej głowie i przymknął oczy, ale zaraz potem podniósł się z powrotem, czując, iż coś go ukłuło. Przeczesawszy delikatnie palcami włosy dziewczyny, czerwonooki uśmiechnął się lekko. – Wiesz, że rosną ci rogi? – zagadnął.
Jego pociecha posłała mu zaskoczone spojrzenie, po czym sama zaczęła obmacywać swoją głowę. Rzeczywiście, coś tam było. Poprosiwszy o postawienie jej na chwilę z powrotem na podłodze, dziewczyna pomknęła do łazienki, żeby obejrzeć ich nowe odkrycie w lustrze. Odprowadziwszy ją wzrokiem, Discord zerknął na swojego partnera zawzięcie zmywającego podłogę, po czym podszedł do niego i przejął odeń mop.
– Ja się tym zajmę – oznajmił, a następnie przystąpił do czyszczenia posadzki z zaschniętej krwi Salamandrian. Ogarnięcie tego bajzlu, który tam narobił, trochę mu jeszcze zajmie.
*
Przestąpiwszy na drugą stronę portalu, Leonardo ze zgrozą zauważył, iż weszli wprost w chmurę toksyn zalegającą na nowojorskich ulicach – nie ostał się już ani jeden blok, nie było wokół żadnych wysokich obiektów, na których dachu mogliby się schronić. Widząc to, Nysa natychmiast zasłoniła Loganowi usta oraz nos swoim szalem. Pięknie. No to już po nich.
– To co teraz?! – spytał nieco spanikowany Mikey, niemal natychmiast po tym zanosząc się kaszlem. Wszyscy (prócz Donniego, zawzięcie szukającego filtrów powietrza w swoim ekwipunku) wlepili wyczekujące spojrzenia w lidera. Ten jednak chyba nie miał żadnego planu, bo sam wyglądał na nieźle przestraszonego.
– Uch, może… – zająknął się, gorączkowo rozglądając się wokół. Jego wzrok spoczął na powyginanej pokrywie od studzienki. – Zejdźmy pod ziemię, może tam się wciąż jeszcze to wszystko nie dostało – zarządził wreszcie, a następnie szybkim krokiem podszedł do włazu i spróbował go podnieść drżącymi rękoma. Na szczęście uszkodzenia blachy nie zaklinowały jej w żaden sposób w popękanym asfalcie, więc ustąpiła w miarę łatwo. Przepuściwszy przodem swoją partnerkę oraz rodzeństwo, niebieskooki jako ostatni zszedł do podziemia.
Gaz niestety prawdopodobnie dostał się już do kanałów, aczkolwiek przynajmniej miał on tam zdecydowanie mniejsze zagęszczenie – tam dało się odetchnąć i nie zanieść się z automatu kaszlem, a to już spory progres. Niestety jednak na ukryciu się pod powierzchnią plan Leo się skończył.
– Dokąd teraz? – spytał Raph chłodno, krzyżując ręce na skorupie. Był zły – na brata, na siebie i na cały świat – ale też nie za bardzo chciał tu umierać, w związku z czym liczył, że lider wymyśli jakiś mądry sposób na wykaraskanie się z bagna, w jakie sam ich wpakował. Leo odparł mu jedynie krótkim „eee”, po czym zamilkł, ponownie szukając inspiracji w otoczeniu. Po ostatnim incydencie, który zaowocował spoczywającą w jego torbie urną, wiedzieli już, że w byłej kryjówce nie mieli czego szukać. Musieli więc poszukać jakiegoś innego miejsca na nocleg – o ile w ogóle jakiekolwiek tam było.
– Na razie… n-na razie skupmy się na znalezieniu jakiegoś miejsca do spania, okej? – zaproponował nieco roztrzęsiony. Widać, że zżerał go stres. – Tam usiądziemy i zastanowimy się na spokojnie, co dalej.
Zielonooki wzruszył tylko ramionami, po czym zaczął iść przed siebie na czuja. Zawsze lepsze to niż sterczenie w miejscu i czekanie na zbawienie. Po chwili zaś pozostali poszli w jego ślady.
Trochę to zajęło, jednak po jakiejś godzinie plątania się po tunelach grupie wreszcie udało się znaleźć pomieszczenie z do połowy wysuszonym zbiornikiem na wodę w wystarczająco dobrym stanie, by zostać tam na jakiś czas. Przygotowawszy mocno prowizoryczną barykadę u wejścia, mutanci mogli wreszcie nieco odpocząć.
Po ponownym sprawdzeniu stabilności ich pseudo murów obronnych, Leonardo przysiadł niepewnie obok swojej partnerki.
– Jak się trzyma Logan? – spytał, zerknąwszy na śpiącego w jej ramionach malucha.
– Z pewnością trzymałby się znacznie lepiej, gdyby nie musiał wdychać trucizny dzięki jego ukochanemu tacie.
– Zabolało.
– I dobrze, bo miało.
Leo westchnął cicho i splótł dłonie na karku.
– Okej, wiem, że skopałem sprawę – odezwał się, spoglądając na kobietę. Ta nie odwzajemniła spojrzenia. – Ale jeszcze to wszystko naprawię, więc może…
Mutant spróbował położyć dłoń na ogonie narzeczonej, aczkolwiek ta przesunęła go bliżej siebie, uniemożliwiając mu to.
– Tu już nie ma czego naprawiać, Leo. – Jej głos brzmiał dość niesympatycznie, a wręcz odrobinę oskarżycielsko. – Nie minie tydzień, a wszyscy będziemy martwi.
Żółwia przeszedł lekki dreszcz.
– Nie mów tak, wciąż mamy szansę.
– Może i byśmy mieli, gdybyśmy od początku działali zgodnie z jakimś konkretnym, dobrze przemyślanym planem. A póki co wydaje mi się, że nie masz zielonego pojęcia, co robić. Może się mylę?
Gorzkie słowa ukochanej ostatecznie przybiły żółwia. Chociaż bardzo by chciał jej powiedzieć, że nie ma racji, to niestety byłoby to kłamstwo; naprawdę nie miał żadnych pomysłów, jak ich dalej pokierować, żeby jakoś wyjść obronną ręką z ich katastrofalnie złego położenia. Zacisnąwszy usta w wąską kreskę, lider wypuścił głośno powietrze przez nos i cofnął wciąż wiszącą w powietrzu dłoń. Wszystko po kolei zaczynało mu się walić na głowę – najpierw cała ta inwazja, potem śmierć Jonesa, wygnanie ich ze Sfer Piekielnych, a teraz jeszcze kryzys w związku (o ścieżce wojennej z Raphaelem nawet nie wspominając). I praktycznie wszystko to spowodowały jego fatalne decyzje. Powoli zaczynał odnosić wrażenie, iż jeśli komukolwiek z nich należało się uduszenie w toksycznych oparach, to właśnie jemu. Teraz jednak tak czy inaczej nie miało to większego znaczenia – jeśli obecna tendencja się utrzyma, chcąc nie chcąc faktycznie skonają tutaj wszyscy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro