Rozdział XIX - Śmiertelny raj
– Jesteście pewni, że to dobry pomysł? Discord mógłby się tym zająć – zaproponował niepewnie Zeke, zerkając na stojącego przed nim Leonarda. Ten jednak tylko pokręcił głową.
– Poradzimy sobie. Zresztą, skoro to my zużyliśmy zapasy, to również my powinniśmy je z powrotem zebrać.
Lider grupy mutantów doskonale wiedział, iż to, co zamierzali zrobić – czyli wybrać się na Ziemię po jakiś prowiant – rzeczywiście nie należało do najbezpieczniejszych, aczkolwiek naprawdę chciał zrobić to osobiście. Z jednej strony był właśnie ten powód, o którym wspomniał diablikowi; z drugiej głupio mu też było bez przerwy jedynie sprawiać problemy gospodarzom, nawet jeżeli średnio za nimi przepadał – nie dość w końcu, że u nich pasożytowali, to jeszcze ten wczorajszy wybryk Jonesa oraz Mikey’ego… Poza tym zresztą Leo naprawdę potrzebował wyjść gdzieś z tych czterech ścian i się trochę przejść. Przy okazji weźmie też ze sobą tych dwóch cwaniaków szukających problemów w ogrodzie, niech też się trochę zmęczą i na jakiś czas uspokoją.
– Cóż, jeśli naprawdę bardzo chcecie, to niech będzie… – rzekł w końcu Ezekiel, wciąż nieprzekonany, ale najwyraźniej nieumiejący im odmówić. Tak niska asertywność u demona wydawała się żółwiowi trochę zaskakująca. – A ile czasu wam tam zejdzie? Muszę wiedzieć, kiedy otworzyć portal z powrotem.
– Myślę, że godzinka czy dwie powinny nam wystarczyć. Większość i tak weźmiemy z naszej kryjówki, wszystko na powierzchni jest już pewnie skażone salamandriańską trucizną.
Szatyn pokiwał tylko nieznacznie głową.
– W takim razie dajcie znać, jak będziecie gotowi do wyjścia.
Żółw przytaknął i podziękował, po czym ruszył w stronę sypialń, by zebrać chętnych na ekspedycję. Michelangelo oraz Casey Jones to praktycznie pewniki, z kolei Nysa musiała zostać z Loganem, w związku z czym niemal na pewno odpadała. Czarnowłosa żółwica zresztą pewnie też. Pod znakiem zapytania stali więc głównie Donatello oraz Raphael – przy czym ten drugi szczególnie ze względu na Casey, bo ostatnio wszędzie występowali w duecie. Zielonooki poświęcał półdemonicy aż za dużo czasu, co z każdym dniem coraz bardziej przestawało się Leo podobać. Dopóki to była tylko przyjaźń, mógł przymykać oko, ale zaczynał się nieco martwić, że prędzej czy później ta granica wreszcie zostanie przekroczona – zwłaszcza, iż Raph, jak już zdążyli się przekonać, generalnie miał tendencję do wybierania sobie najbardziej problematycznych partnerek, jakie tylko dało się znaleźć. A skoro jego romans z kosmitką skończył się inwazją na ich planetę, to niebieskooki wolał się nie przekonywać, do czego mogłaby doprowadzić relacja z demonicą. Jeszcze tylko pomiotów piekielnych mu w rodzinie brakowało.
Pukanie po pokojach lider zaczął od sypialni Donatella. Naukowiec nie wydawał się szczególnie zachwycony wizją wycieczki, tym niemniej i tak zgodził się do nich dołączyć z jednej prostej przyczyny – chciał wziąć sobie z kryjówki parę książek oraz innych urozmaicaczy czasu, by mieć tu cokolwiek do roboty. Co prawda demony posiadały trochę własnej literatury na półkach, żółw zaryzykował nawet prośbą o wypożyczenie mu czegoś, aczkolwiek okazało się, iż zdecydowaną większość z tego napisano językiem runicznym właściwym dla Sfer Piekielnych, co z automatu dyskwalifikowało jakiegokolwiek Ziemianina z roli ich czytelnika. Don nie za bardzo miał ochotę uczyć się obcego języka od podstaw, żeby móc cokolwiek poczytać, wolałby jednak coś po angielsku.
Mikey, tak jak się Leo spodziewał, zgodził się na wyjście natychmiast, jak tylko o nim usłyszał. Casey wzruszyła tylko lekko ramionami i stwierdziła, że nie widzi potrzeby, żeby im towarzyszyła (zgodnie z oczekiwaniami Leo), aczkolwiek przekonywania Rapha szybko doprowadziły do tego, iż także zadeklarowała swój udział dla świętego spokoju (a to już trochę mniej). Ukontentowany zielonooki zaś od razu poszedł w jej ślady.
Jako ostatni decyzję podejmował Jones, który na początku w ogóle nie zareagował na pukanie do jego pokoju. Dopiero za drugim razem, gdy Leonardo zastukał w drzwi nieco mocniej i zawołał jego imię, hokeista z jękiem męczennika zwlókł się z łóżka, by mu otworzyć. Odkąd dziwaczny, wężowaty gad z sześcioma nogami ukąsił go w ogródku, mężczyzna nie czuł się najlepiej – ciągle był zmęczony, a do tego niemiłosiernie bolała go głowa. Mimo wszystko jednak nie powiedział nikomu ani o tym zajściu, ani o swoich dolegliwościach; zamiast tego przekonywał sam siebie w myślach, że na pewno za maksymalnie parę dni samo mu to przejdzie i wszystko wróci do normy. Odnosił już przecież gorsze obrażenia niż takie popierdółki, byle kolczasty pasek do spodni nie skosiłby go tak łatwo. Po prostu potrzebował odrobinę więcej odpoczynku.
Myślenie o jakimkolwiek odsypianiu choroby skończyło się tak szybko, jak brunet usłyszał o wypadzie na Ziemię. Samopoczucie samopoczuciem, ale kolejna okazja do wycieczki poza rezydencję może się prędko nie powtórzyć. Poleżeć można też potem, przygoda wzywa.
Zgarnąwszy całą ekipę, Leonardo wrócił do czekającego na nich w salonie diablika. Tym razem jednak, ku swemu niezadowoleniu, zastał tam również Discorda, dotrzymującego partnerowi towarzystwa. Gdy demon ich wyczuł, podniósł się z kanapy i zlustrował grupę wzrokiem.
– Też chcesz z nimi iść? – zagadnął Casey.
– Może nie to, że jakoś bardzo chcę, ale skoro Raphowi tak zależy… – wyjaśniła dziewczyna, bawiąc się końcówką warkocza. – A nie powinnam?
– Szczerze mówiąc, liczyłem, że w międzyczasie urządzimy sobie mały trening.
– Och. – Brunetka spojrzała na Raphaela, po czym wróciła wzrokiem do rodzica. – Cóż, wydaje mi się, że na Ziemi i tak nie byłabym za bardzo użyteczna…
– Możemy zostać, jeśli chcesz – zaproponował zielonooki, widząc, iż dziewczyna stara się wyplątać. Skoro mieli iść tylko pozbierać rzeczy z kryjówki, to już tam trudno, może sobie ten jeden raz odpuścić. Wolałby mimo wszystko nie zostawiać jej tu samej z nimi dwoma. Na górze niby była jeszcze Nysa, ale szczerze wątpił, żeby jakkolwiek ją obchodziło, co się dzieje poza jej własnym pokojem.
– Ty idziesz z nami, Raph – oznajmił stanowczo Leonardo, czym natychmiast wzbudził oburzenie u brata. Zanim jednak ten zdążył wyrazić werbalnie swoją złość, Casey położyła mu dłoń na ramieniu.
– Nie musisz tu ze mną siedzieć, dam radę – zapewniła w odpowiedzi na jego pytające spojrzenie. – I tak byś się pewnie nudził jak mops. Opowiesz mi, co robiliście, jak wrócisz.
– No dobra – ustąpił w końcu, nieco zbity z tropu jej interwencją. – Tylko nic sobie nie zrób na tym waszym „treningu”.
– Dopilnuję, żeby nie zrobiła – wtrącił Discord, zmierzwiwszy córce lekko włosy. – Powodzenia z jaszczurami.
– Zasadniczo to płazami – skorygował Donatello, acz natychmiast ugryzł się za karę w język. – Ale dziękujemy oczywiście – dodał czym prędzej.
Kiedy debata dobiegła końca, Zeke otworzył grupie portal prowadzący z powrotem do nowojorskich kanałów, dość blisko ich byłej już kryjówki. Pożegnawszy się i ustaliwszy dokładną godzinę powrotu, Leo przeszedł na drugą stronę, a w ślad za nim podążyła cała reszta drużyny. Discord odprowadził ich wzrokiem, dopóki przejście się nie zamknęło, po czym zerknął na córkę.
– Ten w czerwonym chyba naprawdę cię lubi – zauważył, czym wywołał u Casey lekkie zmieszanie.
– Chyba tak – potwierdziła zawstydzona, nieświadoma lekkiego rumieńca na twarzy, jaki właśnie się u niej pojawił. Widząc to, demon uśmiechnął się, ale nie drążył już tematu; zamiast tego wskazał ogonem w stronę drzwi na zewnątrz, a następnie ruszył do ogrodu, by, zgodnie z obietnicą, sprawdzić, co potrafi jego nowo odnaleziona pociecha.
W międzyczasie ekipa pozyskująca zapasy w kanałach rozpoczęła poszukiwania drogi do kryjówki. Mutantom zorientowanie się w terenie nie zajęło długo – bądź co bądź mieszkali tam niemal od urodzenia, wszelkie okolice swojej bazy znali więc na pamięć. Odnalazłszy właściwy tunel, Leonardo poprowadził ich niespiesznie w kierunku miejsca docelowego. Mimo niezbyt wysokiego tempa Donnie jednak szybko zauważył, iż Jones jakoś podejrzanie zostaje w tyle, w związku z czym zrównał się z nim, żeby o to spytać. Kiedy z kolei dołączył do hokeisty, dostrzegł też, że ten jest wyjątkowo blady.
– Dobrze się czujesz? – odezwał się. Nerwowa reakcja Jonesa zaś szybko utwierdziła go w przekonaniu, iż odpowiedź brzmi „nie”.
– Co, ja? – Mężczyzna zaśmiał się z deka desperacko. – Oczywiście, że tak, czemu niby miałbym nie?
– Casey, jesteś blady jak ściana – zauważył naukowiec, ale brunet tylko natychmiastowo pokręcił głową.
– To od braku słońca, nic nie znaczy.
– Ach, właśnie. – Do rozmowy włączył się Michelangelo. – Ciebie chyba ten wąż ugryzł, nie? Pokazywałeś to Ezekielowi?
– Mikey! – syknął na niego wściekle hokeista.
– Zaraz, jaki wąż? – Tym razem głos zabrał Leo, wpierw zatrzymując pochód. No i z nie zwracania na siebie zbędnej uwagi nici.
– Żaden. To tylko… jakiś tam robaczek był. Mikey’emu się przywidziało – zapierał się mężczyzna, aczkolwiek po minach reszty łatwo było zauważyć, że nie za bardzo mu wierzą. – Serio!
– Jak tylko wrócimy, Donnie ma cię obejrzeć, jasne? – rozkazał Leo, na co szczerbaty tylko prychnął.
– Nie ma tu nic do oglądania. Nic mi nie jest – oznajmił z naciskiem, po czym szybkim krokiem ruszył przed siebie, nie chcąc już ciągnąć tej rozmowy. Lider powiódł za nim wzrokiem i westchnął ciężko.
– Wrócimy do tego później – rzekł, a następnie podążył za hokeistą. Nic tylko problemy.
Obrażony Jones nie dał się już nikomu dogonić aż do końca – bądź co bądź dosyć krótkiej – trasy. Zdenerwowanie jednak znacznie obniżyło jego i tak na co dzień niewysoką ostrożność. Zbliżając się do kryjówki, był tak zajęty wyklinaniem w myślach nieszczęsnego węża, cerbera, ogrodu oraz wszystkiego innego na czym tylko świat stoi, że nawet nie usłyszał dochodzących z niej rozmów w nieznanym mu języku. O obecności Salamandrian w bazie zorientował się dopiero wtedy, gdy wparował tam szybkim krokiem i wpadł na jednego z nich. Początkowo kosmita był równie zaskoczony co brunet, aczkolwiek, jako że znajdował się w znacznie lepszej kondycji fizycznej, szybko otrząsnął się z szoku oraz chwycił za broń. Ostrze jego miecza ominęło hokeistę o włos.
– Casey! – krzyknął Raph, gdy zobaczył, co się święci, a następnie sam dobył sztyletów sai i już chciał przystąpić do ataku, gdy zblokował go kolejny z zaalarmowanych Salamandrian. Niestety paru ich się w kryjówce zebrało; wyglądało na to, że decyzja o przenosinach była słuszna, bo kosmici tylko czekali, żeby się tam wbić. Oprócz tych dwóch, z którymi mierzyli się Jones oraz Raph, z różnych części bazy szybko zbiegło się kolejnych pięciu, a to pewnie i tak wciąż jeszcze nie wszyscy – część zapewne aktualnie patrolowała okolice, więc niebawem tam do nich dołączą. Sytuacja prezentowała się raczej nie najlepiej.
Traszki nie próżnowały – natychmiast po zauważeniu wroga wyciągnęły blastery i rozpoczęły ostrzał, tym samym odcinając Donniemu, Leo i Mikey’emu dostęp do pozostałych dwóch walczących. Raph na szczęście póki co radził sobie nieźle – nacierający na niego Salamandrianin uniemożliwiał kolegom zestrzelenie żółwia, zaś w samej walce na krótki dystans jeden na jednego zielonooki radził sobie naprawdę dobrze, w związku z czym powinien rozłożyć przeciwnika bez większego problemu. W znacznie gorszej sytuacji znalazł się za to Jones. Przez morderczą migrenę mężczyzna miał kłopot ze skupieniem uwagi, a w efekcie spóźniony zapłon, co działało na jego ogromną niekorzyść. Jego wróg był młodym, silnym żołnierzem, nawet bez dodatkowych utrudnień mógłby stanowić niemałe wyzwanie. W obecnym stanie zaś brunet nie miał z nim praktycznie żadnych szans.
Casey próbował jakoś zdystansować Salamandrianina i odepchnąć go kijem hokejowym, aczkolwiek ten jednym sprawnym cięciem zniszczył jego broń, po czym natarł raz jeszcze, tym razem nieblokowany już niczym. Jones próbował dokądś uciec, jednak skończył przyparty do muru. Zanim zdołał w ogóle zawołać o pomoc, miecz kosmity przeszył jego klatkę piersiową i głos uwiązł mu w gardle już na dobre.
Raphael zdołał pokonać swojego przeciwnika akurat w momencie, gdy bezwładne ciało jego kolegi osunęło się na ziemię. Widząc to, mutanta zamurowało. Mało brakowało, a sam by do niego dołączył – gdyby nie szybka interwencja Leo, który postanowił zignorować ostrzał i ściągnąć brata za róg, gdzie pociski go nie dosięgną, zielonooki najpewniej zostałby kolejnym celem młodego salamandriańskiego żołnierza. Zawlókłszy Raphaela za ścianę, lider cisnął w traszki garścią bomb dymnych, by kupić sobie chociaż chwilę czasu na przetrawienie sytuacji.
Spojrzawszy na swoich braci, pierwsze, co zobaczył, to kompletne zagubienie – do żadnego z nich chyba jeszcze w pełni nie dotarło, co się właśnie stało. Jako pierwszy z otępienia o dziwo wyszedł Mikey. Najmłodszy opadł na ziemię i zaniósł się płaczem, co pociągnęło za sobą reakcję łańcuchową – po chwili łzy po policzkach pociekły również Donniemu, o krok od tego był również Leonardo. Jedynie Raph jeszcze nie do końca otrząsnął się z szoku, ale może to i lepiej – tylko tego im brakowało, żeby teraz wpadł w niekontrolowany szał i sam się podłożył któremuś z kosmitów. Przy jego impulsywności istniała zaś na to całkiem spora szansa.
Leo, podobnie jak reszta, wcale nie czuł się obecnie na siłach do dalszych działań, aczkolwiek zdawał sobie sprawę, iż bomby dymne zaraz przestaną działać. Chcąc nie chcąc, musiał jakoś opanować sytuację i skoordynować działania, by nikomu więcej nic się nie stało. Z całą pewnością nie mogli tutaj zostać; z drugiej jednak strony nie wyobrażał też sobie zostawienia Jonesa na pastwę kosmitów, nawet jeśli, delikatnie rzecz ujmując, jemu samemu nie robiło to już żadnej różnicy.
– Don, Mike – odezwał się po chwili, usiłując brzmieć chociaż w miarę pewnie. Jeśli jako przywódca pokaże, że nie umie się pozbierać, to nie ma szans, żeby reszta drużyny to zrobiła. – Wróćcie do miejsca, gdzie Ezekiel ma otworzyć portal i zaczekajcie tam – polecił, po czym zerknął na Raphaela. Sądząc po jego ekspresji, chyba właśnie szok zaczynał się u niego powoli przeobrażać w gniew. – Ja i Raph spróbujemy jakoś odzyskać Casey’ego, niedługo do was dołączymy.
Donatello popatrzył niepewnie na lidera, wciąż niewiele widząc przez łzy, ale skinął głową i pomógł młodszemu zebrać się z ziemi, nieudolnie zachęcając go do współpracy, a następnie poprowadził trasą, którą przyszli. Leonardo odprowadzał ich przez chwilę wzrokiem, po czym przeniósł go na zielonookiego. Tak jak przewidział, Raphaelowi nie trzeba było dwa razy powtarzać jego zadania. Mutant w milczeniu zacisnął dłonie na sai, po czym ze wściekłą miną ruszył do ponownej ofensywy na Salamandrian – wyjątkowo chaotycznej i nieprzewidywalnej, ale w miarę skutecznej. Leo pozostało jedynie osłanianie go tak, by buntownik sam nie ucierpiał na swojej szarży. Lider nawet nie próbował narzucać młodszemu jakiegokolwiek planu – doskonale wiedział, iż na nic by się to zdało. Po prostu pozwolił mu się rozładować, zanim jego furia zniknie i zastąpi ją rozpacz.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro