Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział VIII - Cel: Kryjówka

         Jakiś czas później Raphael wrócił do bazy cały w skowronkach. Nie podejrzewał nawet, jakie niebezpieczeństwo ściąga na swą rodzinę, ślepo ufając swojej dziewczynie. Jego entuzjazm szybko jednak opadł, gdy tylko przekroczył próg kryjówki. W salonie, obok kanapy, leżało pełno szkła oraz kałuża wody wymieszanej z krwią, a obok klęczała Casey, trzymając kurczowo zakrwawioną rękę. Wydawała się być umysłowo nieobecna, zapatrzona w jeden punkt przed sobą.

         Mutant momentalnie znalazł się obok dziewczyny, usiłując dowiedzieć się, co się stało. Trudno stwierdzić, czy bardziej się przejął, czy zdenerwował.

         – Co ty wyczyniasz! – wykrzyknął, zawiązując na jej nadgarstku swoją bandanę, aby odciąć dopływ krwi do pokaleczonej ręki. – Szklanki nie rosną na drzewach!

         – Co? – spytała tylko nieprzytomnie. Dopiero gdy otrząsnęła się z szoku, poczuła piekący ból w prawej dłoni. – Chciałam... w zasadzie to nic ważnego.

         Żółw uniósł łuk brwiowy, krzyżując ręce. Najchętniej wycisnąłby z niej informacje już teraz, ale wpierw musiał opatrzeć jej ranę, jeśli chciał z nią jeszcze o czymkolwiek zamienić słowo. W tym czasie do salonu wszedł rozespany Mikey. Mutantka nawet nie zwróciła na niego uwagi, wciąż najwyraźniej czymś przejęta. Dodatkowo narastający ból nie dawał jej spokoju. Raphael nie dostrzegł tego stanu rzeczy.

         – Śniło mi się coś strasznego! Byłem w Disneylandzie i nagle przyszła wielka pizza i chciała nas wszystkich pożreć, a potem rollercoaster wystrzelił w kosmos, gdzie gwiazdy migały niczym kule dyskoteki i zabijały swym blaskiem! – opowiadał przejmującym tonem najmłodszy z żółwich braci, gdy nagle zauważył krwawiącą rękę dziewczyny. Niemal od razu podniósł lament, łapiąc się za głowę. – Raph, ona krwawi! Jest ranna! Jak możesz siedzieć tak spokojnie!?

         Zielonooki spojrzał na niego ze zniecierpliwieniem. Nim zdołał cokolwiek wykrztusić, piegus zniknął mu z pola widzenia. Raphael westchnął ciężko. Po chwili niebieskooki był z powrotem, ciągnąc za sobą domagającego się wyjaśnień Donatello.

         – Pospiesz się! Ona jest ranna! – kontynuował najmłodszy, nie zważając na protesty starszego.

         – Możesz mi wyjaśnić... – Raph przerwał, widząc całe zajście, po czym zerknął przez ramię na niższego żółwia i sprzedał mu plaskacza. – Głąbie, przecież sami moglibyście to opatrzeć!

         Kiedy już odzyskał władzę nad własnym ciałem, wyrwawszy swoje ramię z uścisku niższego żółwia, naukowiec podszedł do dziewczyny i obejrzał jej skaleczenia. Nakazał młodszemu przynieść apteczkę. Buntownik tylko przewrócił oczami. Dwa pajace, pomyślał.

         Słysząc wrzaski, reszta przybiegła zobaczyć, czy nie były one spowodowane kolejną próbą najazdu wroga. Odetchnęli jednak z ulgą, gdy spostrzegli, że to jednak fałszywy alarm, acz nie byli tym zachwyceni. Musieli przerwać swoje dotychczasowe zajęcia, obawiając się najgorszego, zupełnie niepotrzebnie.

         – Pójdę może zrobić coś do picia... – westchnęła ciężko hybryda, po czym ruszyła w stronę kuchni nieco podminowana.

          – To ja chcę kakauko! – krzyknął Jones, zanim ta zdążyła odejść.

         – Banda dzieciuchów – burknął skwaszony buntownik.

         Lider tylko pokręcił głową, nim postanowił pójść pomóc partnerce. Tylko Casey pozostał z resztą ekipy. Widząc zranioną dłoń swojej imienniczki, chłopak zaczął szukać winnych tego zajścia.

         – Kto ci to zrobił?! Casey Jones zaraz go ukarze!

         – Uspokój się, narwańcu! – rzucił ostrzegawczo zielonooki. – Twoja kumpela tylko rozbiła szklankę!

         W tym czasie wrócił Mikey i nakazał wszystkim się odsunąć. Buntownik tylko przewrócił oczami i zrobił krok do tyłu, zaś Don został odepchnięty. Casey poczuła się nieco nękana przez towarzyszy. Nikt dotąd nie poświęcał jej tyle uwagi, nie przywykła do takiego stanu rzeczy. Jak mogła kiedyś narzekać na niedobór tego, tak teraz wolałaby wrócić do czasów spędzanych na samotności, pozbawionych wszelkiego kontaktu z innymi.

**

         Wieczorem każdy był zajęty sobą. Mutantka czuła się już lepiej. Zadanie ze sprzątaniem resztek szkła przypadło Raphaelowi, gdyż pozostała dwójka znalazła pretekst od wymigania się od brudnej roboty – opiekę nad biedną i potrzebującą ich (a przynajmniej tak sami zakładali) Casey, choć ta protestowała. Ostatecznie kobieta nie zdołała ich przekonać, że to naprawdę nie jest konieczne i była skazana na długie godziny w ich towarzystwie.

         Nie tylko Casey czekały ciężkie chwile, bowiem gdy lider skończył pomaganie partnerce i spędził z nią oraz małym całe popołudnie, aby wynagrodzić jej ostatnie krzywdy, wysłuchał tego, co buntownik miał mu do przekazania na temat spotkania z Moną. Kiedy tak go słuchał, nie mógł uwierzyć, jak ten mógł być tak naiwny wobec wroga, który był w stanie wymordować tysiące, aby tylko mieć gdzie ulokować swoje pośladki i czerpać korzyści kosztem innych.

         – Sądzisz, że jej rasa zechce odpuścić? – Leo skrzywił się, nie mogąc dalej tego słuchać. – Niszczą naszą planetę, wymordowali mnóstwo ludzi, a ty wierzysz, że akurat NAM dadzą spokój?!

         – Nie okłamała by mnie! – warknął wściekle Raph. Nie zamierzał tolerować oskarżeń w stronę swojej dziewczyny. – Walczy, aby zostawili Ziemię i poszukali innej, niezaludnionej planety!

         – Otrząśnij się! Ta twoja dziewczyna należy do jednostki wroga. Nie wiemy, do czego tak naprawdę jest zdolna!

         – Ale ja wiem i jestem pewien, że zrobi wszystko, aby zapobiec inwazji!

         Starszy żółw westchnął ciężko.

         – Przypomnę ci tylko, że podobnie było w przypadku Karai i teraz jest naszą sojuszniczką! – dodał prędko zielonooki, nie odpuszczając ani na chwilę.

         – Czy ty siebie słyszysz? Karai nie chciała zniszczyć całej planety!

         – Mów co chcesz, ale Mona jest inna niż reszta jej rasy!

         – Obyś się nie mylił. – Zmęczony rozmową lider poklepał młodszego brata po ramieniu, po czym skierował się do dojo. Musiał trochę przemyśleć całą tę sytuację. Tymczasem buntownik prychnął pod nosem i ruszył do swego pokoju, gdzie wyżalił się Gryziowi.

         Późnym wieczorem Casey zdołała się wreszcie wyrwać chłopakom i postanowiła opuścić kryjówkę w trybie natychmiastowym. Zanim jednak wyszła, postanowiła zadbać o własne bezpieczeństwo. Splądrowała lodówkę z większości jedzenia, po które wybrana grupa ruszyła późnym popołudniem, a przy tym pożyczyła sobie kilka niezbędnych drobiazgów, takich jak zapalniczka, scyzoryk, mały palnik, paczka herbatników oraz herbata. Pamiętała również, że na zewnątrz unosi się toksyczny gaz, więc wzięła ze sobą sprzęt umożliwiający oddychanie. Znajdzie jakiś wysoki punkt, gdzie ani gaz, ani obcy jej nie będą zagrażać i tam spędzi następne dni. Nie martwiła się już, co dalej z nią będzie, bo inaczej w życiu by nie opuściła tego okropnego miejsca.

         Zapakowała wszystko w sportową torbę, którą znalazła w jednym z pokoi i udała się w stronę wyjścia. Przerzuciła pakunek przez bramkę, po czym sama nad nią przeskoczyła. Upewniła się, czy nikt jej nie zauważył, a następnie ruszyła przed siebie.

         Od opuszczenia kanałów dzieliło ją zaledwie kilka metrów, gdy nagle usłyszała odgłos równego marszu żołnierzy. Rzuciła na bok torbę, po czym ostrożnie wyjrzała za róg tunelu. Po ścianach rozciągały się długie cienie. Doskonale wiedziała, co to mogło oznaczać. Najchętniej zmieniłabym kierunek i uciekła inną drogą, pozostawiając tamtych samych sobie, lecz ze względu na swojego przyjaciela sprzed lat nie mogą zrobić nic innego, jak tylko ostrzec go przed nadchodzącym niebezpieczeństwem.

         Casey wparowała z powrotem do kryjówki i pobiegła po Mikey'ego, a ten wraz z Jonesem zwołali resztę. Po chwili zaalarmowana grupa chwyciła za swe bronie i wybiegła odeprzeć atak wroga. Tym razem nie mieli czasu rozważać, czy to był prawdziwy alarm. Musieli reagować czym prędzej. W bazie pozostały jedynie mutantki oraz dziecko jednej z nich. Powodem tego był fakt, że Casey nie potrafiła walczyć, zaś Nysa musiała pozostać i w razie czego bronić Logana.

         – Casey, lepiej weź to i pomóż reszcie – rzekła Nysa, wręczając jej swoją katanę. Niezbyt ufała dziewczynie, jednak nie widziała innego wyjścia. – Wiem, że nie najlepiej radzisz sobie w boju, lecz postaraj się chociaż trochę pomóc. Potrzebujemy każdej możliwej pary rąk do pracy.

         Dziewczyna niechętnie przyjęła podarek. Nim jednak odeszła, zadała hybrydzie pytanie.

         – Nie wyszlibyście na tym lepiej, gdybyś to jednak ty tam poszła? Poza tym bez broni raczej nie będzie tu bezpiecznie.

         – Muszę bronić swego synka w razie konieczności, a to maleństwo w zupełności mi wystarczy – odparła kobieta, wyciągając swoje tantō przytroczone u prawej nogi. – Wy lepiej skupcie się na pokonaniu wroga.

         Casey popatrzyła na nią przez chwilę w ciszy, po czym wzruszyła ramionami. Jej matka w życiu by na coś takiego nie poszła. Szczerze mówiąc, zazdrościła trochę Loganowi tak troskliwej rodzicielki. Musiała przyznać, że miał mały przeklęte szczęście, dlatego lubiła go jeszcze mniej.

         Kiedy już się otrząsnęła, chcąc nie chcąc ruszyła do pozostałych.

*

         Dotarła do reszty na czas, jednak wolała trzymać się z boku, dopóki jej interwencja nie będzie konieczna. Ponieważ katana była wystarczająco długa, dziewczyna oparła się na niej, obserwując trwający pojedynek.

         Spokojne dotąd miejsce zamieniło się w pole bitwy. Casey ostatecznie dla własnego bezpieczeństwa ukryła się za jednym tunelem. Wyglądało na to, że żółwie prowadziły do czasu, gdy wroga jednostka nie otrzymała posiłków. Dopiero wtedy zmagania przestały być łatwe i przerodziły się w walkę o byt.

         – Może byś nam pomogła!? – Donnie zauważył dziewczynę, rzucając się na jednego z jaszczurów, aczkolwiek nie uzyskał od niej żadnej reakcji. Zresztą nie miał teraz czasu nad tym rozważać, miał na głowie poważniejszy problem. Poza dziewczyną w walkę nie angażował się również Raphael, jedynie broniąc się przed ruchami wroga. Zielonooki nie tak umawiał się z wybranką. Obiecała przecież, że nie będą ich atakować, jeśli oni nie zrobią tego pierwsi. Dlaczego więc dopuściła, aby grupa patrolowa ich nachodziła i dlaczego jego bracia, do cholery, nie chcieli go słuchać? To musiała być pomyłka! Z drugiej strony zadawał sobie pytania, skąd wiedzieli, gdzie ich szukać? Nie podawał nikomu współrzędnych kryjówki. Musiał z nią poważnie pomówić jak już skończą walczyć.

         – Raph, ty też się rusz i nam pomóż! – zawołał tym razem lider, poczyniwszy kilka kroków w tył, osłaniając się przed atakami większego od siebie przeciwnika. Kątem oka również dostrzegł, iż ciemnoskóra mutantka posiadała znajomą broń, lecz nie miał teraz czasu nad tym rozmyślać.

         Mutant nic nie odpowiedział. Zamiast tego zaczął się wahać nad pomocą braciom, jednak jego rozmyślania nie potrwały długo. Kilkoro Salamandrian w końcu zauważyło, że dwójka wrogów stoi bezbronna. Zielonooki w ostatniej chwili zdołał uniknąć ataku. Dopiero teraz złapały go nerwy. Koniec forów. Salamandrianie pożałują, że na niego wpadli.

         Casey również omal nie oberwała. Jej samoobrona była tak tragiczna, że w jednej chwili straciła miecz z rąk. Jaszczur z tryumfalnym uśmiechem wycelował w mutantkę z blastera. Ta jednak jakimś cudem zebrała w sobie siły i w ostatniej chwili zdołała podciąć silniejszego od siebie wroga. Padł wystrzał, który trafił w ścianę tuż nad nią. Nie rozumiała sama, co tak właściwie tu zaszło, aczkolwiek nie zamierzała tracić otrzymanej szansy. Momentalnie dobyła broni i odebrała przeciwnikowi życie. Wkrótce bitwa stała się łatwiejsza, więc mutanci mieli szansę odzyskać przewagę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro