Rozdział XXIV - Statek-Matka
Portal otwarty przez Ezekiela zaprowadził Donatella i Leonarda na dach jednego z niewielu niewyburzonych bloków gdzieś w centrum Manhattanu. Wzięcie ze sobą filtrów powietrza okazało się strzałem w dziesiątkę – po przewrocie dokonanym przez kosmitów nie sposób było przemieszczać się wyłącznie po wieżowcach, stanowczo za mało ich zostało. Nie minęła chwila, a musieli zanurzyć się w chmurę toksycznych oparów na ulicach.
Przemykanie po nowojorskich zgliszczach tak, aby nie dać się zauważyć, graniczyło z cudem, a im bliżej kosmicznych statków, tym większe było zagęszczenie wrogów. Atak na statek-matkę okazał się więc niemożliwy; musieli wybrać sobie jakiś mniejszy, łatwiej dostępny cel. Poszukiwanie takowego trochę im zajęło, ale na szczęście zakończyło się sukcesem – pewien kawałek od ruin Central Parku stacjonowała niewielka jednostka z myśliwcem. Co prawda nie sposób było przedostać się do niej niezauważenie, aczkolwiek traszek przy pojeździe stało zaledwie kilka i dzięki elementowi zaskoczenia bracia zdołali w miarę sprawnie się ich pozbyć. A skoro to mieli już za sobą, to mogli przejść do empirycznych testów swoich ładunków wybuchowych.
Podpiąwszy bombę do zawieszenia myśliwca, Donnie zerknął na stojącego na czatach Leo.
– Chyba wszystko gotowe – oznajmił, na co lider skinął głową. – Dobra, to odpalam. I… już. – Z tymi słowy żółw w fiolecie podniósł się i szybkim krokiem ruszył wzdłuż ulicy. – Pospiesz się, mamy dziesięć sekund! – zawołał do niebieskookiego przez ramię, choć zasadniczo wcale nie musiał tego robić; starszy i tak już podążył w jego ślady.
Oddaliwszy się na bezpieczną odległość, żółw w fiolecie przyczaił się za jedną z większych stert gruzu, chcąc przed odejściem zobaczyć jeszcze efekty ich małej dywersji. Ładunki zadziałały zgodnie z planem – niewielki stateczek bojowy rozpadł się w drzazgi pod wpływem siły eksplozji, ku niezmiernej uciesze zarówno lidera, jak i naukowca. W tej chwili nie mieli jednak czasu na triumfowanie; huk z pewnością zaalarmował już wszystkie pobliskie jednostki, więc to tylko kwestia czasu, aż na miejsce wybuchu zwalą się zewsząd wrogowie. Obaj mutanci doskonale o tym wiedzieli, w związku z czym nie musieli nawet nic do siebie nawzajem mówić. Wystarczyło krótkie, porozumiewawcze spojrzenie, a już chwilę później zgodnie przemykali pomiędzy zgliszczami z powrotem w stronę punktu ewakuacyjnego. Zostało im jeszcze ponad pół godziny, powinni spokojnie zdążyć na czas.
Zaraz po powrocie do Sfer Piekielnych Don i Leo oznajmili wszem i wobec powodzenie swojej misji, co spotkało się z nadzwyczaj pozytywnym przyjęciem – i nic zresztą dziwnego, to ich pierwszy krok na drodze ku odzyskaniu rodzimej planety. Sukces ten zaś natychmiastowo rozpalił w mutantach motywację do osiągnięcia kolejnego, tym razem najlepiej jeszcze większego. Nie marnując zatem więcej czasu, Donatello od razu zabrał się do przygotowywania sprzętu na kolejne wyprawy; Leonardo z kolei musiał rozplanować następną akcję pod kątem logistycznym, co jednak przysporzyło mu trochę więcej problemu. Nawet pomimo wszechobecnej euforii oraz wiary w wygranie tej wojny lider wciąż zdawał sobie sprawę, iż tak naprawdę tym razem mieli przede wszystkim szczęście – gdyby nie udało im się znaleźć małej, odosobnionej jednostki, najpewniej wróciliby z niczym, bądź co bądź nie zdołali nawet zbliżyć się do żadnej innej przez ilość kręcących się w mieście kosmitów. Do większych zamachów ciche skradanie się im nie wystarczy. Potrzebowali kogoś, kto utoruje im drogę, choćby i przez środek hordy, jeśli będzie trzeba. A jeśli nie chciał o to prosić Discorda – a nie chciał – to musiał jakoś wkupić się z powrotem w łaski Casey (a konkretnie jej demonicznego alter ego). Albo ewentualnie przynajmniej przegadać Rapha, by to on załatwił z nią resztę tematu.
Pierwszą próbę rozmowy Leo postanowił podjąć podczas jednego z obiadów – jedynych momentów, kiedy, chcąc nie chcąc, musieli się wszyscy razem zjawić w tym samym pomieszczeniu, żeby odebrać talerze z posiłkiem. Poprosiwszy Nysę o zaniesienie na górę również i jego porcji, Leonardo podszedł do rozsiadającej się w jadalni Casey z najbardziej nie-sztucznym uśmiechem, na jaki było go stać. Towarzyszący dziewczynie Raphael jednak natychmiast wywęszył spisek i rzucił bratu podejrzliwe spojrzenie.
– Czego chcesz? – spytał bez zbędnego owijania w bawełnę. Leonardo westchnął, zrezygnowany. No i szlag trafił przyjazną atmosferę.
– Porozmawiać z Casey. Najlepiej w cztery oczy – dodał na koniec, choć domyślał się, że zielonooki w życiu się na to nie zgodzi. I dobrze zresztą zgadywał.
– Żebyś mógł jeszcze nad nią się teraz pastwić? Po moim trupie.
– O co chodzi? – wtrąciła się dziewczyna, odłożywszy na razie widelec. No dobra, raz kozie śmierć.
– Wiem, że nasze relacje są dosyć… napięte – zaczął lider mutantów. Starał się ostrożnie dobierać słowa, żeby przypadkiem jej czymś nie urazić i nie skreślić swoich szans na powodzenie. – Aczkolwiek chciałbym cię prosić o pomoc.
Półdemonica uniosła brew.
– W czym?
– No bez jaj. – Raphael połączył kropki znacznie szybciej niż jego partnerka, a powstały w ten sposób obraz końcowy nie za bardzo mu się spodobał. – Chyba nie chcesz posłać jej samej do jaskini lwa?
– Może nie zaraz samej, ale…
– Chyba ci się styki poprzepalały. Nie ma w ogóle takiej opcji!
– A mogę się chociaż dowiedzieć, o czym właściwie rozmawiamy? – ponagliła Casey, zerknąwszy na buntownika w dość charakterystyczny, z deka sarkastyczny sposób. Na ten widok Raphael skrzyżował tylko ręce na skorupie.
– Chciałem cię poprosić, żebyś wraz ze swoją demoniczną połową pomogła nam podłożyć bombę w statku-matce Salamandrian – wyjaśnił Leo. Brunetka była gotowa go wysłuchać, więc wciąż miał szansę; byleby tylko nie dać się wytrącić z równowagi.
– I mówiąc „pomogła” ma na myśli „odwaliła całą robotę za niego” – sprostował zielonooki, wciąż naburmuszony. Casey zaś dość dyskretnie położyła mu dłoń na kolanie pod stołem, chcąc go uspokoić, co nie umknęło uwadze lidera. Ten póki co jednak zdołał ugryźć się w język. Do tematu ich relacji wrócą później, najpierw Salamandrianie. Trzeba mieć w życiu priorytety.
– Co dokładnie miałybyśmy zrobić?
Leonardo od razu zauważył zmianę formy wypowiedzi. „My”, czyli Lilac też wchodziła w grę. Dobrze.
– Donnie skonstruuje specjalną bombę dużego rażenia, obiecał, że w miarę prostą w obsłudze. Twoim… waszym zdaniem byłoby tylko podrzucić ją do statku oraz włączyć, reszta już zrobi się sama. Oczywiście wcześniej Don wyjaśniłby wam wszystkie niuanse działania ładunku, czas odroczenia eksplozji i inne takie.
– A jaką mam gwarancję, że powie prawdę i wcale nie chcecie się mnie pozbyć?
Leo zamurowało. Oczywiście, iż nie zamierzał jej zabić, skąd w ogóle taki pomysł?! Niestety jednak brunetka nie zinterpretowała jego milczenia jako wyrazu szoku, a raczej przyznanie się do winy – a przynajmniej tak lider wywnioskował po jej minie. Musiał to naprostować. Natychmiast.
– Nigdy w życiu nawet nie przeszło mi to przez myśl – wypalił, gdy tylko odzyskał język w gębie. Jego rozmówczyni wciąż nie wyglądała na przekonaną. – Ale jeśli mi nie wierzysz, to mogę pójść tam z tobą. Siebie samego przecież bym nie wysadził, prawda?
– Ja chcę iść – oznajmił stanowczo Raphael, rzucając bratu wyzywające spojrzenie. – Ciebie samego nigdzie z Casey nie puszczę. Kto wie, co byś jej tam nagadał.
Leonardo westchnął i przewrócił oczami.
– Jeśli Raph też idzie, to mogę spróbować – zdecydowała w końcu brunetka, ku uciesze niebieskookiego. – Ale najpierw muszę porozmawiać o tym z ojcem – dodała, co już z kolei średnio się Leo spodobało.
– Czy to ostatnie jest konieczne? – spytał, chociaż wiedział, jaka pewnie będzie odpowiedź. Półdemonica pokiwała głową.
– Owszem. Zresztą, przecież i tak się dowie, tylko on i Zeke umieją otwierać portale.
Niepocieszony żółw w niebieskim uniósł ręce w geście kapitulacji. Jeżeli dzięki temu miała tam pójść, to niech już będzie. Byleby tylko starszy demon nie odwiódł jej od tego pomysłu.
Kiedy tylko lider grupy odwrócił się i zaczął niespiesznie oddalać, Raphael złapał partnerkę za rękę.
– Serio chcesz się w to pakować? – spytał, na co ta przytaknęła.
– Mhm. W końcu to też twój dom, fajnie byłoby go odzyskać.
– Jeszcze jedno pytanie – odezwał się Leo z progu, zerkając na nich przez ramię, nim poszedł do siebie. Zanim zacznie cokolwiek z tym robić, chciał mieć pewność, że się nie mylił. – Chodzicie ze sobą, prawda?
Raphael od razu zmarszczył czoło i przysunął się do dziewczyny w defensywnym geście.
– A jeśli tak, to co?
– Nic, Raph. Nic – westchnął lider, po czym ruszył w stronę schodów. Starał się nie dawać po sobie poznać, co czuje, ale w środku nieco się w nim gotowało. Aczkolwiek nieważne, tak jak wcześniej postanowił: po jednej rzeczy naraz. Póki co załatwił demoniczne wsparcie, odseparowaniem ich od siebie zajmie się, kiedy już skończą porządki z kosmitami. A na razie czas na obiad.
*
Przed przeprowadzeniem głównego uderzenia mutanci postanowili zapolować jeszcze raz czy dwa na pomniejsze jednostki wroga w ten sam sposób, co ostatnio. Salamandrianie wprawdzie zrobili się bardziej czujni, aczkolwiek wciąż niewystarczająco, by ochronić wszystkie swoje statki, co tylko podsycało pewność siebie Ziemian. Mutanci nie mieli jednak świadomości, iż kosmici wcale nie pozostają całkowicie bierni wobec ich ataków; zamiast na obronie, traszki postanowiły skupić się na znalezieniu sposobu kontrataku i zduszeniu oporu w zarodku. Zauważenie zaś kluczowego punktu w tej sprawie wcale nie zajęło im długo. Teraz pozostawało im więc tylko czekać na okazję, by z niego skorzystać i wcielić swój plan w życie.
Zanim nastał jednak ten dzień, grupa żółwi zdecydowała się rozpocząć natarcie na statek-matkę wroga. Casey ostatecznie nie wycofała się z zadania, w związku z czym wszystko mieli przygotowane. Wystarczyło tylko poprosić Ezekiela o portal, przywdziać aparaty tlenowe i można było zaczynać.
Otworzywszy im portal, diablik raz jeszcze niepewnie zerknął na przybraną córkę.
– Na pewno chcecie tam iść? – dopytał. Brunetka bez trudu dostrzegła, iż się stresuje, więc przytuliła go krótko dla otuchy.
– Niedługo wrócimy – obiecała, zaś jej partner od razu jej przytaknął. – Nie ma się czym martwić.
– Taką mam nadzieję. – Szatyn westchnął cicho. – No dobrze, w takim razie powodzenia.
– Dzięki – odparł za nich oboje Raph, po czym wziął dziewczynę za rękę i ruszył w stronę przejścia. Kilka kroków, krótkie pożegnanie i już byli po drugiej stronie. Tam zaś czekał już na nich komitet powitalny. Gdy tylko dostrzegli pojawienie się łuku, Salamandrianie pomknęli ku portalowi, gotowi na ponowne starcie z mutantami. Jakież było ich zdziwienie, gdy zamiast dwójki słabo uzbrojonych żółwi naprzeciw wyszła im żądna krwi demonica. Sama jej powierzchowność już wzbudziła popłoch; od razu skojarzywszy ją z bestią, która jakiś czas temu zupełnie bez powodu pojawiła się i zdziesiątkowała ich szeregi, żołnierze wpadli w popłoch. Większość z nich zaś nie zdołała przeżyć na tyle długo, by zdążyć z niego wyjść.
Pozwoliwszy Lilac zająć się pierwszymi przeciwnikami, Raph rozejrzał się wokół w poszukiwaniu nadchodzącej odsieczy, by też móc się na coś przydać, ale niczego takiego nie wypatrzył. Tym razem grali w otwarte karty, więc nie było sensu się skradać czy uciekać – musieli po prostu skasować każdego, kto wejdzie im w drogę. Sam wprawdzie mógłby mieć problem z taką ilością wrogów, ale jego demoniczny taran znacznie ułatwiał zadanie. Widząc zaś, z jaką łatwością czerwonooka rozganiała kosmitów, Raphael upewnił się jedynie w ich przeważających szansach na zwycięstwo.
– To dokąd teraz? – spytała Casey, gdy Lilac zwróciła jej kontrolę po wygranym starciu.
– Z tego, co mówił Don, ten ich główny statek jest gdzieś na China Town – odparł żółw, pobieżnie obejrzawszy pole bitwy. Brutalność diablicy wciąż wywoływała u niego lekkie dreszcze, gdy widział jej efekty, aczkolwiek poniekąd mu to też imponowało – doprowadzenie wroga do takiego stanu to w końcu też była sztuka.
– W takim razie ruszajmy, zanim zlezie się ich więcej.
Z tymi słowy dziewczyna rozejrzała się po okolicy, po czym, zorientowawszy się w terenie, ruszyła w stronę wcześniej wspomnianej dzielnicy. Zielonooki od razu podążył za nią.
Paru przeciwników jeszcze im się po drodze nawinęło, aczkolwiek, o dziwo, wcale nie było ich aż tak dużo. Dopiero bliżej samego punktu docelowego nieco się zagęściło; kiedy jednak pazury Lilac znów poszły w ruch, traszki szybko przestały stanowić większy problem.
– Podłóż im ten szajs, osłaniam – zakomenderowała demonica, cisnąwszy jednym z kosmitów w pobliską kupę gruzu. Raphael skinął lekko głową i wydobył z przewieszonej przez ramię torby ładunek, a następnie spróbował władować się pod stojący na czterech „nóżkach” wielki statek, by podpiąć go od spodu. Z eskortą diablicy poszło mu dosyć sprawnie, choć kiedy kosmici zorientowali się, co napastnicy planują, dołożyli wszelkich starań, aby jakoś ich przed tym powstrzymać. Na ich nieszczęście – bezskutecznie. Mimo ich wysiłków żółw i tak zdołał zamontować bombę oraz ją uruchomić.
Problem pojawił się jednak w kwestii ewakuacji. Traszki bowiem swoim natarciem zagrodziły im większość tras ucieczki, zaś odliczający do zaledwie dziesięciu zegar już wystartował.
– Hej, Lilac? – Mutant zerknął na pacyfikującą kolejną kosmitkę demonicę. – Musimy wiać. Teraz.
– No to chodź. – Z tymi słowy dziewczyna chwyciła go za rękę, po czym, bez zbędnych ceregieli, wbiła się szarżą we wrogą grupę z rogami do przodu. Raph nie miał nawet czasu jakkolwiek zaoponować; po prostu dał się pociągnąć za nią. Czerwonooka zdążyła ich stamtąd zabrać w idealnym momencie. Gdy tylko udało się im przebić na bezpieczną odległość, odliczanie dobiegło końca. Salamandriańscy żołnierze nie zdołali rozmontować ładunku ani też w żaden sposób oddalić go od statku; nie minęła nawet chwila od pojawienia się na liczniku czterech zer, a potężna mobilna baza kosmitów zniknęła z powierzchni ziemi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro