Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XX - Pożegnanie

          Starcie z Salamandrianami zakończyło się względnym sukcesem, choć nie bez strat – mimo że Leo starał się osłaniać brata jak mógł, to zarówno młodszy, jak i on sam skończyli dosyć poturbowani. Tak naprawdę jednak żaden z nich się tym szczególnie nie przejmował, mieli teraz ważniejsze sprawy na głowie.

          Uporawszy się z ostatnim kosmitą, Raph wsunął sztylety za pasek i podbiegł do spoczywającego na ziemi Jonesa. Chociaż doskonale wiedział, czego się spodziewać, mutant, wiedziony resztką płonnych nadziei, sprawdził puls i oddech mężczyzny – niestety nieobecne. Jakakolwiek resuscytacja z taką dziurą w piersi nie wchodziła nawet w grę; było już po nim. Zielonooki uderzył z frustracji pięścią o beton, po czym ukrył twarz w dłoniach, nie mając pojęcia, co teraz ze sobą zrobić. Gdyby pospieszył się z tamtym gnojem i przyszedł hokeiście z pomocą, to wszystko mogłoby się nigdy nie wydarzyć…

          Leonardo obserwował to chwilę w ciszy, a następnie wziął głęboki wdech, by opanować znów narastające w nim emocje.

          – Musimy go stąd zabrać – powiedział półgłosem, kładąc bratu delikatnie broń na ramieniu. Początkowo nie doczekał się żadnej reakcji; dopiero po chwili Raph podniósł się chwiejnie i skinął głową, wbijając nieobecny wzrok w podłogę. Lider westchnął tylko cicho, po czym rozejrzał się za czymś, co mogłoby robić za nosze. Nic takiego jednak niestety nie wypatrzył – kosmici pod ich nieobecność splądrowali większość wyposażenia bazy. Ostatecznie więc musiał zanieść Casey’ego na miejsce spotkania na rękach, przed czym miał wprawdzie pewne opory, ale jakoś udało mu się je przełamać.

          Zabranie ciała Jonesa okazało się tym mniej uciążliwym obowiązkiem – prawdziwą katorgą było dopiero siedzenie i czekanie z nim na otwarcie portalu. Powinni byli umówić się z diablikiem trochę wcześniej; rano Leo sądził, iż z dwojga złego lepiej mieć za dużo niż za mało czasu i przygotował sobie pewną rezerwę, aczkolwiek teraz już wiedział, że popełnił fatalny błąd. Minuty dłużyły im się jak wieczność, a wciąż mieli ich jeszcze ładnych trzydzieści do przetrwania.

           Wreszcie, po półgodzinnej męczarni, łukowaty portal pojawił się w tym samym miejscu, w którym ostatnio go widzieli. Widząc Ezekiela po jego drugiej stronie, Leo nagle olśniło – przecież diablik potrafił leczyć wszelkiej maści przypadłości, prawda? Więc może z Jonesem też sobie poradzi. Nabrawszy dzięki tej myśli nowej energii, lider żwawym krokiem przeszedł na drugą stronę i stanął przed zaskoczonym diablikiem z martwym chłopakiem na rękach.

          – Możesz mu jakoś pomóc? – spytał natychmiast. Desperacki ton głosu żółwia od razu zwrócił uwagę również pozostałych zgromadzonych – Lilac, dotychczas oglądająca ze swoim drugim rodzicem telewizję, odkleiła się od ojca i przyjrzała badawczo sytuacji, zaś Nysa, która akurat była z małym w kuchni, wyjrzała stamtąd, strzygąc uszami. Widok Jonesa bezwładnie zwisającego z ramion jej poobijanego partnera natychmiast ją zamurował. Reakcja demonów była wprawdzie nieco mniej emocjonalna, aczkolwiek również raczej zaniepokojona.

          Zeke przyjrzał się krótko ciału bruneta, po czym spuścił głowę ze smutną miną.

           – Przykro mi, ale nie dam rady. Już za późno…

           Dla Leonarda jego słowa były niczym cios obuchem w głowę – przez ten niedługi moment zdążył naprawdę silnie uczepić się myśli, że demoniczne zdolności mogą jeszcze wszystko naprawić, tak jak wcześniej z Loganem. Na początku otworzył tylko usta, nie wiedząc, co powiedzieć, ale w końcu jego frustracja wzięła górę nad logicznym myśleniem.

          – Jak to „nie”?! – wybuchnął. Ton jego głosu zaś zdecydowanie nie spodobał się Discordowi, który od razu podniósł się z kanapy i zmierzył mutanta ostrzegawczym spojrzeniem. Bezskutecznie. – Przecież masz te swoje cholerne moce, więc weź się do roboty i… – Głos uwiązł żółwiowi w gardle, gdy zorientował się, iż czerwonooki demon nagle zniknął w chmurze dymu i pojawił się tuż przed nim, po czym ze wściekłym warczeniem zamachnął się na niego szponiastą łapą. Reakcja zarówno partnera Discorda, jak i jego własnej narzeczonej była natychmiastowa – ta druga dopadła do żółwia i pociągnęła go do tyłu, z kolei diablik wskoczył między mutanta a bruneta, a następnie zatrzymał Hamadę, obejmując go w pasie.

          – Hej, nie, zaczekaj! – rozkazał partnerowi. Discord co prawda nie przestał warczeć, lecz posłusznie wstrzymał atak, wciąż wbijając w Leonardo mordercze spojrzenie. – Nic się nie stało, troszkę go tylko poniosło. Są w trudnej sytuacji…

          – Mam to gdzieś – uciął czerwonooki, po czym wziął chłopaka na ręce i owinął ogonem w defensywnym geście. – Nikt nie będzie naskakiwał na moją rodzinę, a już na pewno nie w moim domu. – Z tymi słowy raz jeszcze zmierzył Leo zimnym spojrzeniem. – Zeke to medyk, nie cudotwórca. Jeśli chciałeś tego drugiego, to trzeba się było zgłosić do Sfer Niebieskich.

          Diablik westchnął cicho i pokręcił głową, ale wtulił się w partnera.

          – Przepraszam, naprawdę nic nie mogę zrobić.

          Na te słowa Mikey znów zaniósł się płaczem, zaś Don natychmiast zaczął go uspokajać. Casey, zamieniwszy się z powrotem miejscami z Lilac, rozejrzała się po ziemskich znajomych, dosyć zagubiona; sama nie wiedziała, co w obecnej sytuacji powinna czuć. Jej czas na przemyślenie tego jednak szybko się skończył – po chwili sterczenia w milczeniu ze spuszczoną głową oraz zaciśniętymi pięściami Raph wreszcie nie wytrzymał i puścił się biegiem na górę, do swojej sypialni, zaś ona poczuła się zobowiązana, by podążyć za nim. Rzuciwszy więc porozumiewawcze spojrzenie rodzicom, brunetka zgrabnie przemknęła przez salon, po czym ruszyła w ślad za żółwiem w czerwieni.

          Kiedy dotarła do właściwej części korytarza, pokój Raphaela był już zamknięty na cztery spusty – razem z jego lokatorem w środku. Dziewczyna zapukała do drzwi, jednak nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Dopiero za drugim razem, kiedy do wtóru stukania zawołała go po imieniu, mutant wreszcie się odezwał.

          – Daj mi spokój – rozkazał, na co Casey tylko westchnęła.

          – Zmuszasz nas do używania siły wbrew naszej woli, wiesz? – odparła głosem Lilac, a następnie na krótką chwilę zamieniła się z demonicą. Ta zaś bez większego wysiłku, jednym, sprawnym uderzeniem barku wyłamała zamek w drzwiach, tym samym dostając się do środka. Tam zaś zastała żółwia w czerwieni siedzącego z grobową miną na łóżku. Dostrzegłszy, iż ta wdarła mu się na teren wbrew jego zakazom, mężczyzna przetarł oczy wierzchem dłoni i zrobił rozzłoszczony grymas.

          – Mówiłem ci, że masz… – Lilac zupełnie zignorowała jego opór; przeszedłszy kilka dzielących ich metrów, ostentacyjnie usadowiła się Raphowi na kolanach i przytuliła go, po czym oddała kontrolę swojej mutanciej części, która również ani myślała się wycofywać z zaistniałego incydentu. W pierwszym odruchu buntownik chciał ją odepchnąć, aczkolwiek gdy poczuł, że łzy zbierają mu się w kącikach oczu, szybko zrezygnował. Zamiast tego odwzajemnił uścisk i ukrył twarz w jej ramieniu, po czym, bez dalszego grania twardziela, po prostu się rozpłakał. Casey w żaden sposób tego nie skomentowała; pogłaskała go tylko delikatnie po głowie, a następnie przymknęła oczy, gotowa dać mu tyle czasu, ile potrzebował.

          Po zaniesieniu ciała Jonesa do jego sypialni, pozostali również pozamykali się w swoich pokojach na całą resztę dnia. Wtedy jeszcze gospodarze postanowili dać im trochę czasu na otrząśnięcie się i opatrzenie ran; nazajutrz jednak, kiedy u bram rezydencji zaczęły zbierać się dusze potępione-ścierwojady – wyczuwające z daleka potencjalny posiłek, ale jednocześnie zbyt obawiające się Hamady, by tak po prostu tam wejść i sobie go wziąć – Discord zdecydował się podjąć z Donatellem temat pochówku. Demon domyślał się, iż mutanci nie będą chcieli urządzać koledze pogrzebu w Sferach Piekielnych, aczkolwiek jeśli nie życzyli sobie, żeby stał się on pożywką dla tutejszych szkodników, musieli coś z nim zrobić. Od siebie czerwonooki zasugerował więc kremację – jego zdolności pirokinetyczne były w zupełności wystarczające, by tego dokonać, a w ten sposób będą mogli łatwo przenieść jego prochy na Ziemię, kiedy w końcu ją odzyskają (zakładając, że kiedykolwiek to nastąpi). Po konsultacji z liderem grupy mutanci ostatecznie przystali na takie rozwiązanie.

          Kiedy decyzja zapadła, reszta poszła już szybko – Discord jeszcze tego samego dnia załatwił im urnę oraz spopielił zwłoki bruneta, uprzednio rzecz jasna dając jego przyjaciołom czas na pożegnanie. Prochy młodzieńca póki co spoczęły w jego sypialni; żadne z mutantów nie dałoby chyba jeszcze rady trzymać ich u siebie, a pokój i tak nie był na razie nikomu do niczego potrzebny.

          Mimo domknięcia tej kwestii atmosfera w domostwie ani trochę się nie poprawiła. Większość mieszkańców piętra ograniczyło wychodzenie ze swoich sypialń do niezbędnego minimum – oprócz Casey, która sporo czasu spędzała na dole na treningach oraz zapoznawaniu się z „nowymi” rodzicami, wszyscy pozostali wynurzali się tylko w celu zdobycia jedzenia bądź wizyty w łazience. Temat jakichkolwiek wypadów po zapasy zupełnie ucichł; rola zdobywcy ziemskiego prowiantu z powrotem wróciła do Discorda i nie zanosiło się na żadne zmiany.

          Mutanci usiłowali radzić sobie ze stratą na różne sposoby – Leonardo oraz Nysa wręcz niezdrowo skupili się na opiece nad Loganem, nie dając młodemu nudzić się ani przez sekundę; Donnie postanowił jednak nauczyć się demonicznego alfabetu, z kolei Casey, którą cała ta sprawa dotknęła w sumie najmniej, jako że znała Jonesa może z parę tygodni, skupiła się na praktykowaniu swojego nowego, półdemonicznego życia wraz z rodzicami, by uniknąć grobowej, niekomfortowej atmosfery panującej na piętrze. Co jakiś czas wpadała tylko zobaczyć, co u Mikey’ego, jako że, bądź co bądź, był jej przyjacielem z dzieciństwa i czuła się za niego trochę odpowiedzialna. Zdarzało jej się także wpadać na Raphaela, ale z nim tak czy inaczej niewiele mogła zdziałać – trudno w końcu jakkolwiek wesprzeć kogoś, kto przy każdym pytaniu o samopoczucie nogami i rękami zapiera się, że jest okej, chociaż widać, że wcale nie jest. Może gdyby miała w tym większą wprawę, to znalazłaby sposób, żeby jakoś rozwiązać ten problem. Ale że nie miała, to po prostu sobie odpuściła. Jak będzie chciał, to sam do niej przyjdzie.

          Między tymi wszystkimi ponurymi myślami oraz poczuciem winy za to, co się stało, szybko zaczął się jednak przewijać inny, równie istotny wątek – Salamandrianie. Leo co prawda wiedział, że to on sam nie dopilnował bezpieczeństwa grupy i czuł się z tym absolutnie fatalnie, aczkolwiek nie zmieniało to faktu, iż to właśnie jedna z kosmicznych traszek trzymała za miecz, który pozbawił życia ich kumpla. I nie mogli im tego przecież puścić płazem. Jeszcze wprawdzie nie miał pomysłu, w jaki sposób, ale lider chciał się na nich zemścić. Choćby nawet wymagało to schowania dumy do kieszeni i poproszenia o pomoc demonów, Salamandrianie musieli zniknąć z powierzchni ich planety – im szybciej, tym lepiej. Z tą myślą niebieskooki ruszył spotkać się z Donniem, by spytać, czy ten byłby w stanie zmontować im w obecnych warunkach jakąś konkretniejszą broń albo najlepiej ładunki wybuchowe. Tak małą grupą nie mogli wyrządzić im dużych szkód, ale zniszczenie któregoś z ich statków – najlepiej statku-matki – na dobry początek powinno wystarczyć. Niech wiedzą, że żarty się skończyły.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro