Rozdział XIV - Wymiana
Po kilku godzinach włóczenia się po kanałach, żółw i jego czarnowłosa towarzyszka – w tym czasie już z powrotem w swojej mutanciej formie – wrócili do kryjówki, niczego więcej nie znajdując. Wewnątrz niej panowała zaś głucha cisza. Po ostatnim incydencie Nysa postanowiła nie opuszczać pokoju bez krytycznej potrzeby; słowa Raphaela oraz groźba Lilac do reszty ją przybiły. Leo również był tym poruszony, aczkolwiek starał się nie brać ich słów aż tak do siebie. Usiłował nie zakładać najgorszego, ale jego również zaczynały dopadać wątpliwości. Pozostali tymczasem, nie wiedząc, co ze sobą począć, z braku laku zajęli się sobą lub, w części przypadków, umacnianiem obrony oraz sprzątaniem bazy. Bez wsparcia lidera niewiele więcej byli w stanie zrobić, a każda próba kontaktu z nim kończyła się fiaskiem.
*
Mona nie mogła się doczekać momentu, kiedy wreszcie wróci do swoich. Od początku wiedziała, że jej ludzie nie zostawią jej na łasce wroga. Pomimo tego, jak potraktowała ją ostatnio demonica, wciąż nie czuła strachu, a drobnymi obrażeniami się nie zrażała. Była zbyt dumna na tego typu błahostki. I nie tylko zresztą na nie – na rozmawianie z Ziemianami również. Dlatego też gdy grupa po raz kolejny usiłowała wydusić z niej więcej informacji, milczała jak grób. A przynajmniej do czasu. Kiedy bowiem zaczęła się nudzić, postanowiła całkowicie zignorować ich pytania i przejść do werbalnej kontrofensywy.
– Żałosne istoty, gdybyście mnie puścili i stanęli po naszej stronie, do niczego by nie doszło, a wasze młode nie cierpiałoby teraz katuszy! – oznajmiła, odczekawszy stosowną chwilę od ostatniego wydanego jej polecenia w ramach manifestacji swojej wyższości.
Uczestniczący w przepytywaniu hokeista nie wytrzymał i zacisnął pięści. Miał już dosyć tej traszki oraz jej kpienia z ich podbramkowej sytuacji. Poza tym lubił tego dzieciaka.
– Słuchaj, siostro – zagroził. – Pożałujesz tego!
– Czyżby? – prychnęła Salamandrianka. – To nie moja planeta ma teraz problemy. Nie boję się was ani tej waszej potworzycy! Miała po prostu szczęście, inaczej to ona skończyłaby na glebie!
Słysząc to, zgromadzeni spojrzeli po sobie w konsternacji. Nikt jednak nie podjął się drążenia tematu.
Nie mając ochoty dalej tego słuchać, Jones odwrócił się na pięcie i opuścił pomieszczenie, a następnie również kryjówkę, by się trochę przewietrzyć i trochę ochłonąć. W ślad za nim ruszył też Mikey. Donnie z kolei tylko zmarszczył czoło, analizując, co kosmitka miała na myśli. Po cichu liczył, że usiłowała ich tylko zastraszyć, a z jego bratankiem było wszystko w porządku. Na całe szczęście jego rodzice tego nie słyszeli; byli już wystarczająco rozbici i bez takich insynuacji.
Gdy dwójka przyjaciół opuściła kanały, natknęła się na coś dziwnego. Obok wiadomości Salamandrian z koordynatami miejsca odbioru Logana znajdował się kolejna, świeżo wypalona wiadomość: "jutro albo śmierć". Obaj mężczyźni czym prędzej cofnęli się do kryjówki, aby podzielić się wiadomością z resztą świty. Kiedy informacja dotarła do wszystkich, w tym i narzeczeństwa, zrodził się w nich płomyk nadziei, acz i strachu. Z jednej strony oddanie zakładniczki było ryzykowne – pomijając już utratę źródła informacji, nie mieli nawet gwarancji czy rzeczywiście odzyskają młodego. Z drugiej jednak przekaz sugerował, iż jest on wciąż żywy, co w tej chwili liczyło się dla nich najbardziej. Nie mieli zatem wyjścia, musieli zaryzykować.
Jeszcze tego samego wieczoru, podczas gdy organy decyzyjne grupy ustalały plan działania na dzień następny, Casey postanowiła napić się herbaty. Kiedy weszła do kuchni i zapaliła światło, zastała tam półleżącego na blacie kuchennym Raphaela z kubkiem herbaty w dłoni oraz jego pupilem wcinającym sałatkę owocową tuż obok. Żółw wyglądał na przybitego. Nieco zdziwiona dziewczyna dosiadła się do niego.
– Co z tobą? – zagadnęła. – Wyglądasz jakbyś się czymś martwił.
– Wydaje ci się.
– Ta, jasne. – mruknęła ironicznie, acz zaraz potem wzruszyła ramionami. – Ale dobra, skoro nie chcesz mówić, to nie. – Z tymi słowy wstała i zabrała się za przygotowywanie herbaty.
Mutant westchnął ciężko, po czym się wyprostował.
– Wiem, że tamci źle się zachowali, ale mieli rację – odezwał się w końcu. – Mój związek z Moną przyniósł nam tylko kłopoty. Przez to Salamandrianie mają mojego bratanka, a Leo i Nysa mogą już mi nigdy nie wybaczyć.
– Możliwe – przyznała ciemnowłosa, wrzuciwszy saszetkę do kubka. – Ale co niby zmieni płaszczenie się na tym stole? Zresztą, jutro ponoć macie odbierać dzieciaka, więc nie ma się czym tak przejmować. Przyprowadzicie go z powrotem i wszystko się z czasem unormuje.
– Ta... – odparł krótko żółw, zaś po obserwowaniu przez chwilę w ciszy jak jego towarzyszka nastawia wodę. W końcu wstał i zajrzał do jednej z szafek. Wyciągnął jakieś ciastka i położył je na blacie. Wspólna pogawędka przy herbacie oraz ciasteczkach to w sumie nie taki zły pomysł.
***
Nazajutrz rano Leonardo zwołał wszystkich do salonu, po czym oznajmił, kto ma pójść wraz z nim i Nysą na spotkanie z Salamandrianami. Według pierwotnych założeń w skład wyprawy mieli wejść jeszcze Donatello oraz Raphael. Jones został zamiast tego wyznaczony na wsparcie awaryjne, które stanie na czatach gdzieś kawałek przed miejscem spotkania, zaś Casey oraz Mikey mieli zostać w bazie i na nich wszystkich zaczekać. Plany jednak szybko uległy modyfikacji, jako że Raph oznajmił, iż bez Casey nigdzie się nie wybiera, ponieważ wciąż jest zły na resztę towarzystwa. W takim układzie jednak Michelangelo zostałby sam, a to byłoby dosyć ryzykowne. Summa summarum więc poszli wszyscy – żółw w pomarańczowym dołączył do awaryjnej straży, zaś brunetka do głównego składu, żeby Raph przestał jojczyć. Pozostawało tylko liczyć, że jaszczury nie wpadną na pomysł zajęcia im kryjówki w międzyczasie wymiany.
Wskazówki, jakie zostawili obcy, okazały się proste do rozszyfrowania; mutanci i hokeista nie musieli nawet daleko iść, wyznaczona lokalizacja spotkania znajdowała się niedaleko od ich bazy. Wkrótce więc stanęli twarzą w twarz z najeźdźcami. Na widok swojej przełożonej Salamandrianie wydali z siebie odgłos charakterystyczny dla ich rasy. Porucznik Y'Gythgba zareagowała tym samym.
– Dotrzymaliśmy słowa – oznajmił Leonardo, kiedy wreszcie zapadła cisza. Serce waliło mu jak oszalałe. – Teraz wy dotrzymajcie swojego i oddajcie mi syna!
– Oddamy, jeśli ją puścicie – odparł jeden z kosmitów, wystąpiwszy przed szereg.
– Dzieciak! – powtórzył żółw ostrzej.
Żołnierz tylko pokręcił głową i gestem łapy nakazał drugiemu przynieść małego żółwia. Choć mutancia drużyna tylko na to czekała, to ten widok nie wprawił ich w euforię. Nim zdążyli cokolwiek zrobić, jaszczur rzucił im dzieciaka – tak po prostu, jak lalkę. Raphael zdążył go złapać w ostatniej chwili, tym samym puszczając przytrzymywaną traszkę.
Wystraszony tym manewrem ojciec malucha czym prędzej odebrał go od brata. Leonardo obejrzał malca wzdłuż i wszerz, po czym przytulił mocno do siebie. Dzieciak był nieprzytomny, a także wyraźnie poturbowany. Na szczęście jednak wciąż oddychał i miał wyczuwalny puls; kiedy tylko wrócą, Donatello koniecznie będzie musiał go obejrzeć. Obrzuciwszy morderczym spojrzeniem Salamandrianina, który potraktował jego dziecko jak worek ziemniaków, niebieskooki skinął głową w kierunku tunelu za sobą, rozpoczynającego drogę powrotną do kryjówki. Grupa bez większych problemów zrozumiała niemy rozkaz i zastosowała się do niego. Kiedy jednak zaczęli odchodzić, Nysa dosłyszała charakterystyczny dźwięk ładującego się działka laserowego dochodzący gdzieś zza ich pleców. Zerknąwszy przez ramię za siebie, zdębiała.
– Padnij! – rzuciła w eter tuż przed tym, jak padł pierwszy strzał. Nie wszyscy zdążyli zareagować, aczkolwiek, na szczęście, strzelec chybił. Nie zmieniało to jednak faktu, iż znaleźli się w fatalnym położeniu – w tunelu nie było gdzie się skryć, a niestety był on dosyć długi, więc zanim dobiegliby do końca, kosmici pewnie spokojnie poodstrzeliwaliby z połowę grupy. Chcąc nie chcąc musieli zatem przystąpić do kontrofensywy.
Leo nie musiał nawet wydawać żadnych poleceń – Raph i tak sam z siebie rzucił się na Salamandrian tuż po tym, jak zrozumiał, co się dzieje. W ślad za nim po chwili podążyła Nysa, wpierw jednak rzuciwszy partnerowi krótkie, porozumiewawcze spojrzenie. Do walki dołączył też Donnie, a niedługo później Mikey i Casey Jones, których zwabiły odgłosy strzałów. Leonardo musiał się za to wycofać, by zapewnić Loganowi bezpieczeństwo. Niezbyt mu się to podobało, jednak ktoś w końcu musiał go pilnować, a nie było mowy, żeby zostawił młodego w rękach tej czarnowłosej diablicy.
Wspomniana „diablica” zresztą i tak nie wyraziłaby teraz ochoty, żeby się z nim dogadywać, miała własne problemy na głowie. Tak się bowiem niefartownie złożyło, iż akurat w tym momencie Lilac odmówiła współpracy i nie chciała dołączyć do walki, przez co Casey, zupełnie bezbronna, została na lodzie w samym środku pola bitwy. Na jej szczęście większość przeciwników skupiła się na pozostałych, rzeczywiście stanowiących jakiekolwiek zagrożenie mutantach oraz hokeiście, aczkolwiek nie oznaczało to, iż zupełnie nikt nie zwracał na nią uwagi – wciąż znajdowali się śmiałkowie, którym przypominało się o jej istnieniu i usiłowali się jej pozbyć. Póki co jej akrobatyczne zdolności wyniesione z życia na ulicy wystarczały, by jakoś ich uniknąć, ale brunetka wiedziała, iż to tylko kwestia czasu; prędzej czy później ktoś zainteresuje się nią bardziej niż przelotnie, w przerwie od pacyfikowania innych, a wtedy będzie po niej.
– Słuchaj – odezwała się do Lilac, gdy po raz kolejny laserowa wiązka śmignęła jej tuż koło głowy. Zwracanie się do demonicy na głos było zupełnie bezsensowne, aczkolwiek w żółwicy narosło już tyle frustracji jej obecną sytuacją, iż miała to gdzieś. – Jeżeli ja zginę, to ty razem ze mną, mam nadzieję, że masz tego świadomość. Więc bądź tak dobra i rusz wreszcie dupę do walki, bo inaczej…
W tym momencie kobieta zamilkła, wyczuwszy za sobą czyjąś obecność oraz przytłaczający, siarkowo-piżmowy zapach. Obróciwszy powoli głowę, dostrzegła pokryty krótką, czarną sierścią umięśniony tułów. Kiedy zaś przeniosła wzrok trochę wyżej, szybko zrozumiała, na co – a raczej: na kogo – patrzy. Tuż za nią stał wysoki, solidnie zbudowany demon o błyszczących, jednolicie czerwonych oczach oraz pokaźnym rogu. Co ciekawe, tylko jednym – po drugim pozostał jedynie postrzępiony trzon, najpewniej złamał się on podczas jakiejś walki.
Nie wiedząc, co robić, Casey zamarła w bezruchu. Piekielny pomiot póki co nawet na nią nie patrzył; zamiast tego skupił się na rozpościerającym się przed nimi polu bitwy. Kilku kosmitów dostrzegło przybycie nieznajomego i obrało go sobie za cel, jednakże szybko tego pożałowali. Demon przewrócił tylko oczami na ten widok, po czym przyjrzał im się w skupieniu. Po chwili zaś jaszczury stanęły w płomieniach.
Wrzaski palących się Salamandrian błyskawicznie zahamowały walki i zwróciły uwagę wszystkich zgromadzonych na nowo przybyłego. Dostrzegłszy zaś, iż ten znajduje się niebezpiecznie blisko ciemnowłosej żółwicy, Raph natychmiast zareagował.
– Hej, ty! – zawołał do demona, po czym postąpił kilka kroków w jego stronę z bronią w gotowości. – Odsuń się od niej!
Casey pokręciła energicznie głową, chcąc dać mu znać, żeby się nie zbliżał, aczkolwiek niczego to nie dało. Na szczęście dla mutanta pokryty ciemną sierścią pomiot piekielny nie wydawał się zainteresowany robieniem mu krzywdy. Uciszył go tylko krótko gestem dłoni (a zasadniczo raczej łapy, zważywszy na szpony), a następnie wrócił wzrokiem do pozostałych, niespalonych Salamandrian. Większość z nich postanowiła uskutecznić odwrót, jednak kilku osłaniających tyły wciąż mierzyło do niego z laserowych miotaczy. Kiedy jeden z nich napotkał spojrzenie demona, spanikował i wypalił w jego kierunku w obawie, iż zaraz podzieli los dwóch martwych żołnierzy. Jak nietrudno się domyślić, popełnił spory błąd; pociski nie zrobiły na potworze szczególnego wrażenia, ale za to niemal trafiły w stojącą przed nim dziewczynę, co zdecydowanie mu się nie spodobało. Osłoniwszy ją wielkim nietoperzym skrzydłem, machnął łapą w stronę atakującej ich traszki ze złowrogą miną. Nie minęła chwila, a z podłoża pod kosmitą wyrósł gładki, czarny stalaktyt, który błyskawicznie przeszył go na wylot od nasady ogona po czaszkę. Drugiemu płazowi nie trzeba było dwa razy powtarzać – na ten widok upuścił swoją broń i co sił w nogach popędził za wycofującymi się towarzyszami. Po kilku sekundach już go nie było. Na pobojowisku nastała grobowa, przepełniona niepokojem cisza.
– Czym… k-kim jesteś? – odezwał się wreszcie Donatello, mierząc piekielnego przybysza czujnym spojrzeniem. Ten jednak nie przejął się nim zbytnio, zajęty oglądaniem czarnowłosej żółwicy. Casey wodziła za nim jedynie wzrokiem, sama niemniej zdziwiona niż pozostali.
Zakończywszy krążenie wokół dziewczyny, demon przykucnął tuż przed nią.
– Czyli jednak jakimś cudem nie kłamał… – stwierdził w sumie bardziej sam do siebie niż do reszty. Jego głos o dziwo wydawał się nieco mniej groźny niż aparycja, choć to pewnie kwestia pokojowego tonu. – Jak masz na imię? – Tym razem zwrócił się do brunetki.
– Casey – odparła posłusznie, wyraźnie spięta. Zawahała się, czy nie zapytać go o to samo, aczkolwiek ostatecznie sobie odpuściła. Im mniej interakcji z nadnaturalną maszyną do zabijania, tym lepiej.
– Casey… – powtórzył. – W porządku. A kim są twoi rodzice? – Kobieta mimowolnie skrzywiła się, słysząc to pytanie, a następnie wzruszyła ramionami. – Znasz ich w ogóle? – upewnił się, co poskutkowało kolejnym wzruszeniem ramion.
– Tylko matkę – mruknęła w końcu niechętnie. Po co mu niby ta wiedza?
Stwór, skądinąd również brunet, westchnął.
– No to teraz już oboje.
Żółwica obdarzyła go zaskoczonym spojrzeniem.
– Czekaj, czyli że niby jesteś moim…
Nie danym jej było dokończyć, jako że Lilac postanowiła jednak przypomnieć o sobie i znienacka przejęła kontrolę. Zdusiwszy opór drugiej strony, demonica pomachała radośnie ogonem.
– Wiedziałam, że znam skądś ten zapach! – rzekła podekscytowana, wpatrując się w ojca jak w obrazek. Ten na początku nieco zdziwił się ich zamianą, ale zaraz potem poklepał dziewczynę lekko po głowie.
– To by wyjaśniało, co się stało z moją częścią genów – stwierdził, po czym wstał. – No dobrze, resztę opowiemy sobie w domu. Chodź – polecił, a następnie gestem łapy otworzył nieduży, łukowaty portal.
– Hej! Nie możesz ich sobie tak po prostu zabrać! – oburzył się Raphael. Słysząc jego sprzeciw, Lilac potruchtała do żółwia i przystanęła za nim, po czym chwyciła go od tyłu za ramiona oraz oparła podbródek na jego głowie.
– Mogę wziąć go ze sobą? – spytała rodzica, czym z kolei wywołała poruszenie wśród pozostałych zebranych.
– Nie ma mowy – oznajmił kategorycznie Donatello, zanim zapytany zdążył cokolwiek powiedzieć. – To znaczy, proszę wybaczyć, ale nasza ekipa trzyma się razem od lat i nie przewidujemy żadnych zmian w tym zakresie. A Raph jest jej częścią – sprostował, nie chcąc przez przypadek sprowokować demona do ataku. Kto wie, co może siedzieć w głowie takiej bestii?
– Czyli że musiałbym zabrać was wszystkich? – spytał brunet z nutą niezadowolenia, po czym zlustrował całą grupę wzrokiem. Napotkawszy jednak proszące spojrzenie Lilac, westchnął z rezygnacją. – No dobra, niech będzie. Rezydencja jest duża, zmieścicie się raczej.
– Słucham?... – odezwała się z niedowierzaniem Nysa. – Ale przecież…
– Co, że niby tutaj będzie wam lepiej? – prychnął mężczyzna sarkastycznie i skrzyżował ręce na piersi. – Wybacz, ale nie wróżyłbym wam tu dużych szans na przeżycie.
Hybryda odszukała wzrokiem swojego partnera, który dołączył do nich zaraz po odwrocie Salamandrian. On również nie wyglądał na przekonanego do tego pomysłu. Widząc ich miny, demon przewrócił oczami, zauważalnie podirytowany ich wydziwianiem.
– Daję wam trzy dni na decyzję – oznajmił w końcu. – Po tym czasie spotkamy się w tym samym miejscu o tej samej porze i albo zabierzecie się wszyscy, albo zgarnę tylko swoją córkę, a was zostawię na łaskę kosmicznych najeźdźców. Wybierzcie rozsądnie.
Po tych słowach czerwonooki ruszył w stronę portalu, kołysząc diablim ogonem. Zanim jednak przez niego przeszedł, Lilac chwyciła go za rękę.
– Już sobie idziesz? – spytała zawiedziona.
– Tylko na jakiś czas. – Mężczyzna pogłaskał ją wolną ręką po głowie na pocieszenie. – Ale niedługo po ciebie wrócę, w porządku?
Młoda demonica pokiwała głową, a następnie pożegnała się z ojcem i odprowadziła go wzrokiem aż dopóki nie zniknął po drugiej stronie przejścia. Chwilę potem portal się zamknął.
Kiedy demon zniknął w końcu z pola widzenia, Nysa od razu podbiegła do swojego partnera, by sprawdzić, co z nim oraz ich synem. Wizytacja z piekieł przyprawiła ich wprawdzie o nowy, dosyć ważny dylemat, jednak to mogło chwilę zaczekać. Teraz trzeba było czym prędzej zająć się Loganem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro