Rozdział X - Zdrodnia i kara
Żółw milczał. W jego głowie kotłowało się zbyt wiele myśli naraz, aby mógł cokolwiek zdziałać. Wciąż nie chciał przyjąć do świadomości, że jego ukochana mogła go tak perfidnie zdradzić. Rzeczywistość jednak nie pozostawiała złudzeń.
– Mona! – zaczął nawoływać, ale bez skutku, więc powtórzył ostrzej. – Mona, przestań!
Kobieta zlekceważyła go, pochłonięta walką. Wtedy zrozumiał, jak bardzo był zapatrzony w kogoś, kto wcale nie odwzajemniał jego uczuć. Salamandrianka nie chciała się z nim wiązać; wodziła go jedynie za nos i czekała na odpowiedni moment, by się go pozbyć. Jego oraz całej reszty żywych istnień na tej planecie. Nie obchodził jej; jego towarzysze najwyraźniej mieli co do niej rację. Rozzłoszczony tym wnioskiem, postanowił pomóc Casey.
Obezwładnienie napastniczki trochę im zajęło. Mutanci mieli wprawdzie przewagę liczebną, acz traszka zaciekle się broniła, wykorzystując przy tym w jak największym stopniu brak umiejętności bojowych Casey. W końcu jednak walka wyczerpała Salamandriankę na tyle, iż Raph zdołał ją schwytać i unieruchomić. Wtedy uświadomił sobie jeszcze jeden problem, o którym nie pomyśleli wcześniej: nie mieli czym jej związać. Z braku lepszego wyjścia brunetka postanowiła zaoferować swoją koszulkę, aczkolwiek obeszło się bez tego – w momencie, gdy była już w połowie zdejmowania jej z siebie, z sąsiedniego tunelu wynurzyła się sylwetka żółwia w pomarańczowej bandanie.
– Łoł, to ja może nie będę przeszkadzał... – żachnął się błękitnooki, zerkając na równie zmieszanych towarzyszy. Zrozumiawszy, co młodszy ma na myśli, Raphael poczerwieniał na twarzy i obrzucił go morderczym spojrzeniem.
– Będziesz się tak gapić czy podasz nam łańcuch?!
Mikey potulnie wykonał polecenie brata, choć Casey wciąż miała wątpliwości, czy dotarło do niego, co się tutaj właściwie wydarzyło. Na wszelki wypadek odnotowała w pamięci, żeby przy najbliższej okazji to naprostować. Póki co poprzestała jednak na naciągnięciu koszulki z powrotem na siebie oraz obserwowaniu, jak jej kompani usiłują związać wciąż miotającą się traszkę. Michelangelo próbował dopytać, czemu właściwie chcą pojmać dziewczynę zielonookiego, jednak w odpowiedzi otrzymał tylko wściekłe warknięcie. Na tę rozmowę będzie czas później.
*
Zatarganie kosmitki na opuszczoną stację metra nie było proste i zajęło trochę czasu, acz w końcu się udało. Na miejscu zaś czekało ich to, czego Raphael obawiał się najbardziej – masa zaskoczonych spojrzeń i okrzyków. A miało być tylko gorzej.
– Mona? – odezwał się lider, podnosząc się z kanapy, gdzie jego partnerka właśnie opatrywała mu ramię. – Raph, o co tu chodzi?
Zapytany zacisnął jedynie usta w wąską linię, starając się nie wybuchnąć. Ostatnie, czego teraz chciał, to spowiadać mu się ze swoich problemów związkowych. Inni lokatorzy jednak także nie zamierzali mu odpuścić.
– Żeby tak własną laskę wiązać? – dołączył się Jones.
– Co nie? – przytaknął mu Mikey, rzuciwszy się na sofę. – Pytałem, ale nie chcą mi nic powiedzieć – dodał, teatralnie udając obrażonego.
– To nie jest moja "laska" – wycedził przez zęby żółw w czerwieni, groźnym tonem maskując gorycz, jaka towarzyszyła temu stwierdzeniu. – Już nie.
Wszyscy zgromadzeni jak jeden mąż wlepili w niego zaskoczone spojrzenia.
– Najprawdopodobniej próbowała się tu włamać – wyjaśniła Casey. – Tyle że wpadła na mnie.
– Po co?... – odezwał się w końcu Donnie.
– Też chciałbym wiedzieć – mruknął Raph, obrzucając byłą już partnerkę pełnym pretensji spojrzeniem. Ta tylko parsknęła z niesmakiem, aczkolwiek gdy zauważyła, iż pozostali także oczekują od niej odpowiedzi, zmarszczyła brwi, zirytowana.
– Naprawdę jesteście aż tak głupi, żeby się tego nie domyślić? – Odpowiedziała jej jedynie złowroga cisza. Traszka westchnęła. – Torby przy biodrach.
Choć wcześniej nikt nie zwrócił na to uwagi, to Salamandrianka rzeczywiście miała dziś przy skafandrze nadprogramowy pas z przytroczonymi do niego niedużymi, pasującymi kolorystycznie do stroju sakwami. Dostrzegłszy je, Leonardo podszedł do kosmitki i ostrożnie zajrzał do środka pierwszej z brzegu. Wewnątrz dostrzegł niewielką fiolkę z przezroczystym, dosyć gęstym płynem.
– Co to jest? – spytał, wyciągając naczynie z torby i oglądając je.
– Powąchaj, to się przekonasz – odparła kpiąco właścicielka przedmiotu. Jej reakcja natychmiast zaalarmowała Donatella, który w trymiga znalazł się przy bracie i odebrał mu szklany pojemnik.
– Niech nikt nawet nie próbuje tego otwierać! – przestrzegł. – Może być niebezpieczne, muszę to przebadać. – Żółw w fiolecie przerwał na moment, gdy dotarło do niego sarkastyczne prychnięcie Mony, acz zaraz kontynuował – Czy ktoś pomoże ją przeszukać i zabrać to do laboratorium? Na pewno ma ich więcej.
Nysa bez słowa skinęła głową, po czym zabrała się do roboty. Co prawda nie miała na to szczególnej ochoty, ale bała się zostawić robotę przy potencjalnie groźnej substancji komuś takiemu jak Jones czy Mikey, z kolei reszta wciąż miała jeszcze sporo do wyjaśnienia liderowi. Miała tylko nadzieję, że zdąży z powrotem, żeby również ich wysłuchać.
Podczas gdy ona i Don rozbrajali traszkę z broni chemicznej i zanosili fiolki do laboratorium, Leo bezskutecznie usiłował wydusić z kosmitki, czym był zawarty w nich płyn. Salamandrianka uparcie milczała, wyraźnie wściekła, iż jej plan nie wypalił. Do ostatniej chwili po cichu liczyła, że któreś z nich zachowa się nieostrożnie i narazi na kontakt z ciekłym VX, którym zamierzała ich wszystkich wytruć, jednakże teraz szanse na to były już znikome. Z niechęcią, bo z niechęcią, ale musiała przyznać, że Donatello zazwyczaj wiedział, co robi – a przynajmniej tak wynikało z jej dotychczasowych danych.
Widząc, iż tej konkretnej informacji z niej nie wyciśnie, Leo postanowił dać sobie spokój i przejść do innego tematu, który nurtował go już od dawna – i zresztą nie tylko jego. Nysa wróciła do salonu w idealnym momencie, by usłyszeć, jak jej narzeczony zadaje interesujące ją od samego początku ataków na kryjówkę pytanie:
– Jak nas tu znaleźliście?
Po tych słowach Mona uśmiechnęła się drwiąco, po czym spojrzała na swojego byłego partnera. Skoro i tak znała już dokładną lokalizację ich bazy, to nie musiała dłużej ukrywać, skąd się o niej dowiedziała. Pora zasiać chaos w szeregach wroga.
– Myślę, że powinieneś zapytać o to swojego brata.
W tym momencie wszyscy stanęli jak wryci, ze wskazanym przez kosmitkę mutantem włącznie. Zielonooki nie wiedział, co miała na myśli – w końcu nie powiedział jej niczego na temat lokalizacji kryjówki, był tego pewien – ale mimo tego poczuł, że znów traci grunt pod nogami, a przed jej słowami i tak już miał go niewiele.
– Powiedziałeś jej, gdzie mieszkamy?! – wybuchnął nagle Leo, a szok na jego twarzy szybko przeobraził się w gniew.
– Oczywiście, że nie! – niemal natychmiast odparł zielonooki, instynktownie cofając się pół kroku. Rzadko widywał brata równie rozjuszonego. – Okej, spotkaliśmy się niedawno, ale...
Usłyszawszy początek drugiego zdania, lider oburzył się jeszcze bardziej.
– Raph, do kurwy nędzy!
– NAPRAWDĘ NIC JEJ NIE MÓWIŁEM! – Zielonooki usiłował przejść na agresywniejszy ton, aby wybić Leo z głowy tak absurdalne oskarżenia, jednak mimo że krzyczał coraz głośniej, wciąż brzmiał jak desperat. I zasadniczo nim właśnie był – desperatem, który, bezmyślnie goniąc za obiektem swoich uczuć, wpakował się w bagno i za nic w świecie nie potrafił zrobić czegokolwiek, by w nim nie utonąć.
– Nadajnik – z nikłym uśmiechem podpowiedziała Mona. Naprawdę lubiła patrzeć, jak świat płonie. – Na karku, za skorupą. I tak nie jest nam już potrzebny.
Raphael automatycznie sięgnął ręką do szyi, aczkolwiek nie zdążył dotrzeć do tego, o czym mówiła kosmitka. Uprzedził go Jones, który niespodziewanie zaszedł go od tyłu i sprawnym ruchem oderwał drobne urządzenie od skóry mutanta, na co ten zareagował jedynie cichym, zbolałym syknięciem. Zaraz po tym brunet przysunął się bliżej Leo, obracając nadajnik w palcach.
– Nie ma mowy, żebyś nie poczuł tego czegoś – osądził młodzian nienaturalnie poważnym jak na niego tonem. Pozostała dwójka zebranych, którzy dotychczas się nie odzywali, skinęła jedynie głowami w ciszy; Nysa rzucając przy tym zielonookiemu złowrogie spojrzenie, z kolei Mikey – za wszelką cenę unikając kontaktu wzrokowego i gapiąc się ponuro na własne kolana. Żółwia w czerwieni przeszedł nieprzyjemny, lodowaty dreszcz. Nikt mu nie wierzył.
– Nie zauważyłem, musiała mi to przyczepić podstępem! – Raph usiłował się jeszcze bronić, jednak widział, że z każdym wypowiedzianym słowem wzrok wpatrujących się w niego braci i przyjaciół staje się coraz bardziej złowrogi.
To nie mogła być prawda.
– Chcesz powiedzieć, że absolutnie niezamierzenie sprowadziłeś żołnierzy swojej "uwielbionej" dziewczyny za pomocą nadajnika, o którym wcale nie wiedziałeś, a dostałeś go na waszym potajemnym spotkaniu, o którym też zupełnym przypadkiem zapomniałeś nam wspomnieć? – Kanzaki nie zamierzała mu tak łatwo odpuścić. Nie tym razem. Nie w tak poważnej sprawie. – Czy ty siebie słyszysz?!
Powinien był już milczeć.
– Przecież mówię prawdę!
– Sorry stary, ale nawet ja i Mikey nie jesteśmy aż tak głupi, żeby się na to nabrać – rzekł Jones, zgniatając urządzenie w dłoni.
Po co on w ogóle tam poszedł?
– Musicie mi uwierzyć!
– Można trochę ciszej? – mruknęła Casey, obserwując sytuację znad ramienia mutanta w czerwieni. Miała już serdecznie dosyć ich wrzasków, zaczynała ją boleć głowa. Jej prośbą jednak nikt się nie przejął.
– Niczego nie musimy – warknął Leo. – Nie masz absolutnie nic na swoją obronę!
Dlaczego tak długo jej bronił?
– Nie zrobiłbym wam czegoś takiego! Jesteśmy rodziną, do jasnej cholery!
Mona parsknęła cichym śmiechem, słysząc jego błagalny ton. Że niby miała spędzić resztę życia u boku kogoś tak żałosnego? Zabawne.
– Teraz to rodzina, a jak podczas ostatniej walki z jaszczurami mogliśmy zginąć, to ledwo kiwnąłeś palcem!
Raphael nie wiedział już nawet, kto w danym momencie na niego krzyczy. Cały jego standardowy, gniewny temperament wyparował w oka mgnieniu. Najpierw przez inwazję stracił wolność. Potem ukochaną. Teraz tracił swoich najbliższych, a jeśli natychmiast nie wymyśli czegoś, żeby się jeszcze wyratować, to niewykluczone, że dach nad głową też straci.
Został z niczym.
– Ja tylko... – wciąż jeszcze chciał to wyjaśnić, ale nie dawali mu już dojść do słowa.
– Pomyślałeś w ogóle o tym, co by się stało, gdybyśmy naprawdę z nimi przegrali? Gdybyśmy stracili kryjówkę? Gdyby ktoś z nas skończył ciężko ranny, zginął?! Co by się stało z Loganem?!
– Cisza...
Nikt nie stanie po jego stronie.
– Nie chciałem...
– Nie chciałeś?! To trzeba było nie bratać się z wrogiem!
Był sam.
– To naprawdę...
– Przestaniesz wreszcie robić z nas debili?!
W całym swoim życiu Raphael chyba jeszcze nigdy nie rozpłakał się przy kimś – a przynajmniej niczego takiego nie pamiętał. I nadal tego nie zrobił, ale czuł, że naprawdę niewiele już brakuje. Gorzej już być nie mogło.
A wtedy Casey trafił szlag.
– CZY MOŻECIE WSZYSCY WRESZCIE ZAMKNĄĆ MORDY?!
Niespodziewana interwencja żółwicy zaskoczyła zgromadzonych na tyle, że rzeczywiście spełnili jej rozkaz – choć nie do końca zamierzenie. Tak czy inaczej, dziewczyna wykorzystała moment ich milczenia i kontynuowała, nie zważając na ich miny.
– Dajcie mu wreszcie spokój! – dodała, obrzucając ich pełnym pretensji, wyraźnie wściekłym spojrzeniem. – Nie macie wrażenia, że ta szmata – tu wskazała na Monę, która w odpowiedzi zasyczała gniewnie – wystarczająco go już ukarała? Ileż można się nad nim pastwić?!
Nagły atak gniewu, tak diametralnie różny od codziennego zachowania żółwicy, wyraźnie zbił z tropu zgromadzonych i trochę ostudził ich emocje. Raphael z niedowierzaniem stwierdził, że chyba nawet było im trochę głupio. Aczkolwiek to wcale nie oni interesowali go teraz najbardziej – zdecydowaną większość uwagi młodzieńca pochłonął fakt, iż mimo wszelkich znaków na niebie i ziemi zwiastujących, że zaraz spełni się najczarniejszy scenariusz, otrzymał pomoc i to na dodatek z najmniej spodziewanego źródła. Nie miał jednak czasu zbyt długo się nad tym zastanawiać. Skoro już zyskał chwilę, aby się ewakuować, nie zamierzał jej zmarnować. Dlatego też, nie zważając na protesty lidera ani pogardliwe prychnięcie Salamandrianki, zielonooki rzucił się biegiem do swojego pokoju i zamknął w nim na cztery spusty. Czuł się jak ostatni tchórz, ale tego dnia naprawdę nie zniósłby już więcej.
Odprowadziwszy go wzrokiem, Casey westchnęła ciężko i odwróciła się w stronę wyjścia z opuszczonej stacji metra, po czym rzuciła pozostałym ostatnie wrogie spojrzenie przez ramię.
– Mam nadzieję, że jesteście z siebie dumni – mruknęła z irytacją, a następnie ruszyła w stronę wyjścia z kryjówki. Ratowanie tyłka chłopaka w czerwieni nie było wprawdzie jej priorytetem (bardziej interesowało ją, żeby w końcu przestali się drzeć), aczkolwiek summa summarum była całkiem zadowolona, iż wyszło jak wyszło. Skoro udało jej się podważyć pewność siebie grupy oskarżycieli, to przynajmniej przez jakiś czas powinna mieć z nimi spokój. Zresztą, należało im się lekkie przypiłowanie ego. Zaczynali ją coraz bardziej drażnić. Niezwykle rzadko się to zdarzało, ale po tym wszystkim chyba naprawdę potrzebowała się na czymś wyżyć.
– Dokąd idziesz? – po chwili milczenia niepewnie zagadnęła Nysa. Wciąż jeszcze była trochę podburzona, jednak już nie na tyle, by nie zauważyć, iż rozłam ekipy to ostatnie, czego teraz potrzebowali. Musiała spróbować chociaż trochę załagodzić sytuację, póki jeszcze się dało. A raczej: o ile jeszcze się dało.
– Na spacer – mruknęła zapytana, nawet się nie odwracając, po czym zniknęła w tunelu.
Od tamtego momentu nikt nie widział jej aż do następnego ranka.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro