Epilog
Przekroczywszy portal prowadzący na Ziemię, twarz czarnowłosej półdemonicy owionęła delikatna bryza – na szczęście od kilku tygodni zupełnie pozbawiona już zabójczego gazu, którym jakiś czas temu Salamandrianie skazili tutejsze powietrze. Nowy Jork wciąż w dużej mierze wyglądał jak pobojowisko, aczkolwiek można było dostrzec, iż ci, którzy ostali się przy życiu, dokładają wszelkich starań, aby to zmienić. Główne ulice miasta zostały uprzątnięte z gruzu; parki przeorano, mniej-więcej odkażono i przeistoczono w pola do uprawy warzyw oraz owoców. Przez zniszczenia możliwości były znacznie ograniczone, aczkolwiek przetrwańcy radzili sobie relatywnie całkiem dobrze. Potrzeba rzeczywiście okazała się matką wynalazków – albo przynajmniej niecodziennych rozwiązań koniecznych do przeżycia.
Kiedy jej ojcowie dołączyli do niej po drugiej stronie międzywymiarowego przejścia, Jinx ruszyła popękaną ulicą w stronę najbliższej studzienki. Kiedy jednak przy niej uklęknęła, Discord położył jej dłoń na ramieniu i pokręcił głową.
– Pudło, moja mała – odezwał się, po czym wskazał pazurem w dół ulicy, w stronę Central Parku. – Tego zapachu nie da się z niczym pomylić. Z całą pewnością są teraz gdzieś tam.
Dziewczyna skinęła lekko głową i posłusznie ruszyła we wskazaną stronę, ciesząc się, iż smród kosmitów wywietrzał już na tyle, by jej ojciec znów mógł ich nawigować po mieście. Tak dobry węch bywał naprawdę przydatny. Czasem żałowała, że go po nim nie odziedziczyła… ale potem przypominała sobie ich odwiedziny w kanałach i szybko zmieniała zdanie.
Czerwonooki czart, ma się rozumieć, miał rację. Gdy tylko dotarli do końca ulicy, oczom trójki piekielnych pomiotów ukazała się grupa ludzi oraz mutantów (w tym również tych, których szukali) starannie zasiewających coś na nowo wykopanej grządce na skraju parku. Jako pierwszy zauważył ich mężczyzna w słomianym kapeluszu; gdy Ezekiel pomachał mu nieśmiało na powitanie, ten wyprostował się i, niezbyt przejęty widokiem towarzyszącej diablikowi długorogiej bestii, zawołał do plewiącego chwasty nieco dalej żółwia:
– Hej, Leo! Chyba macie gości!
Słysząc swoje imię, Leonardo oderwał się od pracy, a na widok zgrai demonów przywołał również swoich braci oraz partnerkę (w przeciwieństwie do pozostałych nieuczestniczącą w pracach rolnych, a jedynie nadzorującą w towarzystwie innej kobiety bawiące się w pobliżu dzieci, w tym Logana) i zarządził krótką przerwę. Dopiero wtedy pozostali zgromadzeni zwrócili uwagę na nowo przybyłych. Większość z nich nie zareagowała na widok Discorda równie spokojnie co pierwszy z mężczyzn, który go zobaczył, aczkolwiek zważywszy na entuzjastyczne przyjęcie gości przez żółwich braci i Nysę, ograniczyli się jedynie do zaniepokojonych spojrzeń. Skoro ich sojusznicy się go nie bali, to chyba nie było czego, ale mimo wszystko chyba lepiej trzymać się na dystans… tak na wszelki wypadek.
Jak można się było spodziewać, jako pierwszy do piekielnych pomiotów dopadł Raphael – gdy tylko dostrzegł swoją drugą połówkę, zielonooki rzucił wszystko i popędził się z nią przywitać. Kompletnie zapomniawszy, iż po robocie nie należy do najczystszych, wziął dziewczynę w ramiona i uniósł kilka centymetrów nad ziemię, ściskając z całej siły z radosnym uśmiechem na ustach. Jinx zaśmiała się jedynie i poklepała go ogonem po głowie, posłusznie dając się maltretować – po paru treningach pod okiem swojego ojca oraz władcy piekieł taka siła zacisku nie robiła już na niej na szczęście dużego wrażenia.
– Nieźle się tu urządziliście – skomentował Discord, krzyżując ręce na piersi.
– Robimy, co możemy. – Nysa podeszła nieco bliżej nowo przybyłych, pozostawiwszy brzdące pod opieką swojej koleżanki. – Wciąż mamy sporo do zrobienia, ale na razie idzie naprawdę nieźle.
– Macie sporo sojuszników, na pewno powoli opanujecie sytuację – zapewnił ją Ezekiel z lekkim uśmiechem. Zadowolenie diablika szybko jednak ustąpiło miejsca napięciu, gdy do zgromadzenia dołączył Leonardo. Ostatnie, czego Zeke by chciał, to kolejna konfrontacja swojego partnera z narzeczonym hybrydy. Na szczęście zestresował się na wyrost; tym razem Hamada zachował pełen spokój.
– Na początku zaprzyjaźnianie się z nimi szło nam opornie, ale teraz już nikogo nie rusza widok wielkich zmutowanych gadów. – Lider klanu Hamato objął hybrydę jedną ręką w pasie (tym razem skutecznie; w końcu, po długich i mozolnych próbach, jakiś czas temu żółwiowi udało się wyżebrać od niej przebaczenie), po czym rzucił krótkie spojrzenie na pozostałych pracowników, przyglądających im się znad pudełek z lunchem. – Cóż, widok demonów już nieco bardziej, ale chyba też nie jest źle.
– Nikt jeszcze nie rzucił się na mnie z widłami, to już spory progres.
Wypowiedziawszy te słowa, czerwonooki przypadkiem złapał kontakt wzrokowy z jedną z kobiet, które od czasu zarządzenia przerwy śniadaniowej bacznie mu się przyglądały. Potrwało to jednak jedynie krótką chwilę – kiedy tylko zorientowała się, iż czart na nią patrzy, dziewczyna błyskawicznie spuściła wzrok z przestraszoną miną. Hamada jedynie cicho westchnął.
– Co ciekawego tu sadzicie? – zagadnął, chcąc zmienić temat na jakiś trochę mniej grząski.
– Cóż, wszystkiego po trochu. Tu konkretnie próbujemy z cukinią, kawałek dalej mamy jeszcze…
– Mogę was oprowadzić i pokazać, co jest gdzie – zaproponował Raphael, wcinając się starszemu bratu w pół słowa.
– Ja bym się chętnie przeszła – poparła go Jinx, zaś spojrzenie, które posłała przy tym swoim rodzicom, aż nadto potwierdzało jej słowa. Discord nie wydawał się szczególnie przekonany, ale szybkie zerknięcie na partnera w poszukiwaniu poparcia szybko uświadomiło go, iż został przegłosowany. Uznawszy swoją porażkę, wzruszył tylko ramionami. Niech im będzie.
– Ja też chcę iść!
Zanim Raph zdążył zobaczyć, z której strony nadciąga atak, Michelangelo uwiesił mu się od tyłu na szyi z radosnym uśmiechem. Po kim jak po kim, ale po nim widać było diametralną różnicę w zachowaniu przed i po zakończeniu inwazji. Wraz z odzyskaniem planety powrócił również stary, dobry, głupkowaty Mikey.
– Złaź ze mnie! – fuknął zielonooki, bez większego problemu zrzucając z siebie młodszego. Ten jednak nie przejął się tym zupełnie i zaraz po upadku znalazł się już przy Jinx, z teatralnym ukłonem proponując jej oraz jej rodzicom profesjonalne zwiedzanie pól uprawnych w Central Parku. Raphael przewrócił oczami, a następnie chwycił młodszego za skorupę i pociągnął w stronę wydeptanej ścieżki prowadzącej w głąb terenów zielonych, zachęcając gestem dłoni demony do podążenia za nimi. Liczył, że spędzi trochę czasu sam na sam ze swoją dziewczyną oraz jej rodziną, ale trudno, w piątkę też może być.
Przyglądający się mutantom z na wpół zawalonego dachu bloku Lucyfer odprowadził wzrokiem ekipę zwiedzającą aż do momentu, gdy zniknęli oni gdzieś pod rozpostartymi nieopodal ciemnozielonymi baldachimami. Niewiele było tu wprawdzie do oglądania, jako że nic interesującego się nie działo, ale to wciąż lepsze niż kolejna godzina wpatrywania się we własne cztery ściany czy patrzenia, jak demony w Sferach Piekielnych robią to, co demony lubią robić najbardziej – leją się albo pieprzą ze sobą w losowych miejscach i z losowych powodów. To widział już jakieś miliony razy; nawet nadzorowanie, jak farba schnie, byłoby ciekawsze. Z tej perspektywy więc siedzenie na skrawku dachu i gapienie się na pracujących rolników wydawało się wręcz wyborną rozrywką.
– Lucyferze.
Słysząc za sobą znajomy głos, piekielny władca odrzucił głowę w tył i przewrócił oczami, po czym mozolnie zaczął się podnosić.
– Dobra, dobra, już mnie tu nie ma – fuknął, podniósłszy się, a następnie otrzepał swoją szatę z pyłu. – Poważnie, Michaś, żeby nawet…
– Odwrócisz się w końcu czy nie? – przerwał mu archanioł.
– Wolałbym się stąd wynieść bez oglądania twojej słodkiej twarzyczki, ale skoro nalegasz… – odparł dwunstoskrzydły ze standardową zaczepną nutą w głosie. Kiedy jednak wykonał polecenie, ochota na dogryzanie anielskiemu wojownikowi natychmiastowo mu przeszła.
Milczącą osobą towarzyszącą Michaelowi, którą Lucyfer na podstawie aury początkowo wziął za jakiegoś anioła niższej rangi, w rzeczywistości okazał się Azazel – cały i zdrowy, w jednym kawałku, a co więcej – przywrócony do swojej formy sprzed wygnania. Oprócz dawniej lśniąco białych, a obecnie matowoszarych skrzydeł nie różnił się niczym od mężczyzny znanego białowłosemu kilka tysięcy lat temu.
Chyba po raz pierwszy w historii świata władca Sfer Piekielnych stanął jak wryty z zaskoczenia. Był święcie przekonany, że Michaelowi się nie uda. Nie miało prawa mu się udać. A jednak.
Uznawszy, iż skoro został już zauważony, to nie musi się więcej hamować, Azazel przebiegł trzy metry dzielące go od przyjaciela i objął go za szyję. Nieprzywykły do czyjegokolwiek dotyku Lucyfer zesztywniał jeszcze bardziej, ale posłusznie dał się przytulić.
– Cześć, Lucy – przywitał się Az półgłosem. – Kopę lat, co?
Wciąż dość otumaniony upadły anioł skinął lekko głową. Obserwujący ich Michael ledwo widocznie uniósł kąciki ust, po czym cofnął się o krok i rozłożył skrzydła.
– Myślę, że w zamian za tę „drobną” przysługę możesz umorzyć dług również Discordowi – rzucił na odchodne. – Ale teraz obaj lepiej wracajcie już do siebie. To, że raz czy dwa poszedłem ci na rękę, nie znaczy, że twój zakaz przebywania na Ziemi został zniesiony.
Po tych słowach mężczyzna wzbił się w powietrze, a zaraz potem już go nie było. Lucyfer odprowadził go wzrokiem, po czym z powrotem skupił się na wtulonym w niego byłym aniele. Az nie wyglądał, jakby zamierzał się w najbliższym czasie dokądkolwiek ruszać; ułożył głowę na barku kompana, przymknął oczy i zastygł w tej pozycji, zadowolony. Dwunastoskrzydły wprawdzie nie odwzajemnił uścisku (czego zresztą Azazel wcale od niego nie oczekiwał, albowiem doskonale wiedział, z kim ma do czynienia), aczkolwiek również nie protestował. Po tak długim czasie rozłąki chyba mógł pozwolić na tymczasowe naruszenie swojej przestrzeni osobistej. Prawdę mówiąc, o dziwo było to nawet w miarę przyjemne.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro