Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 26

CZĘŚĆ II

Ezra

Patrzyłem w lustro, poprawiając czarną marynarkę. Zaczesałem włosy do tyłu układając je gładko. Rzadko wyglądałem w ten sposób i całkiem mi się podobało. Zazwyczaj chodziłem w skórzanej kurtce, a ostatnio miałem na sobie garnitur chyba na pogrzebie mojej mamy. Spuściłem wzrok ze swojego odbicia, próbując natychmiast przywrócić myśli na właściwy tor. Bardzo nie chciałem wspominać tamtego dnia.

Bardzo, bardzo.

- Wyglądasz nieprzyzwoicie seksownie – powiedziała Livia stając za mną. Przekręciłem się w jej stronę i uniosłem brew.

- Jeśli twój mąż to usłyszy, pewnie mnie zabije, więc…

- Nie zabiję cię. Jesteś mi potrzebny żywy.

- Dzięki ci o wspaniałomyślny, litościwy Antonie, jesteś dla mnie zbyt łaskawy – zgromiłem go wzrokiem, a on uśmiechnął się krzywo.

Podszedł do mnie i poprawił poły marynarki zerkając mi w oczy. Szybko odwróciłem wzrok od jego twarzy.

- Pamiętasz co masz mówić?

- Uważasz, że jestem niedorozwinięty?

- Ej. W razie czego nie mów tak przy moim bracie, okej?

- Rany – zacmokałem z irytacją – Nie chciałem nikogo obrazić. I nie nazwałbym go niedorozwiniętym. Mówiłem o sobie.

- Ale to on jest chory.

- Każdy z nas jest chory. I wszyscy mamy ostro poprzestawiane – wskazałem na swoją głowę i wziąłem głęboki oddech. - Andrew Willow. Ze szpitala świętego Kalistata w Ketchicaran.

- Dokładnie. Kto cię przysłał?

- Doktor Olsensson. Jego psychiatra. A tak w ogóle to spierdalaj.  

-  Okej. Mam nadzieję, że otworzy ci kobieta. Jeśli tak, to nie będziesz musiał się nawet przedstawiać, tylko wciągnie cię do domu pod byle pretekstem.

- Yhymmm – mruknąłem, a Anton poklepał mnie po ramieniu. Uśmiechnął się szeroko. Zawsze wyglądał tak dobrze, kiedy się uśmiechał. Odwróciłem wzrok od jego ust i złapałem kluczyki od starego Cadillaca na tutejszych numerach, którego wynajęliśmy na tę okazję, aby nie wzbudzać podejrzeń.

Przylecieliśmy do Kenai dwa dni temu. Wcześniej zamknąłem się w pokoju na kilka dni, aby dojść do siebie po tym co się wydarzyło. Niby fizycznie, ale głównie chodziło mi o to, aby ogarnąć się psychicznie.

Livia przychodziła do mnie niemal codziennie, powiedziała że nie umie się na mnie gniewać, a już w ogóle nie potrafiłaby mnie znienawidzić. Dodała, że mnie kocha, i że jestem jej najlepszym przyjacielem. Twierdziła, że ją uratowałem, bo Anton mógł zrobić jej krzywdę, i nie traktuje tego co się stało jak zdradę.

Cóż, nie bardzo to rozumiałem. Ale jednocześnie nie zamierzałem jej przekonywać, że powinna być zazdrosna, ponieważ nie, nie powinna być.

Anton kochał ją do szaleństwa. Na mnie się po prostu wyżył.

Równie dobrze mógł tłuc wtedy w worek treningowy i ocierać się o manekina do resuscytacji.

Ponad to, jak na ironię, po tym całym koszmarze wszystko zmieniło się na lepsze. Oczywiście między Livią, a Antonem. On chyba faktycznie potrzebował kubła lodowatej wody wylanej na głowę. Szoku wstrząsowego. Musiał niemal ją stracić, aby docenić to co ma. Teraz nie był już zimny i nieczuły. Zdał sobie sprawę z tego co zrobił i z tego co jej pokazał - bo nie chodziło tylko o ten nasz nieszczęsny sparing w piwnicy, ale też o fakt, że się przed nią otworzył i pokazał jej to co było w nim najgorsze - a ona nie uciekła. Być może powinna dać mu w twarz i odciąć się od niego, ale mimo wszystko okazała mu czułość, przebaczenie i wsparcie. Jego miłość i wdzięczność za to jak się wobec niego zachowała, widać było w każdym jego dotyku, w każdym słowie w każdym spojrzeniu jakim ją obdarowywał.

Patrzył na Livię jak na ósmy cud świata. Wodził za nią wzrokiem mówiącym, że jest dla niego najważniejsza. Zrobił się na swój sposób potulny, uśmiechał się do niej głupkowato i co chwilą ją przytulał. Zgadzał się niemal na każdy pomysł jaki proponowała – terapia? Oczywiście. Kalifornia? Jeśli tylko tego pragniesz, kwiatuszku. Wspólna sypialnia? Jasne, że tak - mówił.

Właściwie już nie widział poza nią świata. Chodził za nią jak szczeniak.

I to było dobre. Tak powinno być od samego początku.

Ponad to zaczął z nią rozmawiać. Siadali wieczorami w salonie przy kominku i gadali godzinami. O wszystkim i o niczym. Nie żebym podsłuchiwał, ale siłą rzeczy czasami ich słyszałem. Jej śmiech, jak dzwoneczki, rozchodził się po całym domu.
Zaczął też grać na fortepianie. Oczywiście dla Livii. Skomponował dla niej nawet cholerną piosenkę!

Czułem się jak w jakimś pieprzonym love story, poważnie.

Uważałem, że ich miłość jest piękna. Silna. Anton zrobił coś złego, ale właśnie to otworzyło mu oczy i uzmysłowiło jak cudowną kobietą los go obdarzył. I właśnie dzięki temu się zmienił. Docenił ją. Pokochał ją głębiej, mocniej, i widać było że z każdym dniem zakochuje się w niej coraz bardziej i bardziej.

Nie wiedziałem jak poradzą sobie z tym co Anton wyprawiał w sypialni, bo póki co najwyraźniej to jak się zmasakrowaliśmy tamtego dnia mu wystarczało, ale zdawałem sobie sprawę, że nadejdzie moment, w którym on znowu może przestać się kontrolować.

Liczyłem, że kiedy wróci do normalnej codzienności i zacznie rozładowywać tą całą potrzebę bólu czy wrażeń, nie będzie dla niej zbyt brutalny w łóżku.

Ale to nie miał być już mój problem.

Co prawda po wizycie na Alasce również mieli w planie odwiedzić Kalifornię, ale w momencie w którym wyjdę z samolotu w Los Angeles – zwieję sprintem. Serio. Wystrzelę wzdłuż pasa startowego jak pieprzony Usain Bolt.

I zniknę z ich życia na zawsze.

Odliczałem dni. Godziny. Minuty.

Naprawdę aż tak bardzo nie mogłem wytrzymać.

Bo dla mnie to co się stało to nie była przysługa. Dla mnie to było coś znacznie więcej. Coś czego nie zapomnę do końca życia. Chwila, którą zamierzałem odtwarzać raz po raz w mojej głowie. I wiedziałem, że nigdy się po tym nie pozbieram.

Miałem cholernie mocno złamane serce. Próbowałem je jakoś posklejać, ale chyba nie potrafiłem. Zamierzałem uciec więc od niego w momencie w którym wywiążę się ze wszystkich obietnic i obowiązków.

Wiedziałem, że będę tęsknił. Ale patrzenie na nich bolało zbyt mocno. Ponieważ kochałem i jego i ją.

I jak można się domyślać byłem w dupie. Bardzo, baaaardzo głęboko.

Chciałem to zakończyć jak najszybciej, więc odruchowo dotknąłem palcami swoich ust, które były już zupełnie zagojone i nie nosiły śladów ani ran, ani pocałunków. Uśmiechnąłem się do mojego odbicia – szeroko i nieszczerze (czyli tak jak niemal zawsze) przypominając sobie, że przecież muszę to robić. Zerknąłem na Antona, który przyglądał mi się w skupieniu, a kiedy zauważył, że na niego spojrzałem odwzajemnił lekko mój uśmiech.

- Powodzenia – powiedział. Kiwnąłem głową i wyszedłem z domu. Wsiadłem do auta i ruszyłem do Nakariego Raimera.

Byliśmy tam z Antonem już dwa razy. Nie widzieliśmy chłopaka, a do posiadłości wchodziła tylko pewna pani, nikt więcej. Możliwe, że wcale tam nie mieszkał, ale nic nie wiadomo. Nie przesiadywaliśmy pod jego domem godzinami, nie mieliśmy czasu na dłuższe obserwacje. Mogliśmy po prostu na niego nie natrafić. Nie miałem pewności czy go zastanę, jednak właśnie tam był zameldowany, więc musiałem zacząć od tego adresu i w razie czego uzyskać informacje o jego obecnym miejscu zamieszkania.

Zaparkowałem pod wielkim domem z białej cegły i ruszyłem pewnym krokiem do wejścia.

Zapukałem do drzwi przypominając sobie co powinienem mówić. Powtarzałem w myślach, że mam być wiarygodny. Byłem koszmarnym aktorem, ale bez przesady, w końcu nie miałem odegrać roli rodem z „Lotu nad kukułczym gniazdem”, tylko udawać zwykłego pracownika szpitala, być miłym, uśmiechać się szeroko i wzbudzać sympatię.

To akurat powinno być proste.

Otworzyła mi niska, pulchna kobieta o eskimoskiej urodzie, ta sama którą widzieliśmy ubiegłego wieczora, kiedy opuszczała dom. Miała skośne oczy i wyraźnie zarysowane kości policzkowe które pozostawały uwydatnione mimo zaokrąglonych policzków.

- Dzień dobry – uśmiechnąłem się szeroko, tym samym wzbudzając również jej uśmiech.

- Dzień dobry, w czym mogę pomóc, chłopcze? – zapytała ze specyficznym akcentem.

- Nazywam się Andrew Willow i jestem pracownikiem szpitala świętego Kalistata w Ketchicaran, w którym ostatnio przebywał pani syn, Nakari…

- Manokotak?

- Słucham?.

- Nakari z tego co pamiętam ostatnio był w Manokotak…

- No tak Natakari ostatnio był w Manokotak, ale wcześniej w Ketchicaran, prawda? – zapytałem mając nadzieję, że Anton nie podał mi błędnych informacji i nie wepchnął mnie na minę.

- Tak, zresztą gdzie on nie był…  Tam gdzie akurat przebywał doktor Olsensson, tam też ciągnęli Ariego. Manokotak, Kitchacaran, Makallassa, Anchorage – Kobieta zamyśliła się i wymieniała na palcach. O ludzie, czy oni na tej Alasce musieli mieć tak specyficzne imiona i nazwy miast, do cholery? Miałem nadzieję, że nie będę musiał tego za chwilę powtarzać… – A słyszał pan, że ostatnio w Anchorage wszedł do szpitala łoś? Podobno poszukiwał czegoś do jedzenia w zaspach koło budynku, zobaczył rośliny które stały w holu i postanowił wejść – zaśmiała się kobieta.

- O, to dopiero niecodzienna sytuacja – zawtórowałem jej uśmiechając się sympatycznie.

- Tak, moja siostra mieszka tuż koło szpitala i czasami opowiada mi takie historie…  Nakari nie jest moim synem, ja tu tylko pracuję, jestem gosposią. Aminnguaq – uśmiechnęła się do mnie ciepło, a ja zamrugałem wyszczerzając się jak nienormalny.

To było jej imię?

- Bardzo… mi miło –  powiedziałem mając nadzieję, że nie palnąłem jakiejś gafy.

- Ale wszyscy mówią do mnie Amina.

Uf!

- Wspaniale. A więc, Amino… czy w takim razie czy mógłbym porozmawiać z Nakarim?

- Myślę że tak. Jest w swoim pokoju… - cholera, ale gładko poszło. Aż nie mogłem uwierzyć, że on tu jest, a  ona tak po prostu ma zamiar pozwolić mi się z nim zobaczyć… - Ale proszę mi powiedzieć… Czy coś się dzieje? Coś znowu zaniepokoiło doktora?

- Nieee. Nie. Po prostu mam za zadanie sprawdzać stan pacjentów. Chciałbym z nim porozmawiać, dowiedzieć się jak on się czuje i tak dalej…

- Rozumiem. Ale ma pan zezwolenie od jego rodziców? Bardzo pilnują takich kwestii…

- Tak, oczywiście wszystko jest uzgodnione z rodzicami. Jak wspomniałem wysłał mnie tu lekarz, który zajmuje się Nakarim. Doktor Olsensson…

- No tak, państwo Ramier ufają tylko doktorowi Olsenssonowi… Ale jeśli pan pozwoli wykonam telefon, aby ich poinformować, dobrze? Mam zakaz wpuszczania do domu jakichkolwiek gości…

No pięknie.

- Jeśli pani musi… Ale proszę szybko, bardzo mi się spieszy. Mam dzisiaj do odwiedzenia jeszcze wielu pacjentów…

- Rozumiem. Przedzwonię do szefowej, ale skoro jest to skonsultowane z doktorem to na pewno nie będzie robiła problemów…

Kiwnąłem głową z irytacją.

Dlaczego do cholery miała całkowity zakaz wpuszczania jakichkolwiek gości? Oby matka chłopaka nie zamierzała konsultować mojej wizyty z tym całym Olssensonem, bo cały nasz plan poszedłby…

- Nie odbiera… Szef też… - zatrwożyła się gosposia.

- Amino… Przykro mi, rozumiem że to pani obowiązki, naprawdę, ale ja nie zajmę wiele czasu. To będzie rozmowa trwająca nie więcej niż pięć minut. Mój szef nie będzie zadowolony, jeśli z kolei ja nie wywiążę się ze swoich obowiązków. Nakari to jeden z jego najważniejszych pacjentów, specjalnie dla niego przyjechałem aż do Kanai. Kolejnego pacjenta mam godzinę drogi stąd. Proszę zrozumieć również mnie.

Amina popatrzyła na mnie z lekkim przestrachem. Nie bardzo rozumiałem czego miałaby się bać, ale najważniejsze było dla mnie to, aby pozwoliła mi się z nim zobaczyć.

- Ja… Dobrze. Już go wołam.

- Dziękuję  - uśmiechnąłem się do niej z ulgą.

- Ari! – krzyknęła zerkając w kierunku schodów prowadzących na piętro, które znajdowały się tuż przy wejściu do domu.

- Suit Aminn? – niski głos odezwał się z góry dosłownie po kilku sekundach.

- Zejdź na dół, pan z Manokotak chce z tobą porozmawiać…

- Z Kitchacaran – poprawiłem ją.

- A tak, z Kitchacaran, przepraszam… Chodź!

- S-skąd? – chłopak pojawił się na schodach. Powoli i niepewnie ruszył w naszym kierunku. Podpierał się kulą i miał spuszczoną głowę, włosy w jasnym odcieniu blondu zasłaniały mu twarz. Kiedy znalazł się już na dole, z wyraźnym ociąganiem podniósł na mnie swoje oczy, a ja skupiłem na nich całą uwagę. Patrzyliśmy się na siebie, obserwował mnie z niepokojem, ja z szokiem, który miałem nadzieję nie był aż tak wyraźny i widoczny jak ten, który odczuwałem.

Nakari był niższy od Antona, może nawet o kilkanaście centymetrów, a jego twarz zdawała się być odrobinę delikatniejsza, posiadał nieco pełniejsze usta, a jego szczęka miała łagodniejszą linię. No i sylwetka - chłopak był szczuplejszy, nie tak mocno umięśniony jak Anton. Nakari miał też troszkę ciemniejszą oprawę oczu, przy czym tęczówki podobnie jak u Antona były błękitne, może trochę jaśniejsze, z domieszką szarości, przez co robiły chyba jeszcze większe wrażenie. Ale poza tymi szczegółami zdawali się być jak skopiowani. Niby Anton mówił mi że Ilia to jego bliźniak, ale teraz, patrząc na delikatniejszą wersję Antona, czułem się naprawdę dziwnie.

- Kim p-pan jest?

- Andrew Willow. Jestem pracownikiem szpitala w Kitchacaran. Chciałem porozmawiać z panem o pańskim stanie zdrowia.

Chłopak przymknął oczy. Były naprawdę niespotykane, nie tylko przez jasny kolor i ciemną oprawę, ale też kształt i wyraz. Były tak nieskończenie smutne, że coś ścisnęło mnie w gardle. Ciekawiło mnie dlaczego wydaje się taki przybity i zmęczony. Westchnął ciężko i przetarł dłonią bladą twarz, a ja starałem się nie wgapiać w niego aż tak ostentacyjnie.

Nakari nie był po prostu przystojny. Był piękny w niemal nieludzki sposób. Chyba nigdy nie widziałem kogoś takiego, ponieważ Anton był bardziej męski, a jego uroda zdawała się być surowsza, tymczasem jego bliźniak miał w sobie jedynie czystą harmonię.

Cóż. Aristov najwyraźniej pozbył się go zbyt pochopnie. Ktoś z takim wyglądem na pewno byłby dla niego przydatny. Skrzywiłem się trochę na tę myśl i zrobiło mi się niedobrze, kiedy wyobraziłem sobie jak wyglądałoby życie tego chłopca w naszym świecie.

 - R-rodzice cię przysłali, t-tak? –  drżący głos przerwał moje przemyślenia, a po jego minie mogłem wywnioskować, że jest naprawdę przestraszony, więc zmrużyłem brwi  z zaniepokojeniem.

- Nie, ja…

- P-proszę dajcie mi już spokój… N-nie pójdę znowu do szpitala…  - chłopak się jąkał i schował twarz w dłoniach, a Amina położyła dłoń na jego ramieniu. – J-już nigdy nie wyjdę ze swojego pokoju. T-tylko niech mnie tam znowu n-nie zamykają… - dodał i popatrzył na mnie przekrwionymi oczami.

Okej, nie brzmiało to ani trochę dobrze.

Anton nie będzie zadowolony.

- Ja… Nie chcę cię zamykać z powrotem w szpitalu, chciałem tylko… Możemy porozmawiać u ciebie w pokoju?

- A-ale mi nie w-wolno przyjmować żadnych gości.. – powiedział i spojrzał na Aminę z niepokojem.

- Ale prywatnie, kochanie… Pan jest ze szpitala, służbowo. Pani nie mówiła nic o takich gościach. – odparła gosposia patrząc na chłopaka ze współczuciem.

- A-aha… Dobrze. D-dobrze, to proszę wejść… Bo chce pan w-wejść? – uśmiechnąłem się przyjaźnie i pokiwałem głową, a Ilia przygarbił się, wyraźnie mocno przejęty tym, że faktycznie zamierzam iść razem z nim. Zdecydowanie był zaniepokojony i nie wiedział jak się zachować. Zerkał na mnie, nerwowo wyginał palce i chyba lekko się trząsł. Szedł podpierając się kulą, trochę dziwnie stawiał lewą stopę. Ciekawe co mu było… Może skręcił kostkę, czy coś w tym stylu? Anton nic nie mówił mi o tym, że jako dziecko Ilia miał jakikolwiek problem z chodzeniem.

- Tak, jeśli mogę to chciałbym zamienić z tobą kilka słów na osobności. Spokojnie, naprawdę. Wszystko jest dobrze… - powiedziałem, a chłopak pokiwał głową bez przekonania i zaczął wchodzić na górę, więc ruszyłem za nim, dziękując po drodze gosposi za to, że pozwoliła mi wejść.

Dom był bardzo elegancki, duży i zadbany. Od razu rzucało się w oczy to, że jego właściciele musieli być bogatymi ludźmi. Jednak zachowanie Ilii naprawdę mi się nie podobało i nie miało to nic wspólnego z jego ewentualną chorobą.

Wszedł powoli do pokoju, który najwyraźniej należał do niego i stanął na środku patrząc na mnie z niepewnością. Zacisnął palce na za dużej, pomiętej  koszulce, która lekko z niego zwisała i zaczął ugniatać materiał. Palce drugiej dłoni zacisnął na uchwycie kuli.

- Nakari…

- T-tak…?

- Chciałbym z tobą porozmawiać. O tym jak się czujesz i o tym co się z tobą dzieje. Jestem tu, aby ci pomóc. Nie musisz się mnie bać…

- P-przepraszam, po prostu… nigdy nie miałem gości. Tutaj. Pan jest pierwszą o-osobą… I… Czego właściwe p-pan chce? Co muszę zrobić, żeby pan sobie poszedł i p-powiedział doktorowi, żeby nie brał mnie z powrotem?

Zamrugałem skonsternowany.

- Nie rozumiem…

- Czego chce pan ode mnie? – powtórzył.

- Porozmawiać.

- I tyle?

- A co jeszcze? Jak mówiłem, przyszedłem porozmawiać.

- Do mnie nikt nie p-przychodzi porozmawiać. Zawsze chodzi o coś innego. Ja nie m-miewam gości…

- Okej… Okej. Rozumem, że to dla ciebie spore wydarzenie… - powiedziałem ze ściśniętym gardłem – Chodzi mi tylko o to, że nie zrobię ci nic złego i nie chcę wzbudzać twojego niepokoju. Pomogę ci i nie zrobię ci krzywdy. Rozumiesz? – chłopak jedynie kiwnął głową, ewidentnie unikając patrzenia w moją twarz – Więc może zaczniemy od tego jak się czujesz… Czy wszystko u ciebie w porządku? – nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami i spuścił głowę, wciąż unikając jakiegokolwiek kontaktu – Posłuchaj… Jestem  w stanie wywnioskować sporo z samego faktu, że jesteś tu zamknięty. Bo jesteś, tak? Rodzice nie pozwalają ci wychodzić z domu?

- J-jestem chory…

- Yhymm… Nawet jeśli tak twierdzą, to nie znaczy, że nie możesz mieć kontaktu z innymi ludźmi – znów nic nie odpowiedział. Najwyraźniej udawał, że mnie nie słyszy - Musisz czuć się bardzo samotny… - dodałem, ponieważ zaczynałem mu coraz bardziej współczuć i chciałem go stąd zabrać. Bez względu na co postanowi Anton. Widziałem, że nie był tu szczęśliwy.

- N-nie powinienem wychodzić z pokoju – przerwał mi - I nie b-będę, przysięgam. Wtedy to był tylko ten j-jeden razy. Byłem ciekawy, ale w-wyszedłem tylko parę kroków… Niby gdzie miałbym dojść z tą nogą? N-nikogo nawet nie spotkałem. D-dostałem nauczkę. W-więcej nie będę.

- Czyli ty… – uśmiechnąłem się do niego ciepło, chcąc wzbudzić jego zaufanie – Naprawdę nigdy nie wychodziłeś?

- T-tylko do szpitali. Tak jak karzą lekarze…

- Tak jak karzą lekarze?

- I rodzice. Wiem, że pan p-przeszedł to sprawdzić. Wiem o co tu chodzi. Pan nie chce mi pomóc, a ja nie jestem aż tak naiwny… Chcecie mnie sprawdzić. N-nie wyjdę, nigdy więcej nie spróbuję uciec. Obiecałem. I teraz też, przysięgam. Proszę mnie nie wysyłać tam z p-powrotem…

Uciec? Próbował stąd uciec?

Cóż, coraz lepiej.

- Spotyka cię tam coś złego?

- Nie. Wiem, że wszystko co tam się dzieje, jest dla mojego dobra – powiedział z ledwo wyczuwalną w głosie ironią, tonem przypominającym mi wyklepywanie wyuczonych regułek.

Nie wyglądał mi na kogoś z autyzmem.

Nie żebym był specjalistą, ale moim zdaniem nie zachowywał się w sposób sugerujący że ma choćby łagodną odmianę tego zaburzenia.

Coś innego – możliwe. Ale ten świadomy swojego położenia, a jednocześnie na swój sposób ironiczny chłopak stojący przede mną, nie wyglądał mi na osobą autystyczną. Był przestraszony – to na pewno. Pogodzony ze swoim losem – jakikolwiek on był. Ale patrzył na mnie tak jak ja zawsze patrzyłem na swojego ojca – jak na wroga, wobec którego musisz być miły, mimo że masz ochotę napluć mu w twarz. I szczerze tego nienawidzisz.

Odchrząknąłem spuszczając wzrok.

- Kiedy to było? Kiedy wróciłeś ze szpitala?

- K-kilka dni temu… - odpowiedział i odsunął parę kroków ode mnie.

Podszedłem do niego bliżej. Znowu się odsunął. Zaczął szybko oddychać. A ja po prostu chciałem coś sprawdzić. Był ode mnie niższy, drobniejszy i przez cały czas okropnie przestraszony. Nie wiedziałem jak miałbym to zrobić nie wzbudzając jego paniki, ale musiałem wiedzieć.

- Możesz mi pokazać twoje ciało pod koszulką? – zapytałem przyjaznym ale też stanowczym tonem. Chłopak wytrzeszczył na mnie te swoje błękitno szare oczy i rozchylił usta.

- P-proszę?

- Chcę coś sprawdzić…

- Nie, n-ie?

- Nakari, proszę, nie zrobię ci krzywdy – chwyciłem wymięty materiał między palce, a chłopak zamknął oczy i pozwolił mi podciągnąć ubranie do góry. Nie bronił się, stał biernie, z mocno zaciśniętymi powiekami. Dotknąłem palcami jego żeber. Były całe, ale siniaki pozostawały wciąż widoczne, mimo że od ich powstania musiał minąć już dłuższy czas. Spiął się pod moim dotykiem i dostał dreszczy, więc zdjąłem z niego dłoń, ponieważ nie chciałem go jeszcze bardziej straszyć. Sprawdziłem też plecy i ramiona. Miał blizny. Niezbyt dużo ale wystarczająco aby domyślić się, że traktowano wobec niego przemoc. Zdawał się być zupełnie bezbronny i właściwie można było zrobić z nim cokolwiek - widać że nie zamierzał walczyć. Jakby był przyzwyczajony do tego że nie ma nic do gadania, a ludzie i tak zrobią to co chcą, nie zważając na jego protesty.

Napiąłem mięśnie czując jak chęć zemsty rozprzestrzenia się po moim ciele.

Ktokolwiek mu to zrobił – zapłaci mi za to. Przełknąłem ślinę i pociągnęłam jego koszulkę w dół siląc się na uśmiech.

- W porządku. Dziękuję i przepraszam, że się zestresowałeś… - powiedziałem, podczas gdy on jedynie stał ze spuszczoną głową. Jasne włosy zasłaniały mu twarz. – Nie bój się mnie, proszę… Ja… Coś wymyślimy. Zajmę się tym…

wyciągnąłem telefon, od razu chcąc zadzwonić do Antona, ale chłopak odniósł wzrok lustrując mnie dziwnym spojrzeniem.

- Czego ty chcesz?

- Pomóc ci. A tak w ogóle to co z twoją nogą? Dlaczego kulejesz?

- Kuleję od dziecka – odparł beznamiętnie.

- Co się stało? Miałeś wypadek?

- Z-złamanie – dodał patrząc martwo w podłogę.

Odkąd to kuleje się całe życie po złamaniu?

- Mógłbym sprawdzić…? – zacząłem, ale popatrzył mi w oczy w taki sposób że słowa utknęły mi gardle. Patrzył z wyrzutem, z żalem. Wykrzywił lekko usta.

- Co? Co chcesz znowu s-sprawdzić? – zapytał zimnym tonem, a ja przełknąłem ślinę.

- Okej. W sumie to nic… Przynajmniej na razie.  Poczekaj chwilkę – wyciągnąłem telefon. Chyba za bardzo przeżywałem całą tą sytuację, ale jak miałem, do cholery, się nie przejmować? Moje ręce często były brudne od krwi. Zabijałem. Torturowałem. Do tego mnie zmuszano, do tego mnie szkolono. Ale zawsze była to transakcja wiązana, albo ja zabiję mojego wroga, albo on zabije mnie. Albo wyciągnę od niego informacje, albo zapłacą za to niewinne osoby. Nigdy nie tknąłem nikogo słabszego. Bezbronnego. Przestraszonego. I tak niewinnego. Ależ byłem wkurwiony. Jak można znęcać się nad kimś takim jak on? - Muszę gdzieś zadzwonić… - powiedziałem i odsunąłem się na bok.

Miałem go tu zostawić z jakimiś pojebami którzy wysyłali go cholera wie gdzie robiono mu cholera wie co, albo nie pozwalali opuszczać pokoju? I co oni zrobili z jego nogą? Zapewne coś, przez co nie mógł „uciec”. Popieprzone dupki.  Wcześniej mogli gnoić dzieciaka, ale teraz mieli problem. A że tym problemem był Anton Aristov,  znaczyło tylko tyle, że moją poważnie przesrane – Anton?

- Dlaczego, do cholery, do mnie dzwonisz? Wyszedłeś od mojego brata?

- Jestem z nim. U niego w pokoju.

- I…?

-  Zmiana planów. Powinieneś tutaj przyjechać. Teraz. Zabieramy go stąd od razu…

- Nie… - chłopak zapłakał i upadł na kolana chowając twarz w dłoniach. Kula upadła koło niego na podłogę. Zaczął bujać się w tył i w przód, a ja podszedłem do niego odsuwając telefon do ucha.

- Nie do szpitala, dzieciaku. Gdzieś gdzie będziesz bezpieczny. Uspokój się , proszę… - powiedziałem po czym odszedłem od niego o parę kroków, z powrotem przysunąłem telefon, ale słyszałem tylko cieszę. – Anton? Jesteś tam?

- Co mu jest? Co mu zrobili?

- Nie wiem. Ale nie wygląda to dobrze. Ma blizny i siniaki. Zamykają go w domu, nie wolno wychodzić mu z pokoju, jest przerażony perspektywą powrotu do szpitala… Pojebane. I coś jeszcze. Kuleje. Chyba zrobili mu coś w nogę. Pewnie mógłbym to wstępnie zdiagnozować, ale nie mam jak sprawdzić, bo nie chcę go dotykać.

- Dlaczego?

- Bo się mnie boi. I wyraźnie nie chce żebym się do niego zbliżał. Ale na pewno nie jest tu szczęśliwy. Stary, nie zostawiaj go tu…

- Nie zostawię. Już jadę. Będę za pięć minut.

- Nie, p-proszę – dzieciak zaczął zbliżać się do mnie na kolanach, więc lekko zesztywniałem  – Dlaczego? Nic nie zrobiłem!  Mówiłem co trzeba! D-dlaczego…? – załkał klęcząc przede mną, więc nie wiele myśląc klęknąłem przed nim, co najwyraźniej bardzo go zdziwiło. Na tyle że przez chwilę przestał panikować i spojrzał na mnie załzawionymi oczami w skupieniu.

- Młody. Spokojnie. Nikt nie zrobi ci krzywdy, przysięgam, nie pozwoliłbym na to. Już nigdy cię nie skrzywdzą, obiecuję.

- Ty?

- Ja.

Zmarszczył brwi i popatrzył na mnie z niezrozumieniem.

- Dlaczego?

- Z wielu powodów. Jest kilka rzeczy o który nie masz pojęcia. Masz kogoś kto cię obroni. Kogoś kto jest silny…  Z nami nic ci nie grozi, rozumiesz? – Ilia tylko pokręcił głową, patrząc na mnie jak na wariata, ale jednocześnie mogłem dostrzec w jego oczach coś jeszcze. Było w nich mniej strachu, więcej światła. Mimo to ewidentnie nie traktował mnie poważnie. I było to zupełnie zrozumiałe. To co mówiłem brzmiało niedorzecznie, ale było prawdą  - On nie wiedział o tobie wcześnie.

- Kto? Nie r-rozumiem…

- Bo to skomplikowane…

- C-co chcesz mi zrobić?

- Zabrać cię w bezpieczne miejsce.

- Ale dlaczego? Kim ty w ogóle j-jesteś?

Zastanawiałem się co mu odpowiedzieć i właśnie wtedy usłyszałem dźwięk dzwonka do drzwi. Natychmiast zacząłem współczuć Aminie. Czy ja powiedziałem Antonowi, aby nie robił jej krzywdy?

- Kto t-to? – chłopak spojrzał na mnie z jeszcze większym przerażeniem.

- Ktoś z kim będziesz bezpieczny.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro