Rozdział 29
Anton
Wpadłem do pokoju mojego brata z walącym sercem i zobaczyłem wszystkie trzy tak ważne dla mnie osoby w jednym miejscu. Całe i zdrowe. No, prawie. Ezra siedział bez koszulki z przestrzelonym ramieniem, cały we krwi. Miał też rozcięcie na policzku. Ale żył. Podobnie jak mój brat. I Livia.
Właśnie do niej podszedłem najpierw. Chwyciłem jej piękną twarz w dłonie i przyglądałem się jej z uwagą i ulgą. Wszystko było w porządku. Była tutaj. Żyła. Odetchnąłem głęboko całując ją delikatnie w usta. Przesunąłem wargi na policzek oddychając miarowo, aby poczuć jej zapach i choć spróbować się uspokoić. Żyła. Żyła i tylko to się liczyło…
- Anton. Spierdalamy stąd. Pakuj się – zakomunikował Ezra wstając z łóżka. Koło niego siedział Ilia, który wstał w tym samym momencie co on.
- Musimy porozmawiać – odpowiedziałem – Na osobności. Opatrzę cię i pogadamy.
- Może lepiej w samolocie, co?
- I tak muszę cię opatrzeć.
- On nie powinien tu być ani chwili dłużej – powiedział dosadnie i pokazał na mojego brata – Zabieramy go stąd. Ja go stąd zabieram – dodał spoglądając wymownie na ściany brudne od krwi.
- Pozbyłeś się wszystkich zwło…
- Wystarczy, Anton – przerwał mi ostrym tonem - Pakuj się – wyminął mnie uderzając lekko z barku, a ja zerknąłem na Livię i Ilię.
Oboje byli wyraźnie przerażeni. Ezra miał rację – powinniśmy się stąd jak najszybciej zawijać.
- Wszystko w porządku? – podszedłem do mojego brata i położyłem dłoń na jego policzku.
- Chyba t-tak…
- Przykro mi… Nie chciałem, żeby to tak wyglądało… Faktycznie lepiej będzie jeśli stąd wyjedziemy. Spakujcie swoje rzeczy, ja opatrzę Ezrę i zadzwonię po samolot – dodałem. Livia pokiwała głową i podeszła do Ilii ściskając delikatnie jego przedramię jakby chciała go pocieszyć. Zerknął na nią przekrwionymi, smutnymi oczami, a ja czułem się jak gówno.
Miałem go chronić. Ze mną miał być bezpieczny, a tymczasem wszystko spieprzyłem. Niemal ich straciłem. Nie mogłem uwierzyć w to że dopuściłem do takiej sytuacji, ale do cholery, naprawdę nie przypuszczałem że to wszystko potoczy się w tak popieprzony sposób.
Wyszedłem za Ezrą. Patrzyłem jak wyciera krew z umięśnionego brzucha jakimś brudnym ręcznikiem.
- Chyba powinieneś iść pod prysznic…
- Pieprz się, Anton.
Przymknąłem zmęczone oczy i wziąłem głęboki, uspakajający oddech.
Od dłuższego czasu Ezra głównie mnie atakował. Zachowywał się jakby nie mógł znieść mojego towarzystwa. I właściwie nawet mu się nie dziwiłem.
- O co ci chodzi?
- O to, że on nie powinien być świadkiem tego wszystkiego. Tej krwi, mózgów na ścianie, trupów w piwnicy… Ponad to, hej! Może podkreślę, że prawie go zabili… Nie sprawdziliśmy wszystkiego dokładnie… Musieli nas śledzić… - wyszeptał rozgorączkowanym tonem.
- Mieli monitoring pod domem – odparłem martwo.
- I ty geniuszu, nie zająłeś się najpierw pieprzonym monitoringiem?!
- Zająłem się. Ale…
- Ale co? – zaplótł ramiona na piersi i popatrzył na mnie z irytacją.
- Możliwe, że coś mi umknęło. Mieli dodatkowe zabezpieczenia, których zupełnie się nie spodziewałem. No bo kto ma przed domem tyle ukrytych kamer, do cholery? Kiedy zlikwidowałem zwykły monitoring myślałem, że już po wszystkim. Poza tym musiałem zrobić to tak, aby wyglądało to na zwykłą awarię, by nie wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń. Nie spodziewałem się tego całego bagna, tak? Ilia miał zostać w domu, z rodziną. W ogóle nie planowałem się u niego pokazywać. Nie zamierzaliśmy go zabierać stamtąd już dzisiaj, wszystko było zorganizowane za szybko, bez planu, ale przecież nie mogliśmy go tam zostawić. I całe szczęście, że go wzięliśmy bo już twoja obecność wzbudziłaby w nich wystarczająco wiele podejrzeń. Pewnie by go gdzieś przewieźli, ukryli, albo zamknęli w tym pieprzonym szpitalu… Ale teraz to wiem, okej? Teraz. Wcześniej nie wiedziałem. Zakładałem, że to względnie normalni ludzie, mimo ich powiązań z Vadimem…Myślałem, że chcieli dziecka, by je kochać, bo nie mogli mieć własnego… Po raz pierwszy uwierzyłem w to, że ten świat jest choć trochę lepszy i jak zwykle dostałem za to w pysk. Po prostu nie przypuszczałem… - schowałem twarz w dłoniach, bo nie wiedziałem co dodać. Zjebałem. I tyle.
Ezra westchnął ciężko, jakby postanowił mi odpuścić.
- Było ich pięciu.
- Co zrobiłeś z ciałami?
- Wszystkie przerzuciłem do swojego pokoju. Jutro zadzwoń po kogoś, aby to posprzątał. Za to dzisiaj dzwoń po samolot i spadamy stąd. Nie ważne gdzie, gdzieś gdzie będzie spokojnie. Syberia, albo Kalifornia, wybieraj. Ale musimy go stąd zabrać. Wrócisz po swoją zemstę, ale teraz ważniejszy jest on. To za wiele na jeden dzień, rozumiesz?
- Masz rację. Daj mi tylko to ramię, nie jestem lekarzem, jeśli zacznie ci się coś dziać nie będę umiał ci pomóc, więc zrobimy to teraz, okej?
Westchnął chyba po raz setny i oparł się o szafkę w łazience do której weszliśmy, a ja zacząłem go szybko opatrywać.
- Zakładam, że byłeś u kochających rodziców.
- Byłem.
- I?
- Nie żyją. To oni nasłali na niego… niby specjalistów. Ukryta kamera to jedno, no ale została jeszcze Amina. Domyślałem się, że wszystko wyklepie, ale nie przypuszczałem że tak szybko nas zlokalizują i na dodatek naślą płatnych zabójców. Ja pierdolę. Byłem pewien że jeśli dopadnę ich w nocy, zaledwie kilka godzin później, nie zdążą narobić bałaganu. Nie lubię zmiany planów na ostatnią chwilę. Kiedy nie mam wystarczająco wiele czasu, aby wszystko przemyśleć, dzieją się właśnie takie pojebane akcje…
- Kim oni są? Znaczy… byli. I dlaczego nasłali na twojego brata tych ludzi?
- Taką mieli umowę z Vadimem. Kiedy ktoś z przeszłości Ilii się o nim dowie i przyjdzie po niego, mają mieć przygotowanych specjalistów, którzy się tym zajmą i zabiją wszystkich zamieszanych w tę sprawę, łącznie z Ilią. Właściwie to Vadim wjebał ich na minę. Nie powiedział im wszystkiego. Nie wiedzieli, jak ważny jest Ilia, ani z jakiej rodziny pochodzi. Znaczy mieli zarys, że to brat kogoś ważnego i pod żadnym pozorem nie mogą go nikomu pokazywać, ale nie mieli pojęcia że to syn pieprzonego bossa rosyjskiej mafii – zaśmiałem się kręcąc głową.
- Skąd to wiesz?
- Niejaki Namaisse Raimer mi powiedział. Ojczym mojego brata.
- Miło z jego strony.
- Tak. Jak się domyślasz jakiś czas po rozpoczęciu przesłuchania zaczęło mu zależeć na tym, by jak najszybciej zająć mnie czymś innym, niż wyciąganiem z niego informacji. Myślałem, że będziemy mieli więcej czasu tylko dla siebie, ale się przeliczyłem. Wiedział, że go nie oszczędzę. Wolał żebym załatwił to szybko, więc zaczął mówić.
- A macocha?
- Vai Raimer. Wredna jędza. Potworna baba, mówię ci. Ale nie torturuję kobiet, więc miała szczęście. Pozbyłem się jej jako pierwszej.
- Wiesz po co był im twój brat?
- Tak – skończyłem szyć i polałem jego ramię płynem do dezynfekcji. – Ale masz rację, lepiej obgadamy to w innym miejscu.
- Gdzie chcesz z nim lecieć?
- Nie wiem – przetarłem twarz zastanawiając się co robić. – A gdzie ty byś go zabrał?
Ezra zastanowił się przez chwilę, a potem spojrzał mi w oczy.
- Powinieneś zabrać go do Kalifornii. Przynajmniej według mnie.
- Na Syberii będzie spokojniej. W Kalifornii od razu po przylocie znajdzie się w tłumie ludzi…
- Właśnie. I o to chodzi – popatrzył na mnie z krzywym uśmiechem – Ilia nie jest do ciebie tak podobny, przynajmniej z daleka. Wystarczy czapka z daszkiem i okulary przeciwsłoneczne. Jest szczupły, podejrzewam ze ma jakieś 185 centymetrów wzrostu. To sporo, ale przy twoich niemal dwóch metrach i ogólnej budowie, on jest po prostu drobny. Dopóki ktoś nie zobaczy jego twarzy, nie wpadnie na to że to twój brat, a już szczególnie bliźniak. Wasze ciała za bardzo różnią się od siebie. W takim tłumie… Kto miałby mu się przyglądać?
- Ale czy to nie będzie dla niego za duży szok? Syberia bardziej przypomina Alaskę.
- A to niby lepiej? Z tego co wiem był tu więźniem, nienawidził swojego życia. Zabierzmy go do słońca, Anton – Ezra położył dłoń na moim ramieniu, a ja pokiwałem głową.
- W porządku… Tylko nie wiem gdzie miałbym się z nimi zatrzymać.
- To proste. U mnie. Mam swój dom na przedmieściach. Jest spokojnie, ciepło i cicho. Mam ogród, jest dużo zieleni, to miejsce w którym będzie mógł dojść do siebie. Zaufaj mi, to dobry plan…
- Przecież nie chciałeś być z nami – odparłem z niezrozumieniem – chciałeś odejść…
- Wiem. I nadal chcę. Ale go polubiłem. Czuję się za niego w pewien sposób… odpowiedzialny, rozumiesz? Znalazłem go, widzę jaki jest zraniony i martwię się. Chciałbym mieć pewność, że jest bezpieczny i dojdzie do siebie. Chciałbym też dopilnować żeby zbadał swoją nogę i… Myślę, że on…
- Czuje się przy tobie bezpiecznie. Tak, też to zauważyłem.
- Właśnie. Nie zostaniecie na długo, ale na chwilę. Dopóki nie wymyślisz gdzie Ilia będzie najbezpieczniejszy. A stąd musimy spadać jak najszybciej, więc nie ma za wiele czasu na jakieś wielkie plany…
- Mógłbym też coś wynająć.
- Jasne, że tak. Leo może to załatwić od ręki. Wystarczy, że do niego zadzwonimy. Ale mój dom jest bezpieczny, pusty i nie musielibyśmy mieszać w nasz przyjazd żadnych osób trzecich. Nie zamierzam jednak cię na cokolwiek namawiać. To twoja decyzja…
- W porządku. Dzięki, Ezra. To faktycznie dobry plan.
- Hej… - usłyszałem cichy, niski głos i odwróciłem się w stronę mojego brata - I jak? W-w porządku? Z twoim ramieniem…
- Moim? Tsaaa, bywało znacznie gorzej. To nic…
Ilia wszedł do łazienki. Szedł o kuli więc poruszał się dość wolno. Wziął jeden z gazików, przemył go ciepłą wodą i podszedł do Ezry. Przyłożył mu opatrunek do policzka.
- Przykro mi, że cię to spotkało. Pewnie boli. I szkoda mi twojej twarzy – powiedział ze smutkiem. – S-swoją drogą, mimo tego i tak wciąż m-masz najładniejszą twarz jaką widziałem. Ale i tak szkoda – powtórzył, po czym zdjął mu opatrunek z policzka, opłukał go z krwi i przyłożył po raz kolejny.
Zerknąłem na Ezrę któremu najwyraźniej zabrakło słów. Gapił się na Ilię z lekko rozchylonymi ustami i byłem niemal pewien, że zapętlił się na słowach „masz najładniejszą twarz jaką widziałem”. Uśmiechnąłem się do siebie i wytarłem dłonie w mokry ręcznik.
- Powinieneś się umyć Ezra. Nie możesz wracać do domu cały ulepiony krwią. Pomijam, że to obrzydliwe. Będziesz przyciągał niepotrzebną uwagę…
Odchrząknął i przeniósł spojrzenie na mnie.
- Wiem przecież. I wiadomo, że chcę to z siebie zmyć. Masz mnie za idiotę, na dodatek degenerata?
- Skądże. Więc na co czekasz? Mam ci pomóc? – zaśmiałem się unosząc brew.
- Spierdalaj.
- Okej – podniosłem dłonie i parsknąłem śmiechem. – Świetnie się spisałeś. Mój dług względem ciebie rośnie i rośnie… - dodałem wzdychając głośno.
- Daruj sobie – Ilia po raz ostatni obmył opatrunek i przyłożył mu go do policzka po czym odsunął się zerkając, to na mnie to na niego. Ezra odepchnął się od szafki i zarzucił ręcznik na ramię – Gdybym spisał się „świetnie”, nie miałbym przestrzelonego ramienia i rozciętej twarzy.
- Zaskoczyli cię. Zrobiłeś wszystko jak trzeba. Poza tym Ilia ma rację, twoja twarz w jakiś niedorzeczny sposób wygląda niemal równie dobrze jak wcześniej. Nie płacz laleczko. Nadal jesteś śliczny – mrugnąłem do niego, na co złapał za ręcznik, zwinął go i trzepnął mnie w ramię tak mocno, że aż zaszczypało.
- Ałć. Dobra spadamy. Choć, bracie. Nasza ślicznotka musi wziąć prysznic – odparłem kąśliwie uśmiechając się do niego wrednie, na co Ezra pokazał mi środkowy palec i zatrzasnął za nami drzwi z hukiem.
- N-nie mów tak do niego. Uratował mi życie…
- To żarty, Ari. Spokojnie, lubimy się z Ezrą. Zdaję sobie sprawę z tego jak wiele dla nas zrobił.
- Wiem, że żartujesz. A-ale chyba mu się to nie podoba. Zresztą, nieważne. Nie z-znam się na tym.
- To normalne między nami. Ezra ma poczucie humoru jak mało kto. I to właściwie on nauczył mnie… cóż, żartować.
Ilia kiwnął i oparł się ze zmęczeniem o ścianę.
- Obiecuję, że za kilkanaście godzin wyśpisz się w bezpiecznym miejscu.
- Spokojnie. Nic mi n-nie jest.
- Wiem. Jesteś silny…
- O nie. Co to, to nie. Jak mam być silny z t-tym? – pokazał na swoją nogę i popatrzył na mnie z irytacją i wkurwieniem wypisanymi na twarzy. Proszę, proszę. Mój brat podobał mi się coraz bardziej. – N-nie chcę mieć ochroniarza. To ja chcę o-ochraniać innych. Chciałbym być silny jak on – pokazał na drzwi od łazienki, zapewne mając na myśli Ezrę, a ja położyłem dłoń na jego ramieniu.
- Będziesz silny, bracie. To dopiero początek, tak? – uśmiechnąłem się do niego a on odwzajemnił mój uśmiech. Przez chwilę miałem wrażenie jakbym patrzył w lustro, bo uśmiechnął się w taki sam sposób jak ja, trochę krzywo, trochę mrocznie. I to też mi się podobało. – Razem zdobędziemy co tylko będziemy chcieli.
- Dlaczego Ezra mówi do m-mnie… Ilia?
- Bo urodziłeś się jako Ilia Aristov – odparłem, a mój brat pokiwał powoli głową.
- Możesz też tak do mnie m-mówić?
- Jasne.
- Nie chcę być już t-tamtym chłopakiem.
- Nie musisz być nim ani chwili dłużej, Ilia – podkreśliłem jego imię, a on spojrzał na mnie z wdzięcznością – Zadzwonię po samolot. I zostawmy przeszłość za sobą.
*
- Więc? – Ezra szepnął do mnie i rozsiadł się wygodnie w fotelu pasażera, a moja żona i mój brat przysypiali na rozkładanych siedzeniach w bezpiecznej odległości. Wracaliśmy prywatnym samolotem – w obecnej sytuacji nie było innej opcji, więc na pokładzie oprócz załogi byliśmy tylko my.
- Co?
- Weź mnie nie wkurwiaj. Po co był im twój brat? Mów, bo zżera mnie ciekawość…
- Powód jest wręcz niedorzecznie błahy.
- Czyli?
- Spadek.
- Co spadek?
- Ojciec Namaisse był milionerem, ale w pełni świadomym faktu, ze synalek zdecydowanie mu nie wyszedł, a na dodatek ożenił się w wredną jędzą. Facet nie chciał żeby to oni dziedziczyli jego majątek. Dał im wybór, albo spłodzą dziedzica, albo wszystkie pieniądze odda na cele dobroczynne. Teoretycznie powinni dać radę, ale problemem były dwie, a nawet trzy kwestie. Po pierwsze Namaisse był bezpłodny, o czym jego ojciec oczywiście nie wiedział. Po drugie nienawidzili dzieci, a Vai nawet nie chciała słyszeć że miałaby zajść w ciążę a co gorsza rodzić, natomiast oficjalna adopcja nie wchodziła w grę, bo dziecko miało być z krwi Ramierów. Mieszkali wtedy na Florydzie, z daleka od Alaski i Nakariego Raimera Seniora, czyli ojca Namaisse. Nie mieli kontaktu z całą rodziną od lat. Przepieprzali majątek, imprezowali i nie mieli pojęcia o planach i testamencie ojca. I to właśnie był ich trzeci problem. Dowiedzieli się o wszystkim dopiero kiedy Nakari Raimer był na łożu śmierci, mieli więc mało czasu na działanie. Jednak mimo to, ponieważ nie kontaktowali się od tak dawna, Nakari uwierzył im na słowo kiedy powiedzieli mu, że mają malutkie dziecko. Syna. Dziedzica. Nakariego Raimera Juniora. Musieli go tylko szybko… kupić.
- Ja pierdolę.
- Zaczęli szukać. Namaisse miał kontakty z przestępcami, dzięki czemu dostał namiar na Vadima i cała ta sytuacja zbiegła się z tym co uknuł mój ojciec. Ilia był dla nich idealny, bo dziecko miało być dwuletnim chłopcem, najlepiej jasnowłosym i jasnookim, jak jego „dziadek”. Ilia co prawda miał prawie trzy lata, ale był drobny, a i tak planowali zabronić mu się odzywać, więc to nie miało znaczenia. Polecieli po mojego brata do Rosji, zawarli umowę, wyrobili papiery, fałszywy akt urodzenia, wszystko. I tak oto stali się „biologicznymi” rodzicami Nakariego Raimera Juniora. Ślicznego chłopca, który niemal nie mówił, taki zastraszony i posłuszny. Chłopca który był wycofany i zamknięty w sobie. Wystarczyło pokazać go umierającemu ojcu. Płakać przy jego szpitalnym łóżku, pozwalając mu poznać jego idealnego i jedynego „wnuka”. Nakari Raimer tak się ucieszył i był ponoć tak dumny że nawet nie przyszło mu przez myśl, że to tylko jedno wielkie kłamstwo, uknute kosztem niewinnego dziecka po to, aby zdobyć jego majątek. Dziedzicem fortuny miał stać się mój brat, ale wystarczyło zrobić z niego niestabilnego psychicznie wariata, aby móc dysponować jego majątkiem, prawda?
- Ale syf – westchnął Ezra, a ja kiwnąłem głową.
- Zdecydowanie.
- Dlaczego nie zabili go wcześniej dla świętego spokoju?
- Właśnie. Tu był haczyk. Jeśli Nakari Junior powiedzmy… zginąłby w wypadku i nie zostawił dziedzica, lub rodzeństwa, fortuna miała trafić tam gdzie powinna trafić pierwotnie, czyli na cele charytatywne. Ojciec naprawdę nie znosił Namaisse i cholernie nie chciał aby synalek dorwał się do jego pieniędzy. Ale jak widać dupek go przechytrzył. Trzymanie mojego brata żywego, ale ubezwłasnowolnionego i odciętego od świata było więc dla nich najlepszym i najpraktyczniejszym rozwiązaniem.
- Mimo to zabójcy właśnie jego planowali zastrzelić jako pierwszego.
- Cóż. Kiedy masz w perspektywie śmierć, przestaje ci tak bardzo zależeć na pieniądzach. Z pewnością i tak większość z nich przeszmuglowali, albo zainwestowali. Woleli więc pozbyć się problemu, który przestał przynosić korzyści, a zaczął sprawiać kłopoty.
- Niewiarygodne. Biedny dzieciak. Brak mi słów…
- Tak. Domyślam się że miał przesrane. Delikatnie mówiąc. Żałuję że nie mogę zabić jego ojczyma jeszcze raz. A potem kolejny. I następny.
- A ten Olsensson? Tego skurwiela też trzeba się pozbyć.
- To na pewno. Ale polecę na Alaskę sam, na nie dłużej niż jedną dobę. Tyle mi wystarczy. Oczywiście zrobię to dopiero wtedy, kiedy Ilia i Livia będą już bezpieczni w Kalifornii…
- Może poleciałbym…
- …z tobą. Kiedy będą bezpieczni z tobą, Ezra – przerwałem mu, a on westchnął ze zrezygnowaniem, ale i tak kiwnął głową.
- Okej.
- Olsensson był przekupionym lekarzem. Sprawdziłem go. Doktor psychiatrii. Szycha w środowisku medycznym, skurwiel jakich mało na co dzień. Pożałuje, że kiedykolwiek dotknął mojego brata. Mam nadzieję, że z nim już nic nie zakłuci mi tej przyjemności…
- Co masz na myśli mówiąc, że go dotknął?
- Nie wiem. Nic konkretnego. Chyba nie przypuszczasz, że…
- Nie. Nie chcę nawet sobie tego wyobrażać. Ani o tym myśleć – Ezra położył zwilżoną chustkę na twarzy, wyciągnął się na fotelu i zakrył nią oczy. – Jestem załamany tym światem. Ludźmi. Wszystkim.
- Zdarzają się jeszcze tacy, którym warto ufać. I którzy kierują się jakimiś zasadami. Choćby ty.
- Wal się, Anton. Czego jeszcze chcesz? Mów od razu zamiast pieprzyć.
- Chcę cię jako swojego przyjaciela, Ezra. Chcę cię koło Livii, koło Ilii, tylko tobie ufam. Po prostu… Chcę cię w swoim życiu.
Zdjął chustkę i spojrzał na mnie w skupieniu.
- Nie licz na jakieś zboczone trójkąty, Aristov – uśmiechnął się krzywo, a ja parsknąłem śmiechem.
- Nie śmiałbym.
Zmrużył oczy i pokiwał powoli głową jakby się nad czymś zastanawiał. Rozcięcie na jego policzku ciągnęło się od kącika ust w górę i kończyło w miejscu w którym zazwyczaj robił mu się dołeczek, gdy się uśmiechał. Szrama dodawała jego niecodziennej urodzie charakteru. Lubiłem blizny. Wiedziałem że ta miała mi przypominać o tym, że Ezra to człowiek któremu zawdzięczam życie mojej żony i mojego brata. Moje życie. I gdybym miał kiedyś oddać za kogoś swoje, oddałbym je właśnie za niego.
- Zobaczymy jak to będzie wyglądało. Na pewno przez pierwsze tygodnie musimy jakoś ze sobą wytrzymać. Zaopiekuję się Liv i Ilią kiedy cię nie będzie. Zadbam też o to, aby dzieciak był bezpieczny. Za dużo syfu przeżył w swoim krótkim życiu. My przynajmniej mieliśmy nasze mamy. On nie miał nikogo.
- Na szczęście od teraz ma nas, prawda? - zapytałem, a Ezra pokiwał głową po czym rozłożył swój fotel i znów położył chusteczkę na oczach.
- A teraz się zamknij, bo idę spać.
Zaśmiałem się cicho i wstałem poklepując jego ramię.
Podszedłem do mojej żony i popatrzyłem na jej śliczną twarz. Spała tak spokojnie. Dotknąłem palcem jej bladego policzka. Rozchyliła lekko usta. Miałem wielką ochotę ją pocałować.
Od dłuższego czasu się nie kochaliśmy. Tylko ten jeden raz, tamtej nocy podczas której wszystko się między nami zmieniło, kiedy oboje czuliśmy się tacy zagubieni, zranieni i samotni. Kiedy opowiedziałem jej, o sobie a ona mnie nie odtrąciła. Kiedy wycierałem ustami łzy smutku z jej twarzy szepcząc, że ją kocham. To był nasz ostatni raz. Od tamtej pory przestaliśmy się dotykać. Zaczęliśmy za to rozmawiać. Opowiadać sobie o wszystkim. Spędzać wspólnie czas. Śmiać się lub milczeć, nie ważne – ważne że robiliśmy to razem. I myślę, że właśnie przez te tygodnie pokochałem ją najmocniej.
Ale mimo to pragnąłem jej do bólu.
Ciekaw byłem czy w Kalifornii pozwoli mi się do siebie zbliżyć i znów będę mógł przypomnieć sobie jak to jest być z nią w ten sposób. Jej dotyk - nie ten którym obdarzała mnie na co dzień, lecz dotyk jej nagiego ciała, jej mokrych ust i niecierpliwych dłoni – teraz zdawał się być tak odległy i niedostępny, mimo że jednocześnie przecież jeszcze nigdy nie byliśmy tak blisko.
Co za ironia.
Koniec końców to właśnie jej pragnąłem jak niczego na świecie. I zamierzałem sprawić, że i ona zapragnie mnie na nowo.
Kiedy przeniosłem wzrok z Livii na mojego brata poczułem się tak dziwnie. Ilia spał przykryty kocem. Jego włosy były chyba jeszcze jaśniejsze niż moje. Dość długie, proste pasma zawijały mu się lekko za uszami zaczesane gładko do tyłu, ponad to czarne, długie rzęsy, rozchylone bladoróżowe usta, miarowy oddech, wydobywający się spomiędzy jego warg, kiedy spał tak spokojnie… To wszystko sprawiało, że zdawał się być tak nieskończenie niewinny. Wyglądał jakby ktoś ściągnął go z innego świata – zbyt idealnego na całe to gówno, które spotyka zwykłych śmiertelników. Pomyślałem sobie, że w tym momencie mam przed sobą dwie osoby, które są dla mnie wszystkim. I mimo, że nie zasłużyłem ani na niego, ani na nią, to z jakiegoś powodu… Miałem ich. Byli tutaj. Miałem dla kogo żyć, miałem dla kogo walczyć, miałem po co się starać. Byli moim sensem i celem. I musiałem uczynić świat lepszym właśnie dla nich.
A jak najłatwiej uczynić świat lepszym?
Moja mama powiedziałby pewnie, że przez dobre uczynki i pomaganie innym. I oczywiście jak zwykle miałaby rację.
Ja jednak miałem inny pomysł.
Czynienie świata lepszym poprzez zabijanie skurwieli, którzy krzywdzili osoby takie jak Ilia i Livia zdawało się być nienajgorszą opcją.
I zamierzałem się jej trzymać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro