Prolog
„Żyć możesz tylko dzięki temu, za co mógłbyś umrzeć”
Antoine de Saint-Exupery, „Mały Książę”
Anton
Dwanaście lat
Wbiegałem po schodach na górę starając się nie wydawać żadnych dźwięków.
Moim zdaniem byłem świetny w skradaniu, więc kiedy doszedłem do sypialni zajrzałem przez uchylone drzwi, i zobaczyłem jak mama siedzi na łóżku i czyta książkę.
Jej złote włosy jak zwykle były rozpuszczone i układały się w gęste fale na filigranowych ramionach.
Chciałem wejść bezszelestnie, ale drzwi zaskrzypiały lekko, więc mama spojrzała na mnie z uniesionymi brwiami.
- Planowałem cię zaskoczyć… - westchnąłem zrezygnowany widząc, że mnie przyłapała.
- Domyślam się lisku, ale chyba musisz popracować nad ciszą…
- To wina drzwi!
- A myślisz, że na twojej drodze nie staną nigdy żadne przeszkody? – zaśmiała się cicho i pokręciła głową.
- Nie da się ich otworzyć bez skrzypienia… - wzruszyłem ramionami.
- Wszystko się da – odparła skupiając swoje niebiesko-zielone oczy na książce, którą trzymała w dłoniach.
- Co czytasz?
- To taka baśń. Bardziej dla dziewczyn.
- O czym? – wyciągnęła rękę w moją stronę, więc położyłem się koło niej, wtulając twarz w jej ciepłe ramiona. Pachniała delikatnie i rześko - jak świeżo ścięte kwiaty. Jak lilie, które hodowała w naszym ogródku i owocowy żel pod prysznic. Jej złote, gęste włosy załoskotały mnie w nos przywodząc na myśl truskawki, przez co zaśmiałem się cicho, łapiąc delikatną dłoń między swoje palce.
Mama była drobna, więc mało brakowało abym ją przerósł, ale i tak w jakiś sposób potrafiła sprawić, że w jej ramionach czułem się najbezpieczniej na świecie. Miała szeroki uśmiech, malowała obrazy i grała na fortepianie. Nauczyła mnie miłości do muzyki oraz sztuki, właśnie dzięki niej byłem tak wrażliwy na piękno i doskonale wiedziałem co chcę robić w swoim życiu. Grać. Byłem najlepszym pianistą w całej szkole muzycznej do której uczęszczałem – i to nie tylko wśród moich rówieśników, a muzykę kochałem niemal równie mocno jak mamę.
- To o miłości – poruszyła brwiami w zabawny sposób, a ja parsknąłem śmiechem – Ej, nie śmiej się. Miłość to poważna sprawa.
- Okej. Coś jeszcze?
- On jest pięknym księciem zamienionym w potwora, a ona pokochała go mimo tego czym się stał. Odmieniła jego serce i w nagrodę za swoją dobroć oraz cierpliwość zyskała wielki skarb.
- Jaki? Był bogaty, czy coś?
- Nie, głuptasie. Zyskała jego miłość.
Wywróciłem oczami z zażenowaniem, ale postanowiłem tego nie komentować, aby nie robić mamie przykrości.
- Fajnie – odchrząknąłem, chcąc szybko zmienić temat. – Podobają ci się konwalie?
- Są przepiękne. Dziękuję ci za nie, skarbie – odpowiedziała, a ja pokiwałem głową. Kupiłem je dzisiaj wracając ze szkoły od starszej pani która zawsze, dosłownie każdego dnia, siedziała na małym krzesełku w pewnym miejscu przy Rue de Rivoli w Paryżu i we wzorzystym wazonie trzymała całe mnóstwo świeżo ściętych bukiecików, powiązanych ze sobą różnobarwnymi tasiemkami. Konwalie, stokrotki, niezapominajki, jaskry lub chabry – ot zwykłe polne kwiaty, które sprzedawała za grosze. Zastanawiałem się często nad tym, jak wcześnie musiała wstać i jak długo musiała je zrywać, skoro siedziała już od samego rana na swoim krzesełku. Codziennie kupowałem od niej bukiecik dla mamy, bo niby dlaczego nie?
Pani Legrand znała moje imię i uśmiechała się zawsze wtedy, kiedy do niej podchodziłem.
- Antoine, dzisiaj mam coś specjalnie dla twojej mamy. Jest niewielki, ale za to wyjątkowy. No i pięknie pachnie – powiedziała dając mi konwalie, a ja pokiwałem głową i wyciągnąłem w jej stronę dłoń, w której było dziewięćdziesiąt centów, czyli dokładnie tyle, ile brała za jeden bukiecik – Nie trzeba, skarbie. Dzisiaj daję ci je za darmo. Za to, że jesteś moim najlepszym i ulubionym klientem – poklepała mnie pomarszczoną, spracowaną dłonią po ramieniu, więc wziąłem jej rękę i wsadziłem w nie drobne.
- Dziękuję, ale poproszę jeszcze jeden – odrzekłem, a pani Legrand zaśmiała się, po czym przytaknęła. Wybrałem ten z niezapominajkami i wyciągnąłem go w jej stronę – To dla pani, ode mnie – kobieta popatrzyła w moje oczy i wzięła bukiecik.
- Mów mi Juliet, Tony – odpowiedziała biorąc kwiatki. – Dziękuję ci, jesteś takim dobrym chłopcem. Twoja mama wspaniale cię wychowała, wiesz?
- Zgadza się. Miłego dnia, Juliet. I do jutra – pomachałem jej na pożegnanie i pomyślałem, że będę kupował te kwiatki u Juliet Legrand, nawet wtedy gdy już dorosnę. Kto wie, może kiedyś kupię wszystkie na raz?
- O czym myślisz, lisku?
- O niczym… - położyłem głowę na poduszce, a mama usadowiła się koło mnie. Wziąłem jasny kosmyk jej włosów między palce i zacząłem się nim bawić – Czemu mówisz na mnie lisku? Przecież nie jestem rudy…
- To chyba przez twoje oczy – odpowiedziała po chwili namysłu.
- Są niebieskie. Lisy nie mają niebieskich oczu – powiedziałem, jakbym tłumaczył jej najoczywistszą rzecz na świecie.
- Niektóre mają. Szczególnie lisy polarne. Są białe i niebieskookie – odrzekła, a ja zerknąłem na nią z rezerwą – Ale też przez to, że lubisz się skradać i jesteś sprytny jak lis – połaskotała mnie, więc zaśmiałem się cicho.
- Jestem podobny do ciebie, prawda?
- Tak, i bardzo mnie to cieszy.
- A do taty? Jestem do niego trochę podobny…?
- Troszkę tak – mama najwyraźniej się spięła, jak zawsze kiedy wchodziłem na temat mojego ojca. – Ale tylko fizycznie. Poza tym nie masz z nim nic wspólnego.
No tak. Nie miałem z nim nic wspólnego i również nic o nim nie wiedziałem. Jak ma na imię, kim jest, jak wygląda…
- Jaki on jest? – spytałem zanim zdążyłem się zastanowić.
- Anton… - powiedziała ostrzegawczo, ale kiedy zobaczyła moją minę westchnęła – Jest bardzo przystojnym mężczyzną. I to by było na tyle, jeśli chodzi o jego zalety. Lepiej nie wywoływać wilka z lasu, lisku.
- Dlaczego akurat on? Czemu on jest moim ojcem? – zapytałem, bo nie mogłem zrozumieć dlaczego kobieta tak dobra, piękna i kochająca wychowuje mnie sama. Obawiałem się, że ten mężczyzna mógł zrobić coś wbrew mojej mamie i często nie mogłem przez to spać, tak bardzo mnie to martwiło – Czy on… Zmusił cię do czegoś?
- O nie, lisku. Kochałam go, i to aż za bardzo. Tak bardzo, że nie zauważałam jego wad, zaślepiona tą miłością. Kochałam go mimo, że nawet go nie lubiłam – westchnęła - Aż stało się coś co sprawiło, że przejrzałam na oczy. Właśnie wtedy cię zabrałam i wyjechałam. Tak jest dużo lepiej. Zaufaj mi…
Pokiwałem głową, ponieważ nie chciałem jej martwić. Skoro ktoś tak cudowny jak ona nie lubił tego człowieka to chyba nikt go nie polubi. Ze mną włącznie.
- Zranił cię? – dopytywałem niby od niechcenia, ale wiedziałem że kiedy dorosnę znajdę go i zrobię mu krzywdę. Wiedziałem, że skrzywdzę go bardzo, bardzo mocno. Wyobrażałem sobie różne sposoby, w jakie zadam mu wystarczająco dużo cierpienia, aby odpowiedział mi za to, że ona była przez niego smutna.
- Oboje się zraniliśmy. Ale ja mam ciebie, więc nie potrzebuję nic więcej do szczęścia – potargała moje włosy – Ale… Anton jeśli coś kiedyś się stanie i coś nas rozdzieli…
- Nie musimy do tego wracać, mamo.
- Musimy. Wtedy byłeś za mały, teraz jesteś już większy. Co by się nie działo, będę przy tobie, tak?
- Czemu mówisz takie rzeczy? Co niby miałoby się stać? Zresztą, nieważne. Obronię cię. Jestem już duży.
- Wciąż jesteś dzieckiem. I jeśli nie będzie mnie przy tobie… Kiedy dorośniesz, bez względu na to co się z tobą stanie, chcę żebyś pozostał moim chłopcem. Żebyś wiedział co jest właściwe.
- Przecież wiem, mamo.
- Pamiętasz co ci mówiłam? – spytała biorąc do rąk pozytywkę. – Jeśli zapomnisz o tym co ważne, to obiecuję ci, że ześlę do ciebie kogoś kto się o ciebie zatroszczy, dobrze?
- Yhyyyymmm – westchnąłem ze zniecierpliwieniem, przecierając zmęczone oczy.
- Mówię poważnie. I to dziewczynę, lisku! – pokazała na mnie palcem, jakby właśnie wpadła na genialny pomysł.
- O nie…
- O tak. I jak wspomniałam zadbam o to, abyś domyślił się że miałam czynny udział w tym, by pojawiła się w twoim życiu – dodała ostrzegawczo, więc wywróciłem oczami po raz kolejny.
- Błagam cię. Zresztą, po co do tego wracamy? Już kiedyś o tym mówiłaś, minęły lata i nadal jesteśmy razem. Nic złego się nie stanie. Spokojnie – dodałem, a mama pokiwała głową gładząc mnie po policzku.
- Mój chłopiec – powiedziała z ciepłym uśmiechem rozciągającym jej pełne usta - To co, do spania? – podrzuciła pozytywkę w dłoni, kładąc się na poduszce.
- Jestem na to za duży, mamo – zaśmiałem się widząc jak nakręca szkatułkę.
- Cicho bądź. Nigdy z tego nie wyrośniesz – odparła żartobliwie.
- Może masz rację – przymknąłem oczy słuchając jej delikatnego głosu, odpływając w sen.
***
Gdybym wówczas wiedział, że za miesiąc mojej mamy już nie będzie, a ja trafię w ręce diabła, będącego bezlitosnym potworem i moim ojcem – w rezultacie tak bardzo podobnym do mnie – z pewnością już nigdy bym nie zasnął.
Ildar Aristov był jednak podobny jedynie do mnie, nie do chłopca którym byłem wtedy, gdy żyła Lilly Lesaunt. Tamten chłopiec umarł. Umarł w momencie, kiedy człowiek, którego zamierzałem zabić, wbił nóż w serce Lilly. Umarł razem ze swoją mamą, którą tak bardzo kochał.
Anton odszedł chociaż kazano mi posługiwać się jego imieniem, co uznawałem za dość uciążliwe. W końcu nie było już kochającego syna, dobrego ucznia i chłopca który kupował kwiatki na Rue de Rivoli, chłopca który uwielbiał wygrywać na pianinie Sonatę Księżycową, tego który durzył się w Marie Casition i był najlepszym przyjacielem Poula Millana – najzabawniejszego pechowca w całej klasie.
Anton umarł w momencie, w którym Lilly wypuściła ostatni dech, jej błękitne, załzawione oczy patrzyły na niego z uczuciem i żalem, a Ildar Aristov zmiażdżył pod butem wszystko co chłopiec kiedykolwiek miał, każąc patrzeć mu jak masakruje kogoś, kogo kochał.
Na jego miejsce narodził się ktoś inny.
Ktoś, kogo Ildar poprzysiągł zmienić w demona, którym sam był.
Ktoś, kto widział od tamtej pory tylko przemoc i zniszczenie, a jego wciąż młode i niedoświadczone serce chłonęło cały mrok i brud, którym było karmione w zbyt przytłaczającym nadmiarze.
Ktoś, kto widział jak jego ojciec gwałci, morduje i torturuje.
Ktoś zły i zepsuty.
Ktoś, kto wzbudzał strach i niesmak, na kogo ludzie pluli, gdy myśleli że tego nie widzi i kręcili głowami krzywiąc się z obrzydzeniem – psychopata, sadysta, zwierzę – szeptali do siebie, kiedy mijał ich udając, że tego nie słyszy. Popsuty, zniszczony, straszny, nienormalny, wypaczony – mówili, i mieli stuprocentową rację.
Ale przy okazji jaki ładny, może mógłby się do czegoś jeszcze przydać?
Nie.
Już nie.
A może jednak?
Ktoś, kto nie widział dla siebie już żadnej nadziei, a w sercu miał jedynie nienawiść, żal i chęć zemsty.
Ktoś, na kogo Anton Lesaunt nawet by nie splunął.
A może przeciwnie? Może klęknąłby tak jak uczyła go matka, z którą w każdą niedzielę zwykł chodzić do kościoła, by przepraszać Boga za błędy grzeszników i zmówiłby modlitwę za jego brudną, czarną, potępioną już za życia duszę?
Nieistotne.
Istotne było to, że w miejscu idealnego chłopca, pojawił się potwór, który już dawno zapomniał czym jest dobro.
Potwór, który tylko czekał na moment, aby zanurzyć się w krwi swoich wrogów, pewien że ich wrzaski i błagania usłyszy cała Rosja, gdy powoli, bardzo powoli, będzie odbierał im życie kawałek po kawałku.
Tak jak oni odebrali go chłopcu i jego mamie.
***
Obecnie
Paliłem papierosa patrząc z uwagą na małą pozytywkę, którą dała mi Livia.
Ubrudziła się we krwi, więc wytarłem ją o moją spraną, zniszczoną koszulkę i zaciągnąłem się papierosem. Nakręciłem ją i wsłuchiwałem się w dźwięk melodii, który wydobywał się ze szkatułki i myślałem… a przynajmniej próbowałem, bo pewien dupek rzęził i charczał rozpraszając mnie w wyjątkowo irytujący sposób
- Błagam… Zabij mnie…
Westchnąłem ze zniecierpliwieniem słysząc te żałosne jęki zagłuszające moje wspomnienia. Wstałem rzucając papierosa na ziemię i przydeptałem go swoim butem.
- Pewna dziewczyna też cię błagała o to, abyś trzymał od niej z daleka ten swój obleśny jęzor. Zresztą nie tylko ona. Ta ciężarna też nie wydawała się zachwycona… Nie mówiąc o pozostałych…
- Powiedziałem ci wszystko, Aristov. Wszystko co wiedziałem… - wyjęczał.
- Więc teraz pozostała nam już tylko przyjemność, nieprawdaż? – podszedłem do niego z szerokim uśmiechem – Ta którą chciałeś porwać, gwałcić i torturować, to moja narzeczona – dodałem, a uśmiech spełzł mi z ust.
- Nie miałem pojęcia, przysięgam…
- Co to ma za znaczenie! – wrzasnąłem tak głośno, że echo mojego głosu brzmiało jeszcze przez kilka chwil – A moja siostra? Jej chyba ciężko nie rozpoznać, prawda? Walczą o jej życie w szpitalu, a ja jestem tak strasznie wkurwiony… - warknąłem łapiąc go brutalnie za włosy – Ale masz rację… - dodałem uspakajającym głosem widząc jak zalewa się łzami i krwią – Już mi lepiej…. Kiedy widzę cię w takim stanie, to trochę łatwiej mi to wszystko przełknąć. Przykro mi, ale twoje zwłoki nie będą działały na mnie już tak odstresowująco… Jednak przecież nie mamy całego dnia na nasze małe przyjemności, tak? Czas mnie goni. Muszę iść do szpitala, po tym gównie którego narobiliście jak już wspomniałem zyskałem narzeczoną, co jest mi tak bardzo nie na rękę, że nie umiesz sobie nawet tego wyobrazić, do tego jeszcze mam mnóstwo innych problemów, ale… Nie będę cię przecież zanudzał – uśmiechnąłem się do niego uprzejmie – Zakończymy to względnie szybko. Nie twierdzę, że pójdzie bardzo sprawnie, ale postaram się wyrobić przed… - zerknąłem na zegarek na nadgarstku i naprawdę nie zamierzałem się spieszyć – Tak, myślę że powinniśmy się wyrobić przed siódmą. To co? Gotowy?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro