Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Dzieci Słońca

Starzec zamoczył delikatnie chustę w misie pełnej zimnej wody. Ciecz zadrżała załamując obraz mitycznych narodzin Bogini Słońca Diel, który zdobił naczynie. Złote promienie, spowijające nowonarodzone dziecię delikatnie odbijały światło, ale sylwetki składające jej pokłon rozmyły się w ciemne, wyciągnięte nienaturalnie smugi. Obraz ten, choć zdobił niemal całą wyspę, miał w sobie coś bluźnierczego. A może starcowi tylko tak się wydawało, ponieważ zdawał sobie sprawę, że ludzie od tak nie mogliby złożyć pokłonu bogini? Tacy śmiałkowie po prostu by spłonęli żywcem na miejscu - westchnął w duchu, a jego spojrzenie mimowolnie powędrowało do dłoni, w której trzymał chustę.

Na jego nadgarstku odcinało się wyblakłe znamię. Niegdyś promieniało niczym symbol, który reprezentuje - skomplikowane znaki układające się w manifestację Słońca i jednocześnie stanowiące piśmienną wersję imienia Diel, teraz niemal zanikały, tworząc zgrubiałą bliznę, jak po starym oparzeniu.

Z rozmyślań wyrwało go nieprzyjemne uczucie, że jest obserwowany. To leżąca w łożu staruszka otworzyła oczy. Skarcił się w duchu, delikatnie przecierając z potu jej czoło, nos, usta i policzki. Zatrzymał się dłuższą chwilę przy zgrubieniu blednącym pod jej prawym okiem. Kiedyś... Nie, nie kiedyś - załapał się na tym, że myśli już jak starzec, a zaledwie parę dni temu, gdy oboje byli młodzi i pełni Mocy Trzech Filarów, kiedy ich znamiona paliły żywym ogniem, przyprawiając o ten słodki ból, dzięki któremu istnieli, i dzięki któremu istniał świat... Kiedyś, które było parę dni temu, czuł się niepokonany, a kobieta, którą kochał i ubóstwiał, za którą przysiągł oddać życie, stała u jego boku dzierżąc losy świata na swych barkach. Teraz, zbliżające ich coraz bardziej do przeznaczenia, znaczyło ich oboje zmarszczkami, plamami i chorobami, które przez sto dwadzieścia trzy lata ich istnienia, czekały, aż ciała staną się ułomne i ludzkie.

Nagle coś w spojrzeniu staruszki zmieniło się. On też to poczuł. Patrzyła teraz na niego wyraźnie i bystro.

- Oni właśnie się rodzą - wycharczała. - Czuję to. Czuję, jak wysysają ze mnie życie.

Nie musiał nic mówić. Spojrzał ostatni raz w jej twarz. Nie widział w niej schorowanej staruszki, a smukłą, pełną energii kobietę o ognistym spojrzeniu. Uśmiechnął się, ściskając jej dłoń. Czuł pod palcami, jak jej tętno słabnie, jak skóra staje się coraz zimniejsza, a spojrzenie błądzi, by w końcu zgasnąć na zawsze.

Gdy do komnaty wszedł ich zaufany sługa, zobaczył dwoje staruszków: kobietę z blizną pod okiem i mężczyznę z tym samym znamieniem na nadgarstku. Tylko po tym rozpoznał swoją królową i jej Strażnika. Padł na kolana cały we łzach.

- Bijcie na alarm! - zawołał, gdy odzyskał nieco panowania nad sobą. - Królowa nie żyje!

***

Hannah ziewnęła teatralnie. Niewolnice przesunęły się bezszelestnie zmieniając ułożenie bambusowych ombrelli. Dieli dzisiejszego dnia nie szczędziła swych łask, posyłając z nieba żar równy temu, który wydobywa się z pieców hutniczych jej ojca. Dziewczyna równie teatralnie powachlowała się dłonią, wtedy kolejne dwie niewolnice przyspieszyły ruchy metrowych piór, które miały nieco ochłodzić młodą szlachciankę. Rozłożyła się wygodniej, trzymając w ustach winogrono, słodkie i soczyste, hodowane tylko i wyłącznie dla jej rodziny na południu wyspy.

Od niechcenia obserwowała toczący się na arenie pojedynek. Dwóch młodych niewolników toczyło zaciekły pojedynek ku uciesze widowni. Odziewały ich tylko luźne przepaski na biodrach, a twarde mięśnie harmonijnie grały pod skórą z każdym kolejnym uderzeniem. Dziewczyna zdawała sobie sprawę, że ich okrzyki są równie udawane i wymuszone, co jej własne gesty, a choć matka dziewczyny twierdziła, że nie jest to najlepsza rozrywka dla młodej damy, Hannah lubiła patrzeć na niewolników, bo tylko w ten sposób mogła pozwolić sobie na jakiekolwiek obcowanie z mężczyznami.

Jako nieletnia szlachcianka nie miała prawa widywać się w cztery oczy, ani rozmawiać z innymi mężczyznami bez udziału jej ojca, czy brata. Każda wysoko urodzona kobieta musiała poświęcić swoją niewinność dla Bogini Słońca, by ta w dniu jej dwudziestych trzecich urodzin pobłogosławiła ją łaską swojego ognia mądrości, siły i szczęścia. I choć Hannah była córką krnąbrną, to tego obyczaju nigdy nie złamała. Bo i po co kusić los? Przyzwyczaiła się przecież do życia w błogim luksusie.

Ale już niedługo. Matka wydała ją na świat dokładnie dwadzieścia trzy lata temu przed zachodem słońca. W świątyni szykowano właśnie ceremonię błogosławieństwa, a w domu związane z nią, huczne przyjęcie, mające uczcić ten wielki dzień. Z podekscytowania nie mogła usiedzieć w miejscu. Nawet pojedynki niewolników nie cieszyły jej tak jak zawsze. Już po zachodzie słońca będzie mogła rozmawiać z kim zechce. Będzie mogła chodzić gdzie zechce. I będzie dotykać kogo tylko zechce. Zaczerwieniła się na twarzy na wspomnienie rozmowy dwóch niewolnic, którą kiedyś podsłuchała, wylegując się w ogrodzie. Miała ogólne pojęcie o sprawach damsko-męskich, ale to, co tamtego popołudnia dotarło jej uszu przechodziło najskrytsze wyobrażenia dziewczyny. Obiecała sobie wtedy, że zaraz po ceremonii wybierze jednego niewolnika (nawet już wiedziała, którego, choć w ciągu kilku ostatnich lat zdążyła zmienić parokrotnie zdanie) i spróbuje wszystkiego, o czym rozmawiały dziewczyny. Wtedy też zrozumiała dlaczego matka i starsze siostry mają w swoich pokojach specjalne pomieszczenia dla męskich niewolników. Skarciła się w duchu, że wcześniej na to nie wpadła, a nic straconego. Jej najlepsze lata życia dopiero się zaczynają.

Z rozmyślań wyrwało ją głośne buczenie widowni. Jeden z wojowników klęczał na ziemi, ciężko dysząc. Z rany wzdłuż żeber lała się gęsta krew. Drugi z niewolników górował nad nim z uniesionym mieczem, spoglądając w jej kierunku. Wtedy pojawiła się przed nią hrabina Aminaamine. Nieco starsza od niej kobieta prezentowała się nadzwyczaj majestatycznie. Nawet w ten ukrop, dziewczyna nie dojrzała w jej obliczu ani kropelki potu. Wysoko upięte, czarne jak heban włosy pochłaniały każdy promyk światła, a brązowe oczy błyszczały, zdradzając, że kobieta coś knuje. Hannah wręcz uwielbiała to spojrzenie, ponieważ zapowiadało coś niezwykle ekscytującego.

- Moja pani, pozwól, że wręczę ci twój urodzinowy prezent nieco wcześniej - posłała w jej kierunku olśniewający uśmiech.

- Nie możesz mi go wręczyć dziś wieczorem? - zdziwiła się.

- Myślę, że nie spodobałby się twojej matce. A taka okazja może się już więcej nie powtórzyć - dodała tajemniczo.

Hrabina doskonale wiedziała jak zaciekawić młodą szlachciankę. Zdążyły się dobrze poznać i łączyło je coś na kształt przyjaźni. A rzeczy, które nie spodobałyby się jej matce, choćby właśnie z tego powodu, na pewno spodobają się Hannah. Dziewczyna nawet się nie zastanowiła, ujęła wyciągniętą dłoń kobiety i zeszła z nią po marmurowych schodach. Pokonanie kilkudziesięciu stopni z majestatem godnym wysoko urodzonych zajęło im dłuższą chwilę, jednak Hannah cofnęła się, widząc, do czego zmierza jej towarzyszka.

- Nie mogę jeszcze podejść do żadnego mężczyzny - upomniała ją.

- Ależ moja droga, nie powinnaś myśleć o niewolnikach, jak o ludziach - odparła karcącym tonem. - To zasadniczy błąd w rozumowaniu.

- Dlatego czyni ich to jeszcze bardziej brudnymi - odparła nieśmiało, spoglądając w dół. Hrabina szybko odgadła, o co jej chodzi.

- Nie masz się, o co martwić, moja pani - zaśmiała się hrabina. Zeszła na poziom areny, podchodząc do niewolników. Widząc niezdecydowanie młodszej towarzyszki przywołała ją niecierpliwym gestem.

Hannah niepewnie podążyła za Aminaamine. Znała dziewczynę na tyle dobrze, żeby wiedzieć, iż ta nie narazi ją na zhańbienie. Poza tym, czyn taki, karany był śmiercią. Bo tylko ona mogła zadośćuczynić Bogini Słońca.

Już nieco pewniej stanęła na arenie, choć wciąż w znacznej odległości od niewolników.

- To nie są ani ludzie, ani tym bardziej mężczyźni - odparła hrabina, łapiąc za przepaskę jednego z nich. Zerwała kawałek materiału jednym, szybkim ruchem.

Hannah wstrzymała oddech. Wiedziała, że powinna zamknąć oczy, ale jakoś nie mogła się do tego zmusić. Ciekawość była silniejsza. Na jej twarzy najpierw zagościło zdziwienie, a po dłuższej chwili zrozumienie. Tym niewolnikom zostało wycięte wszystko, co czyniło ich mężczyznami, a przynajmniej bytami zdolnymi do rozmnażania. Zaśmiała się donośnie.

- Mogłam się tego po tobie spodziewać.

- Dla ciebie wszystko - posłała jej kolejny olśniewający uśmiech. Hana zazdrościła jej tego uśmiechu. - A nawet więcej, moja droga.

Aminaamine przejechała palcem po twardych mięśniach zwycięskiego niewolnika i szepnęła mu coś do ucha. Ten spojrzał na nią niepewnie ale w końcu uklęknął przed Hannah wyciągając przed siebie swój miecz. Dziewczynę ogarnął zapach świeżego potu i krwi. Zakręciło jej się w głowie, ale zachęcana gestem przyjaciółki, sięgnęłą drżącą ręką po broń.

- Szanowna widowni! - zawołała hrabina, a akustyka tego miejsca sprawiła, że jej głos poniósł się w najdalsze zakamarki areny. - Moja droga przyjaciółka, panienka Hannah z Domu Hekuri obchodzi dzisiaj ceremonię wejścia w dorosłość. Ale zanim dostąpi łaski Pani Słońca, obdarzy swą łaską tych nieszczęśników, odsyłając ich prosto w objęcia Bogini Niebytu.

Widownia wiwatowała. Hannah uwielbiała być w centrum uwagi, czuła przyjemny dreszcz podniecenia, a na jej twarzy zagościł uśmiech, z którego nie zdawała sobie nawet sprawy. Niewolnicy pochylili przed nią głowy. Ujęła pewniej miecz. Trzymała już wcześniej broń w ręku, ćwicząc z nadwornymi trenerkami, ale zwykle dostawała drewnianą damską atrapę, dostosowaną do jej potrzeb i możliwości. Ta była ciężka i toporna, jednak przyjemnie ciążyła jej w dłoni.

- Spójrzcie mi w oczy - zażądała.

Niepewnie podnieśli wzrok. Mieszanka zapachów uderzyła w nią jeszcze mocniej. A może to był jej własny pot i pożądanie? Nie potrafiła tego od siebie oddzielić. Niewolnicy patrzyli na nią hardo. Nie spodobało jej się to. Tak patrzą ludzie, a nie zwierzęta. Poczuła lekkie ukłucie strachu, lecz wtedy Aminaamine położyła jej dłoń na ramieniu rozwiewając wszelkie wątpliwości. Hannah zamachnęła się i z całej siły uderzyła w szyję pierwszego z niewolników. Myślała, że miecz przejdzie gładko, niczym przez ćwiczebnego manekina, ale on zatrzymał się na kości. Niewolnik padł do jej stóp z ciężkim jękiem. Zirytowana podniosła miecz i uderzyła jeszcze raz. I jeszcze jeden, aż głowa potoczyła się po gorącym piasku. Uśmiechnęła się do drugiego z wojowników rąbiąc tym razem celniej i mocniej. Dotarło do niej, że przez stal dotyka, czegoś, co mogło być kiedyś mężczyzną. Myśl ta pobudziła ją jeszcze bardziej. Cięła gdzie popadnie, masakrując trupa, a wiwatom publiki nie było końca.

Aminaamine oddaliła się o kilka kroków, by posoka nie ubrudziła jej nowych sandałków. Z uśmiechem przyglądała się młodszej towarzyszce. Nie pomyliła się, co do niej. Właśnie obudziła potwora.

***

Skraj wyspy Miazani był nie tyle miejscem zakazanym, co przeklętym. Działy się tu dziwne rzeczy. Często niebezpieczne i graniczące ze zwykłym, ludzkim pojmowaniem świata. A wszystko przez to, że rozciągała się tu bariera oddzielająca wyspę od Niebytu.

Qamill wepchnął łódkę na wodę. Spokojna i ciemna tafla odbijała światło księżyca. Nie mąciły jej ani fale, ani kręgi, które mogłyby tworzyć pływając pod powierzchnią ryby. Stare legendy mówiły, że w czasach przed buntem Bogini Mosquenie morze ciągnęło się w bezkres, po horyzont i jeszcze dalej. Przecinały je fale przewyższające dziesięciokrotnie człowieka. A podczas sztormów, gdy wiał wiatr tak silny, że wyrywał palmy z korzeniami, rosły one do wielkości najwyższej góry, pochłaniając swoją niszczycielską mocą cały ląd. Ale w tamtych czasach ludzie potrafili też budować statki. Takie prawdziwe, ogromne łodzie, mogące pomieścić setki marynarzy, którzy nie bacząc na gniew wody podróżowali do odległych lądów, by handlować z obcokrajowcami, zwiedzać i poznawać, podbijać i rabować.

Mężczyzna westchnął głośno dopływając do bariery. Kiedyś nie wierzył w te opowieści. Jeśli Bogini Nicości była tak potężna, żeby pochłonąć cały świat, to nawet potomkini Słońca nie dałaby rady jej zatrzymać. Bluźnił. Podobno królowa potrafiła czytać w myślach swoich poddanych. Zwłaszcza, kiedy ci knuli coś niedobrego. Zwłaszcza, gdy zbliżali się do bariery.

- No chodź tu stara flądro - krzyknął w przestrzeń. - Niech pochłonie mnie twój ogień!

Zaśmiał się gorzko, wyciągając dłoń ku barierze, ale jej nie dotknął. Przypływał w to miejsce od dziecka. Uciekał, gdy działo się coś złego. Był tu, gdy zamordowali jego matkę. Przypłynął, kiedy pierwszy raz omal nie umarł. Spędził na wodzie trzy dni, zanim głodny i wykończony zdołał do dowiosłować z powrotem do brzegu. Przypływał by pomyśleć. A dzisiaj miał wyjątkowo dużo do przemyślenia, ponieważ szczęście po raz kolejny obróciło się przeciwko niemu.

Zablokował wiosła i rozsiadł się wygodniej odkorkowując wino. Pociągnął spory łyk. Było dobre, chłodne i słodkie. Dawało nieco ulgi w ten upalny dzień. Ukradł je po drodze z bazarku, kiedy właściciel chował już swój dobytek. Bułka z masłem.

Życie bardzo szybko go nauczyło, że może liczyć tylko na siebie. Szkolił się w sztuce złodziejskiej, jeszcze gdy żyła matka. Wiedziała doskonale skąd ma jedzenie i pieniądze, ale nie powiedziała ani słowa, a on był z siebie dumny, że może utrzymać ich oboje, że matka nie będzie musiała wychodzić po nocach i wracać cała pobita i zapłakana. Jednak ona i tak co wieczór wychodziła z domu, więc postanowił pracować jeszcze ciężej. Za cel wziął sobie bogate dzielnice. Szwendał się ulicami, wypatrując kolejne cele. Aż w końcu wymierzył zbyt wysoko.

Pewien bogacz, którego obrał sobie za ofiarę, okazał się być jednym z najwyższych sędziów. Złapał go na gorącym uczynku i tylko interwencja matki go uratowała. Tego, dlaczego była tam wtedy w towarzystwie innego mężczyzny domyślił się dużo później. Poświęciła swoje życie. Zaszlachtowano ją na miejscu za sakiewkę pełną pięćdziesięciu złotych monet, a jego puszczono wolno. Zaprzysiągł wówczas zemstę, lecz nigdy nie odważył się wrócić w tamte strony.

Biegł wtedy przed siebie ile sił, aż znalazł się na zakazanym terenie, potykając się o porośniętą mchem łódkę. Bez namysłu pchnął ją na wodę i wygarnął Bogini Słońca ile sił w płucach, nie szczędząc wyzwisk i przekleństw. Wtedy też przekonał się, że bariera ma moc. Poraziło go jasne światło, a w głowie ujrzał obraz. Wiedział, co ma zrobić.

Na drugi dzień wyciągnął nóż, który matka chowała pod poduszką i zadźgał mężczyznę, którego ujrzał w swojej wizji. Dokładnie w miejscu, które wskazała mu bariera. Nigdy go nie złapano, a jego ofiary okazywały się mieć przy sobie wiele cennych, rzadkich rzeczy: od złota, po weksle i kolekcjonerskie przedmioty. Zrozumiał, że to sama Bogini Nicości zsyła mu te wizje, by on, jako jej wysłannik wymierzał sprawiedliwość w jej imieniu. Od tamtej pory żył jak szlachcic. Niczego mu w życiu nie brakowało. Aż do tej feralnej nocy, kiedy poczuł się zbyt pewnie. I zabił nie tego człowieka, co trzeba. Ujrzał go na ulicy, pijanego, trzymającego pod ramieniem kolejną prostytutkę. Wszystko do niego wróciło. Gniew i pragnienie zemsty. Zawrzały w żyłach niczym ogień. Wyciągnął nóż i wbił go tak, jak setki razy wcześniej. Bogini rozgniewała się, zsyłając na niego straż, sędziów i rozwścieczoną małżonkę denata. Odruchowo przyłożył dłoń do policzka. Nigdy nie sądził, że paznokciami można wyrządzić aż taką krzywdę.

- Moja Pani! - załkał pijackim głosem. - Co mam zrobić, by odkupić swoje winy? Zrobię wszystko!

I wtedy poraził go grom. Białe, oślepiające światło, a z niego wyłoniła się postać. Wyraźniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Młoda dziewczyna, może w jego wieku. Drobna i szczupła, o złocistej cerze, ciemnobrązowych włosach i czarnych wręcz oczach. W jej spojrzeniu kryła się jednocześnie niewinność i jakaś nieuchwytna gwałtowność. Jakby dziewczyna miała dwa oblicza. Ubrana w krwistoczerwoną suknię, ze zdobieniami imitującymi płomienie - bogato zdobiony, ceremonialny strój. Uśmiechnął się do siebie. Nigdy nie był w pałacu z wizji, ale doskonale zdawał sobie sprawę, gdzie ma się udać.

***

Świątynia Bogini Słońca znajdowała się dokładnie w centrum wyspy. Promienie słoneczne odbijały się od jej złotych kopuł o każdej porze dnia nieco inaczej, dając bardzo zróżnicowany efekt. Mówiono, że nawet w nocy, jej siostra Księżyc - Bogini Hanae składała dziękczynny pokłon, zsyłając srebrzyste światło na budowlę. Białe, marmurowe ściany także raziły patrzącego w oczy. Do wnętrza prowadziło wiele wejść, ale to najważniejsze - Płomienna Brama - znajdowało się od wschodniej strony wyspy, by witać swoją panią, gdy ta budziła się każdego ranka za snu.

Teraz zachodzące powoli słońce zabarwiło wyspę na piękny, złocisto - pomarańczowy kolor. Duchota dnia powoli ustępowała chłodowi nocy. Hannah szła powoli długim, marmurowym mostem w stronę głównego wejścia. Podobno kiedyś budowla stała na wodzie, zwanej Jeziorem Płomieni. Nazwę swą wzięło od efektu, jaki dawały odbijające się od tafli promienie słoneczne - zupełnie jakby świątynia stała cała w ogniu. Teraz dno porastała bujna roślinność. Rzadkie kwiecie, żyjące tylko na najżyźniejszej glebie zachwycało mnogością gatunków i barw, a wysokie pnącza porastały pale podtrzymujące konstrukcje, wzmacniając ją i jakby unosząc w powietrzu, ku słońcu.

Mimo, że niewolnice osłaniały ją przed zachodzącymi promieniami to i tak musiała zmrużyć oczy. Podobno żaden śmiertelnik nie może spojrzeć bezpośrednio na Boginię. Groziło to utratą wzroku, tak jak podczas zbyt długiego wpatrywania się w słońce. Podobnie było ze świątynią. Ale Hannah nie zasłoniła dłonią twarzy. Dzisiaj musiała wyglądać godnie.

Obok niej szła jej matka - Anna, wyglądająca jak przyprószona nieco siwizną i kilkoma zmarszczkami, dojrzalsza wersja dziewczyny. Tylko ona, najmłodsza córka, wdała się w matkę. Odziedziczyła jej delikatną urodę, jasną, oliwkową cerę i ciemne oczy. Idące dalej jej dwie starsze siostry przypominały bardziej ojca. Były niższe, z pełnymi piersiami i biodrami. Ich kręcone, długie włosy opadały kaskadą na ramiona, podkreślając jeszcze bardziej krągłości. Ich mężowie szli po drugiej stronie dziewczyny razem z jej ojcem i najstarszym bratem. Wszyscy mieli po jego śmierci zająć się hutnictwem, którym ich rodzina parała się od stuleci.

Dalej w pochodzie szła reszta rodziny - dziadkowie, kuzynostwo, ciotki, wujowie. Następnie najważniejsi goście: współpracownicy ojca, najzamożniejsi wyspy, w tym i hrabina Aminaamine oraz ludzie, których zawsze trzeba mieć na uwadze. Następnie dalsi znajomi i gapie, którzy postanowili się przyłączyć. Wśród nich wyróżniały się szare, niewolnicze szaty. Każda rodzina zabrała co najmniej cztery osoby do posługi. Hannah miała wrażenie, że połowa wyspy zebrała się by zobaczyć jej ceremonie wejścia w dorosłość.

Dwie kapłanki w krwistoczerwonych, zakapturzonych szatach otworzyły przed nimi wrota. Hannah weszła pierwsza. Główna sala przytłacza ogromem przestrzeni. Wysokie, marmurowe kolumny ginęły pod złotym sufitem. Strzeliste okna zaprojektowano tak, by światło słoneczne padało prosto na gwiazdę słoneczną - najważniejszy klejnot w królestwie, w którym podobno zaklęty jest oddech Pani Dieli. Wewnątrz faktycznie, poruszały się kłęby powietrza, a padające na kamień promienie pogłębiały to wrażenie. Ściany zdobiły złote ornamenty i mityczne obrazy, przedstawiające narodziny Bogini, jej walkę z Nicością i w końcu wzniesienie bariery oddzielającej wyspę od Niebytu.

Zebrani pokłonili się przed klejnotem. Kapłanki rozdały świece i każdy zanurzył knot w stojących pod ścianami misach wypełnionych kadzidlanym olejem, który płonął nieprzerwanie dzień i noc. Wewnątrz rozniósł się delikatny, ziołowy zapach.

Hannah czuła się nieco przytłoczona, ale podekscytowanie zaraz stłumiło to uczucie. Dziewczyna uklękła przed klejnotem, kapłanka zanurzyła dłonie w oleju, by wyciągnąć je nad płomień świecy, którą trzymała błogosławiona. Jej skóra zajęła się ogniem. Młodą szlachciankę zawsze widok ten dziwił, wydawał się niezwykle bolesny, ale przecież wiedziała, że kapłankom ogień krzywdy nie czyni.

Hannah wraz z kobietą zaczęła powtarzać słowa żarliwej modlitwy, a gdy skończyła służka Bogini Słońca kazała jej gestem wstać. Ruszyły w głąb sali a dwie pozostałe głosicielki wiary otworzyły kolejne wrota. Tę część błogosławieństwa musiała odbyć sama. Sala była mała, ale wysoka. Dźwięki kroków i oddechów niosły się nienaturalnie zniekształcone. Na kamiennej podłodze widniały wyżłobienia w kształcie symbolu Słońca, który był jednocześnie manifestacją imienia Diel - najsilniejszy symbol na całej wyspie. Hannah zrzuciła z siebie szaty, stając całkowicie nago. Kapłanki zaczęły przenosić owy symbol na jej ciało. Olej, którym ją smarowały roznosił wokół siebie bardzo silny ziołowy zapach. Czarna ciecz pięknie układała się na jej brzuchu, pomiędzy piersiami, sięgając szyi. Ustawiły ją w centrum pomieszczenia, a główna kapłanka przyłożyła płonące dłonie do wyżłobień. Symbol zaczął powoli rozjaśniać się żywym ogniem.

- To próba ognia. Pani Diel, oceni twoją czystość. Jeśli wyjdziesz bez szwanku, znaczy, że zaakceptowała dar twojej niewinności, zsyłając na ciebie swoje łaski. Jeśli znajdziemy popioły...

- Pani Diel, miej nas w opiece - wyrecytowali chórem pozostałe dwie i wszystkie oddaliły się do wyjścia.

Wrota zamknęły się z głuchym trzaskiem. Hannah zafascynowana patrzyła, jak ogień rozjaśnia kolejne litery, tworząc symboliczne słońce. Czuła przyjemne ciepło na skórze. Olej na jej ciele powoli się rozgrzewał. Nie bała się, że spłonie, była pewna swojej niewinności.

- Pani, ześlij na mnie swe łaski - wyszeptała

I wtedy poczuła dotknięcie. Ciepła dłoń spoczęła na jej ramieniu, a zimne ostrze naznaczyło szyję.

Pisnęła bardziej z zaskoczenia niż przerażenia.

- Bogini, piękną wybrałaś sobie zdobycz. Co za szkoda - męski głos rozbrzmiał w jej uszach, a ciepły oddech owionął kark.

- Nie! - wrzasnęła. - Nie może cię tu być. Wszystko popsułeś!

Wyrwała się nie bacząc na niebezpieczeństwo. Ostrze zostawiło płytką ranę ciągnącą się poziomo przez szyję dziewczyny. Ciepłe strużki krwi naznaczyły symbol ognia na jej ciele, ale ona jakby tego nie zauważyła.

Odwróciła się gwałtownie i ujrzała młodego mężczyznę, Przewyższał ją o głowę, tasując bezczelnie z góry jej sylwetkę. Miał przydługie, czarne włosy i chustę zasłaniającą mu pół twarzy. Spod niej wyłaniało się czerwone zadrapanie sięgające niemal oczu.

- Kim ty w ogóle jesteś, że masz czelność przerywać MOJĄ ceremonię błogosławieństwa?! - warknęła, a gdyby spojrzenie mogło zabijać, mężczyzna stanąłby w płomieniach. - Wszystko popsułeś!

Skrzywiła się z obrzydzeniem, a chłopak pochylił na bok głowę.

- Dziewczyno, właśnie przyłożyłem ci nóż do gardła, a ty się martwisz, że Bogini cię nie pobłogosławi?

Była wściekła. Jak nigdy. Żałowała, że nie ma w ręku miecza, którym dzisiejszego dnia wysłała niewolników w Niebyt.

- Trzeba było mnie od razu zabić! Teraz będę musiała umrzeć zhańbiona.

Łzy wściekłości pociekły po jej policzku.

Mężczyzna wzruszył tylko ramionami. Krąg wokół nich właśnie się zamykał, parząc skórę. Przyciągnął ją szybkim ruchem do siebie, celując nożem w serce, ale w tym momencie ogień wybuchł z pełną mocą pochłaniając ich całkowicie. Hannah poczuła, jak symbol wymalowany na brzuchu zapalił się, lecz jej skóra pozostała nienaruszona. Płonę od środka - przemknęło przez myśl dziewczynie. Krzyczała. Krzyczała z bólu, ale przez jej ciało przechodziły też inne uczucia. Coś, czego wcześniej nie doznała. Obezwładniający ból i odbierający zmysły dreszcz rozkoszy opanowały umysł dziewczyny, kiedy moc Pani Słońca zmieniła ją w swoją córkę. Płonęła? Nie. Ona była płomieniem. Była słońcem. Czuła obecność ognia. Każdy płomyk, każdy płonący knot, każdy żar, każdy promień.

Qamill też płonął. Zaczęło się od dłoni, którą złapał dziewczynę. W pierwszym odruchu chciał ją puścić, ale coś mu nie pozwalało. Ogień trawił go od środka. Jej ogień. Przepływała przez niego moc. Czuł obecność Bogini. Bogini? To dziewczyna przed nim stawała się manifestacją mocy. W jej oczach szalał pożar. Nie było to ludzkie spojrzenie. Czuł ból. Ale czuł też siłę. Ogień życia.

Nagle otaczający ich płomień wygasł, a w powietrzu rozległ się ogłuszający gong dzwonów. Alarm.

- Królowa nie żyje - wyszeptali razem.

Patrzyli na siebie - on na gorącą, czerwoną bliznę, która znaczyła jej brzuch, ona na jego dłoń, poznaczoną tym samym symbolem. Powoli zaczynało do nich docierać, co właśnie zaszło.

- Ty płonąca suko! - z szoku pierwszy otrząsnął się mężczyzna. - Całe życie mnie zwodziłaś! Oszukałaś!

Bluźnił. Hannah odczuła to jak nieprzyjemne swędzenie w okolicy uszu. Uśmiechnęła się. Gest ten ten był przerażający, ale Qamill od razu odgadł, o czym myśli dziewczyna. Zaakceptowała swój los i postanowiła wziąć sprawy we własne ręce. Uświadomiła sobie, że jest ulubienicą Diel, a niewiele kobiet przed nią doznało takiej łaski ognia.

- Chodź, musimy odnaleźć pozostałych - zadecydowała.

Otworzył przed nią wrota, a ona z płomieniem w oczach i symbolem na ciele ruszyła ogłosić wszem i wobec, że tron należy się jej.

~~***~~

I jak wrażenia po nowej historii? ;)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro