Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~~2~~

Wrócił do domu. Spotkanie było... Męczące.

Jego brat nie wrócił jeszcze z Muffet's, miał więc teraz chwilę samotności.
Chociaż tyle dobrego.

Tylko w takich momentach mógł pozwolić sobie na zdjęcie z twarzy "szczerego" uśmiechu i na bycie kimś innym niż naiwny optymista.

Usłyszał skrzypnięcie drzwi.

"Oh... Wrócił."

- Sans, już jestem! - głos poniósł się po domu.

Szkielet w niebieskiej chuście, z niechęcią, znów stał się tym, kim tak naprawdę przestał być już dawno.

Szybko pobiegł do wejścia.

- BRACIE! W KOŃCU! - cień uśmiechu pojawił się w jego wnętrzu. Dusza przez sekundę rozświetliła się, kiedy znów poczuł, jak dobrze wychodzi mu udawanie.

"Nikt nawet nie będzie miał podejrzeń, że to tylko gra aktorska. Mogę być z siebie dumny..."

Jeśli coś mu wychodziło, to właśnie udawanie szczęśliwego.

~*~^~*~

- Dobra robota, Sans! Jeszcze trochę, a naprawdę będziesz miał szansę dostać się do Gwardii!

Uśmiechnął się dumnie. Nawet jeśli to marzenie dawno stało się dla niego martwe, usłyszenie pochwały z ust swojej mentorki było przyjemne.

- MEHEHEH! OCZYWIŚCIE! JA, WSPANIAŁY SANS, JUŻ NIEDŁUGO OSIĄGNĘ SWÓJ CEL! - wykrzyknął z pewną siebie miną.

Alphys się zaśmiała.

Znów sprawił, że ktoś się uśmiecha, a nawet śmieje.
Misja zakończona sukcesem.

~*~^~*~

Zapadł zmierzch.

Kończył właśnie zmywać naczynia po kolacji, gdy usłyszał swojego brata.
Krzyczał.

- PAPYRUS? - wbiegł do jego pokoju i zamarł.
Obraz, który ukazał się przed jego oczami był niepokojący.

Szkielet w pomarańczowej bluzie kulił się na środku pomieszczenia, drżąc i krzycząc w niebogłosy.
Wokół niego latały ubrania i śmieci, podniesione z podłogi za pomocą mocy kościotrupa.

- B-BRACIE?

Znowu. To znowu się działo. Czemu wciągnęło również Papyrusa?
Siebie mógł przecierpieć. Zdążył się przyzwyczaić do bólu. Tego fizycznego, jak i psychicznego.
Ale dlaczego jego brat?

Podbiegł do niego, ignorując przeszkody w postaci tornada przedmiotów codziennego użytku i bardzo mocno przytulił.
Poczuł zbierające się w jego oczodołach łzy, jednak odgonił je.
Wiedział, że nie może sobie pozwolić na okazanie słabości.

- SPOKOJNIE... - jego głos był zaskakująco opanowany. Znów poczuł dumę -  JESTEM TU.

Kościste ręce wyższego z rodzeństwa zacisnęły się na niższym.

- S-sans... - jego głos się załamał - Ja... Ja...

- CIIII... JUŻ DOBRZE...

Siedzieli tak przez parę godzin.

W końcu obaj usnęli.

~*~^~*~

Zgiń.

Odejdź.

Umieraj.

Zniknij.

Nigdy nie wracaj.

_______________________________________________

Wybaczcie, że takie krótkie.

Mam nadzieję, że jest znośnie...

Welp, publikuję teraz, bo za godzinę, prawdopodobnie do jutrzejszego wieczoru mnie nie będzie.

~b0i

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro