~~2~~
Wrócił do domu. Spotkanie było... Męczące.
Jego brat nie wrócił jeszcze z Muffet's, miał więc teraz chwilę samotności.
Chociaż tyle dobrego.
Tylko w takich momentach mógł pozwolić sobie na zdjęcie z twarzy "szczerego" uśmiechu i na bycie kimś innym niż naiwny optymista.
Usłyszał skrzypnięcie drzwi.
"Oh... Wrócił."
- Sans, już jestem! - głos poniósł się po domu.
Szkielet w niebieskiej chuście, z niechęcią, znów stał się tym, kim tak naprawdę przestał być już dawno.
Szybko pobiegł do wejścia.
- BRACIE! W KOŃCU! - cień uśmiechu pojawił się w jego wnętrzu. Dusza przez sekundę rozświetliła się, kiedy znów poczuł, jak dobrze wychodzi mu udawanie.
"Nikt nawet nie będzie miał podejrzeń, że to tylko gra aktorska. Mogę być z siebie dumny..."
Jeśli coś mu wychodziło, to właśnie udawanie szczęśliwego.
~*~^~*~
- Dobra robota, Sans! Jeszcze trochę, a naprawdę będziesz miał szansę dostać się do Gwardii!
Uśmiechnął się dumnie. Nawet jeśli to marzenie dawno stało się dla niego martwe, usłyszenie pochwały z ust swojej mentorki było przyjemne.
- MEHEHEH! OCZYWIŚCIE! JA, WSPANIAŁY SANS, JUŻ NIEDŁUGO OSIĄGNĘ SWÓJ CEL! - wykrzyknął z pewną siebie miną.
Alphys się zaśmiała.
Znów sprawił, że ktoś się uśmiecha, a nawet śmieje.
Misja zakończona sukcesem.
~*~^~*~
Zapadł zmierzch.
Kończył właśnie zmywać naczynia po kolacji, gdy usłyszał swojego brata.
Krzyczał.
- PAPYRUS? - wbiegł do jego pokoju i zamarł.
Obraz, który ukazał się przed jego oczami był niepokojący.
Szkielet w pomarańczowej bluzie kulił się na środku pomieszczenia, drżąc i krzycząc w niebogłosy.
Wokół niego latały ubrania i śmieci, podniesione z podłogi za pomocą mocy kościotrupa.
- B-BRACIE?
Znowu. To znowu się działo. Czemu wciągnęło również Papyrusa?
Siebie mógł przecierpieć. Zdążył się przyzwyczaić do bólu. Tego fizycznego, jak i psychicznego.
Ale dlaczego jego brat?
Podbiegł do niego, ignorując przeszkody w postaci tornada przedmiotów codziennego użytku i bardzo mocno przytulił.
Poczuł zbierające się w jego oczodołach łzy, jednak odgonił je.
Wiedział, że nie może sobie pozwolić na okazanie słabości.
- SPOKOJNIE... - jego głos był zaskakująco opanowany. Znów poczuł dumę - JESTEM TU.
Kościste ręce wyższego z rodzeństwa zacisnęły się na niższym.
- S-sans... - jego głos się załamał - Ja... Ja...
- CIIII... JUŻ DOBRZE...
Siedzieli tak przez parę godzin.
W końcu obaj usnęli.
~*~^~*~
Zgiń.
Odejdź.
Umieraj.
Zniknij.
Nigdy nie wracaj.
_______________________________________________
Wybaczcie, że takie krótkie.
Mam nadzieję, że jest znośnie...
Welp, publikuję teraz, bo za godzinę, prawdopodobnie do jutrzejszego wieczoru mnie nie będzie.
~b0i
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro