14 | Ostatni dobry dzień
Minęło kilka godzin od naszego pojawienia się w siedzibie Prawego Ramienia. W tym czasie wszyscy zdążyli się już rozgościć; ja nadrobiłam z Mary dwa lata rozłąki, chłopcy rozejrzeli się po obozie i stwierdzili, że chyba faktycznie nie mamy się czego obawiać, a Brenda dostała Serum. Nie wiedziałam jedynie, co robiła Teresa, ale ona latała mi koło pióra.
Przypatrywałam się leżącej na kozetce dziewczynie. Nie walczyła już o oddech, jakby ten kolejny miał być jej ostatnim, a jej skóra powoli nabierała dawnego koloru. Oczy miała zamknięte, mimo to wciąż w głowie widziałam czarne węgielki, pełne przerażenia i... szaleństwa.
Nie mogłam o nich zapomnieć.
— Ile zyska? — zadałam pytanie, które od kilku minut parzyło mnie w język. Beżowy sweter, który dostałam od Cody'ego na przebranie, był rozpruty przy rękawie, dzięki czemu mogłam bawić się wystającą niteczką. Bałam się odpowiedzi.
— To zależy — westchnęła Mary, przelewając coś z kolby do probówki. — Najpewniej kilka miesięcy. Serum nie działa dożywotnio, jedynie opóźnia rozwój wirusa. Brenda od dzisiaj będzie musiała zażywać je co jakiś czas.
— Aby nie zwariować i nie wyżreć nam mózgów?
Mary rzuciła mi posępne spojrzenie przez ramię. Nie odpowiedziałam jej, nadal skubiąc niteczkę swetra. Myśli w mojej głowie gotowały się. Krzyczały. Tłukły się. Jak na targu.
— Można to tak powiedzieć.
Pokiwałam lekko głową. Głowa pulsowała mi od nadmiaru pytań. Wieloma z nich chciałam obrzucić Mary, ale nie znajdowałam odpowiednich słów, aby móc je zadać. Jakbym w sekundę zapomniała jak się używa języka. A może to temat był zbyt trudny? Moja dusza mogła być niegotowa na poznanie odpowiedzi. Zagryzłam w konsternacji wargę.
— Myślisz... — zaczęłam zduszonym głosem. Strach wypalał mnie od środka. — Myślisz że... że ja... jestem, no wiesz... — to słowo utknęło mi gdzieś w gardle. — ...odporna?
Widziałam jak mięśnie Mary nagle się spięły. Kobieta bardzo powoli odłożyła probówkę na stojak, po czym odwróciła się do mnie. Twarz miała wykrzywioną w zmęczeniu, wielkie sińce pod oczami wyróżniały się na bladej skórze, ale jej wzrok nie za wiele mówił. Oczy miała nie do odczytania.
— Nie wiem — wyznała po dłuższej chwili ciszy. — Danny nigdy nie chciał tego sprawdzić. Zresztą, ja też się do tego nie kwapiłam — jej krótkie palce mocniej zacisnęły się na krawędzi stołu. — Baliśmy się wyniku.
Westchnięcie opuściło moje wargi. Pokiwałam drżąco głową, znów skupiając się na niteczce. Nie wiedzieć kiedy ją wyrwałam. Obróciłam nitkę kilka razy w palcach, aby potem rzucić ją na ziemię i skupić się na innej.
— Ja też nie chce tego wiedzieć — mruknęłam z zawahaniem.
Być może w moim głosie pobrzmiewała niepewność, ale gdzieś głęboko czułam, że tak będzie lepiej. Nie potrzebowałam kolejnych zmartwień. Ktoś mógłby pomyśleć, że brak odporności faktycznie mógłby być problemem, ale jej posiadanie? Niektórzy uważali to za dar. Cóż, ja nie. Odporność byłaby cholernie dużym zmartwieniem.
Bo wolałam jej nie mieć. Wtedy mogłabym się trzymać nikłej nadziei, że jeśli to ja byłam tym nieodpornym członkiem grupy, to już nikt z moich bliskich nie musiał nim być.
Byłam gotowa na życie Poparzeńca, byleby reszta była bezpieczna.
Nim spostrzegłam, Mary już siedziała obok mnie i głaskała czule moje włosy. Wtuliłam się w jej bok, czując się już przytłoczona przez to wszystko, co działo się w moim życiu.
— Przeżyłaś dwa lata w świecie, w którym poległ niejeden doświadczony żołnierz — szepnęła w moje włosy. — Nie potrzebujesz odporności, aby być najdzielniejszą kobietą, jaką znam.
— Umarłabym już pierwszego dnia, gdyby nie Danny.
Ciemne chmury jeszcze niżej zawisły nad naszymi głowami. Dla nas obu temat Danny'ego był trudny. Od zawsze uważałam go za ojca, który nigdy mnie nie zawiódł, choć w ostatnich chwilach jego życia to ja zawiodłam jego. Dla Mary był osobą, której ona oddała swoje serce, niezależnie od niebezpieczeństwa, jakie im groziło. Jego strata była jak brudna szpila dla naszych zrozpaczonych serc; wbijała swój ostry koniec coraz głębiej i głębiej, paskudząc ranę z każdym kolejnym pchnięciem. Od początku wiedziałam, że trudno będzie ją potem zaszyć, ale z czasem stwierdziłam, że już nigdy w pełni się nie zagoi. Zawsze miała już boleć.
— Nie obwiniaj się — Mary odsunęła się ode mnie i położyła dłonie na moich policzkach. Były mokre od łez, choć nawet nie czułam, abym płakała. — Nie mogłaś nic zrobić. To był rak.
— Nie zasłużył na taki koniec — załkałam. — Nie zasłużył na śmierć w zatęchłym łóżku, w zagrzybionym pokoju, otoczony śmieciem i brudem...
— Wiem. Wiem to, Ellie — jej oczy zalśniły. Mary też płakała. — Jednak w dzisiejszym świecie ludzie zapominają, że Pożoga nie jest pępkiem świata. Że jest coś poza nią.
Danny nie zasłużył, aby choroba zjadła go od środka. On wcale nie zasłużył. Powinien żyć.
W tamtym momencie płachta namiotu się odsunęła, a do środka wcisnęła się głowa Jorge. Mężczyzna obrzucił nas niepewnym spojrzeniem, które co chwilę zjeżdżało na nieprzytomną Brendę.
— Przepraszam, ale czy mogę...
— Tak — przerwałam mu, zrywając się nagle na nogi. — Tak, proszę. Mnie ma już chyba dość — uśmiechnęłam się krzywo do Jorge, który nijak nie odpowiedział. Po prostu stał i wpatrywał się w śpiącą dziewczynę, wyłamując sobie palce. Podeszłam więc do niego i poklepałam lekko po ramieniu. — Teraz potrzebuje ciebie.
Hiszpan spojrzał na mnie z wdzięcznością, po czym ruszył w głąb namiotu. Usiadł obok zapłakanej Mary, od razu łapiąc Brendę za rękę. Mary spoglądała na mnie niepewnie.
— Poszukam chłopaków — odpowiedziałam na jej nieme pytanie. — Minho na pewno wypłakuje sobie oczy z tęsknoty. Ten koleś nie może żyć beze mnie — uśmiech wpłynął na moje usta. — I ja też się stęskniłam.
Za wszystkimi. Minho, Thomasem, Newtem. Tęskno mi było do moich bliskich.
···
— Gdzie was wcięło, co?
Rozejrzałam z opartymi o biodra dłońmi, czując falę zalewającej mnie frustracji. Ręce mi opadały. Tupnęłam wściekle nogą i ruszyłam dalej, kiedy nikt mi nie odpowiedział na moje pytanie.
Minęło już dobre pół godziny, odkąd przeszukiwałam obóz w poszukiwaniu kogokolwiek znajomego. Wszędzie jednak były same obce twarze, które mimo pogodnych spojrzeń czy szerokich uśmiechów, nie były tymi, które tak bardzo chciałam wtedy zobaczyć. Wszyscy zaszyli się w jakiejś dziurze i za nic nie chcieli wyleźć.
Obiecałam sobie, że spiorę im za to tyłki.
— Nie pisałam się na zabawę w chowanego, kretyni! — krzyknęłam, przez co grupka nastolatków zwróciła na mnie swoja uwagę. Pomachałam im z zażenowaniem. — Sory, to nie do was.
Po kolejnych kilkunastu minutach moja banda wciąż pozostawała zaginiona, a nogi zaczęły mi już skamleć o postój. Odnosiłam wrażenie, że robię już trzecie okrążenie po obozie. Choć tam wszystkie namioty wyglądały tak samo. A chłopców jak nie było wcześniej, tak nie było i wtedy. Zniknęli niczym krety, co pochowały się w ziemi.
Cholerni...
— Bu!
Krzyknęłam, nigdy już nie kończąc swojej myśli. Ta na dobre wyleciała mi z głowy, kiedy serce znalazło się na samym początku mojego gardła, a nogi zaplątały się o siebie nawzajem. Upadłam na ziemię, czując jak wszystkie wnętrzności wywijają mi się na drugą stronę.
Nie czekając na nic, przewróciłam się na plecy i spojrzałam w stronę, z której dobiegał jakże irytujący śmiech. Cody podpierał się na kolanach, ciągle rechocząc jak hamujący traktor. Krew we mnie zawrzała. Dosłownie nóż mi się w kieszeni otwierał.
Facet definitywnie prosił się o manto.
— Palant — warknęłam, podnosząc się do siadu. — Wołałam kretynów, ale nie pomyślałam, że ty przylecisz.
— Już nie udawaj, że wcale o mnie nie myślisz — mruknął z łobuzerskim uśmieszkiem, a mnie brała wielka ochota, aby zedrzeć mu go z twarzy. Szybko i boleśnie. Chłopak wysunął w moją stronę swoją dłoń, którą obrzuciłam nieufnym spojrzeniem. — No wstawaj. Hop, hop. Ja cię nie będę podnosił jak tamten blondasek, zapomnij.
Ponownie krew się we mnie zagotowała. Pięścią ścisnęłam mocno garść piasku, którą potem rzuciłam w twarz Cody'ego jak pociskiem. Chłopak odskoczył, zaczynając trzeć sobie twarz oraz pluć na prawo i lewo, a ja w tym czasie wstałam i otrzepałam ubranie z kurzu.
Najważniejsze, ażeby robić wszystko z klasą.
— Życzę ci, abyś smarkał tym piaskiem przez następny tydzień — prychnęłam na odchodne.
Odwróciłam się i ruszyłam przed siebie. Kompletnie nie wiedziałam gdzie niosą mnie nogi. Chłopcy nadal nie wyleźli z nory, a mi odechciało się już ich szukać. Kiedy zatęsknią, to sami się zlecą – tak sobie wmawiałam, mijając kolejne namioty i obce twarze. Szłam więc bez celu.
Byleby jak najdalej od tamtego ćwoka.
— El, zaczekaj!
Cody szybko znalazł się obok mnie, a ja nagle pożałowałam, że nie kopnęłam go w piszczel. Wtedy miałby większy kłopot z dogonieniem mnie. Odsunęłam się od niego i przewróciłam oczami.
— Coś ty taka nie w sosie, El? — zagruchał. Szedł tyłem, dzięki czemu mógł w łatwy sposób spoglądać na moją twarz.
Radośni ludzie zazwyczaj wpływali pozytywnie na pozostałych. Bzdura. Na widok radosnego Cody'ego miałam ochotę zwymiotować owsianką.
— Kto ci się pozwolił tak do mnie zwracać? — bąknęłam.
— To jak mam ci mówić?
— Ty? Ty to najlepiej wcale do mnie nie mów.
— No ej, weź się nie dąsaj tak — dźgnął mnie łokciem w bok, za co spiorunowałam go wzrokiem. Chłopak jednak nie tracił humoru. — To za tą akcję z wcześniej? Nie celowałem w...
— Celowałeś w mojego przyjaciela — skrzyżowałam ramiona przy piersi. — Naprawdę myślisz, że mamy o czym rozmawiać?
— Bronił Poparzeńca — wzruszył ramionami.
Złość nagle uderzyła mi do głowy. Jeśli miał zamiar kpić ze mnie, proszę bardzo. Ale nie miał prawa robić tego z moimi bliskimi, w dodatku kiedy ja byłam w pobliżu. To było bardzo głupie z jego strony. Zatrzymałam się gwałtownie i szarpnęłam go za ramię, następnie wbijając palec w sam środek jego klatki piersiowej.
Miałam ochotę gościa rozszarpać.
— Od zawsze jesteś takim krótasem?
— Od zawsze jesteś taka pyskata?
— Miałam dobrą szkołę.
— A mnie takim stworzył labirynt —burknął. Pierwszy raz od początku naszej rozmowy cyniczny uśmiech zszedł z jego warg. — Ale co ty tam wiesz. Nie byłaś tam.
Moje rozdrażnione nerwy nieco wyluzowały, a sama złość rozpłynęła się jak cukier na deszczu. Patrzyłam w jego oczy; na zieloną trawę, nad którą nagle zawisły burzowe chmury. Były pełne obojętności, buntu i... bólu. Cody cierpiał. Cierpiała jego dusza – pokazywały to jego zrozpaczone oczy, które przecież były jej zwierciadłem. A swoim aroganckim zachowaniem wyłącznie starał się ukryć słabość, jaka zakorzeniła się wewnątrz niego. Niczym chwast, który przeczepił się do niczemu winnemu chłopaka, by żerować na jego psychice do czasu, aż ten nie zwariuje.
Cody był kolejną ofiarą labiryntu. Dzieckiem zniszczonym przez chore ambicje ludzi, którzy powinni być dla nas wzorem. Przykładem. A nie... śmiercią.
Spuściłam głowę i uciekłam od niego spojrzeniem, nie potrafiąc dłużej oglądać tego zniszczonego człowieka, jakim był Cody w środku. Nagły chłód przeszył mnie do kości, choć słońce – co prawda nisko, ale nadal – świeciło na niebie.
Czułam się okropnie. To Cody walczył z wewnętrznym bólem, ukrywał się za arogancką maską, o czym dowiedziałam się lada wcześniej, ale to jednak nie on chodził mi wtedy po głowie. Moje myśli powędrowały do grupki chłopaków, których dawniej złapałam w sidła na starym rynku, zabrałam do domu, ugościłam, aby potem włączyć się do ich drużyny. To o nich myślałam.
Czy za swoimi wrednymi docinkami Minho ukrywał ból, rozrywający go od środka?
Czy Thomas tylko udawał odwagę, aby motywować wszystkich, choć sam gdzieś wewnątrz drżał ze strachu?
Czy Newt używał spokoju na co dzień, tak naprawdę tłumiąc w sobie emocje i oddając się cierpieniu coraz bardziej?
Nigdy wcześniej tyle pytań nie tłukło się w mojej głowie. Przytłaczały mnie. Rozrywały czaszkę. Pragnęłam zaspokoić je odpowiedziami, których zdobycie było niemożliwe. Żaden z nich by mi ich nie udzielił. Choćbym próbowała wdrapać się im do mózgu.
Żaden.
— Ładnie ci w tym swetrze.
Spojrzałam na Cody'ego zdezorientowana, nagle wyrwana z długiej zadumy. Uśmiech wrócił mu twarz, a oczy z powrotem stały się matowe, jakby torując drogę do swojej duszy.
— Dzięki — odpowiedziałam z lekkim uśmiechem. — Ładnemu we wszystkim ładnie, jak to mówią.
— Nie, to nie to — pokręcił głową. Zmrużyłam gniewnie oczy, radząc mu w myślach, aby ostrożnie dobierał słowa. — To raczej w ładnym swetrze każdemu ładnie.
— Co?
— To mój sweter.
Rozszerzyłam gwałtownie oczy i spojrzałam w dół, gdzie beżowy sweter zwisał z mojego ciała. Nitki z rękawa powyrywałam już wszystkie, a ja sama zdążyłam przyzwyczaić się do przyjemnego materiału i ciepła, jakie mi dawał.
Na serio polubiłam ten sweter. Czy Cody jednym zdaniem musiał mi go obrzydzić?
— Oh, w takim razie chyba pójdę zjeść ten budyń, co mi go wciskali — mruknęłam niewinnie. — Wtedy nie chciałam ubrudzić swetra, ale teraz co mi szkodzi. I... a co mi tam, zjem palcami.
Wtedy była kolej Cody'ego na gniewne zmrużenie oczu, choć delikatny uśmiech wciąż wisiał na jego wargach, emitując rozbawieniem.
— Czemu ty jesteś taka wredna? — ponownie dźgnął mnie łokciem, tym razem wywołując mój śmiech, a nie obrzydzenie.
— Nie poznałeś jeszcze Minho — stwierdziłam i wznowiłam przerwany marsz. Chłopak ruszył tuż za mną. — To jest dopiero gnida, mówię ci. On...
Urwałam, kiedy stłumione krzyki przebiegły alejką między namiotami. Szatyn obok wbił we mnie zdziwione spojrzenie, kiedy ja rozglądałam się z uwagą, chcąc wyszukać źródło hałasu. Bo, hej, krety w końcu wyszły ze swojej dziury!
— Tommy! Ja tylko żartowałem! — krzyczał Minho, sunąc przed siebie jak torpeda. Za nim biegł równie szybko Thomas, czerwony na twarzy niczym burak. — Teresa wcale nie jest wiedźmą!
— Wylałeś na nią wodę mówiąc, że powinna się roztopić!
— Purwa, potknąłem się tylko! Nie wiedziałem, że siedzi na tym kamieniu!
— Sam jej tam kazałeś usiąść, krótasie!
— Biegnij, Minho, biegnij! — dopingował z końca wężyka Patelniak.
Pacnęłam się dłonią w czoło.
···
Wszyscy siedzieliśmy na wzniesieniu, oparci plecami o wielkie głazy, które chowały się w cieniu drzew. Gdzieś z tyłu słońce chyliło się ku zachodowi, zabierając ze sobą błękit nieba oraz dokuczliwe ciepło. Świerszcze szykowały się do rozpoczęcia swoich koncertów.
Było przyjemnie. Tak spokojnie.
Siedziałam pod ogromnym kamieniem i plotłam wianek ze stokrotek, które wcześniej zerwałam wraz z Emily – uroczą dziewczynką, którą spotkałam już na łące. Miejsce obok zajmował Newt. Blondyn trzymał kwiaty na swoich kolanach i podawał mi po jednym z nich, kiedy tylko go o to poprosiłam. Niedaleko za to, bo parę kroków dalej, na ziemi leżeli rozwaleni Minho oraz Patelniak, grający w kółko i krzyżyk na piachu. Co chwilę jeden darł się na drugiego, oskarżając się nawzajem o oszustwo, gdy któryś wygrywał.
— Ej — zagadnęłam nagle. Uwaga wszystkich skupiła się na mnie. — Czy ja dobrze rozumiem, że to będzie nasza pierwsza normalna noc?
— Masz na myśli bez piasku wrzynającego się w tyłek i robali wchodzących uszami? — uniósł brew Minho. — Tak, zakumplowałem się już z tą myślą.
— O tych robakach mogłeś sobie darować — mruknął zniesmaczony Patelniak i złapał się za głowę. — Wciąż mam wrażenie, że jakieś cholerstwo penetruje mi mózg.
— Za dużo to tam do zwiedzania nie ma.
Po tych słowach Minho oberwał od Patelniaka patykiem.
W tym samym czasie ja zagryzłam skupiona wargę, próbując wcisnąć końcówkę jednej łodygi do pętelki z drugiej, co nie szło mi za dobrze. Fuknęłam, kiedy nie wsadziłam głupiego patyczka do cholernego kółeczka, a tylko rozwaliłam część swojej roboty. Powoli serio traciłam cierpliwość.
— Źle to robisz.
Posłałam zirytowane spojrzenie Newtowi, który obracał w palcach jedną z stokrotek. Wyczuwając mój wzrok, chłopak odwrócił głowę w moją stronę i uśmiechnął się z kpiną.
— Poważnie? — prychnęłam, po czym rzuciłam mu wianek na kolana. — Proszę, pokaż mi. Zrób to, mądralo.
Ku mojemu zaskoczeniu, Newt chętnie wziął w palce wiązankę i zaczął przy niej majstrować. Kiedy on się bawił, ja rozejrzałam się z roztargnieniem wokół. Czegoś mi brakowało. A raczej kogoś.
— Gdzie jest Tommy? — spytałam reszty.
— Poszedł szukać Teresy — skrzywił się Minho. — Stęsknił się, naiwniak.
— Odpuść.
Sama nie byłam największą fanką Teresy, ale nie mogliśmy winić Thomasa za wybór swojego serca. Ono często nas zaskakiwało, wybierając najbardziej nietypowe opcje. I jak zazwyczaj kwestionowałam decyzje Thomasa, tak wtedy nie mogłam. Bo go rozumiałam. Walka z własnymi uczuciami była cholernie gównianą sprawą.
Na krótką chwilę mój wzrok poleciał w stronę Newta, ale szybko nim od niego uciekłam.
— Tam są — Patelniak wskazał na coś palcem. — Na klifie.
— Ale czy ktoś prosił, abyś nam ich znalazł?
Obrażony Patelniak prychnął pod nosem. Minho nie przejął się tamtą dwójką wcale, a ja tylko na moment rzuciłam okiem w ich stronę. Rozmawiali. Nic specjalnego.
— Masz.
Skończony wianek wylądował na moich kolanach. Był skończony. Wzięłam go pomiędzy palce, poobracałam kilka razy, nawet przybliżyłam pod sam nos, jakbym miała wyczuć w nim ściemę. Bo to musiała być bujda. Newt uśmiechał się dumnie pod nosem.
— Jak?! — to było jedyne, co mogłam wtedy powiedzieć.
— Umie się to i owo.
— Zwolnij, bo nie wiem czy wszystko kumam — wtrącił się Minho. — Kiedy ja biegałem jak głupi po labiryncie, a Patelniak gotował żarcie dla trzydziestki gąb, ty sobie plotłeś wianki?
— No jasne, motylki też łapałem — mruknął sarkastycznie Newt.
— Nie gadaj!
Kiedy oni dogryzali sobie nawzajem, ja przyglądałam się wiązance kwiatów z uśmiechem. Zerknęłam w stronę Newta, chwilę obserwując jego profil – piękny profil – po czym założyłam mu na głowę wianek.
Dech zaparło mi w płucach. Newt zawsze cechował się opanowaniem i spokojem, co czyniło go tym niewinnym, ale wtedy... wyglądał jak aniołek. Taki bezbronny, czysty i piękny. Serce dudniło mi głośno w piersi; słyszałam jego bicie w swojej głowie, czułam walenie o żebra. Nie mogłam oderwać od niego wzroku. Nawet gdybym chciała, nie mogłam.
Newt spojrzał zaskoczony w górę, na wianek zsuwający mu się z czoła, aby zaraz potem skupić się na mnie.
— Zasłużyłeś, mądralo — uśmiechnęłam się. Serce biło szybko.
— Nawet ci do twarzy, Newtie
Gdzieś z boku doszedł mnie kpiący głos Minho. Był stłumiony, jakby dobiegał zza grubej ściany. Choć wtedy nie bardzo mnie interesowało, czy Minho był tuż obok, czy może znacznie dalej.
Blondyn wreszcie oddał mi swój uśmiech; choć taki mały, to jak mocno poruszający moje serce. Zdjął ze swojej głowy wianek i ostrożnie ułożył go na tej mojej. Newt chwilę przyglądał się swojej pracy wielce ucieszony, a kiedy zniżył wzrok do moich oczu, te jego czekoladowe jakby rozbłysły milionem świetlików. Niebo już ciemniało, księżyc majaczył gdzieś wysoko nad nami. Ale to właśnie w jego oczach ukryły się wszystkie gwiazdy.
W pewnym momencie zawinął na palec pukiel moich włosów, sekundę się nimi bawiąc, aż nie założył go za moje ucho. Musnął przy tym moją skórę na policzku, przez co wzdrygnęłam się pod przyjemnym dreszczem. Newt uśmiechnął się szeroko.
— Tobie w nim ładniej — wyznał, a w moim środku serce westchnęło rozczulone. — O wiele ładniej.
Z boku usłyszałam jękliwe stęknięcie któregoś z chłopaków. Może nawet był to ich wspólny dźwięk. Nie wiedziałam, bo jedyne na czym mogłam się wtedy skupić to czekoladowe oczy Newta, jego drobny uśmiech i niesforne kosmyki blond włosów. Prowadziliśmy pewnego rodzaju rozmowę, która nie potrzebowała słów, bo wystarczyły jedynie długie spojrzenia i płynące w nich uczucia, jakie tłumiliśmy w sobie od dawna. To była magiczna chwila. Oddałam się jej całkowicie.
Aż nagle nie usłyszałam znajomego warkotu silnika. I późniejszego krzyku Thomasa, który przeciął powietrze niczym szabla, trafiając jednocześnie prosto w moje serce.
— To DRESZCZ!
···
idk, ale ten rozdział był lepszy jak go pisałam kilka dni temu. no nic, przynajmniej mamy Nellie
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro