08 | Sen na jawie
Szumy dookoła. Chłód. Zamazany obraz.
Gdzie byłam?
Rozejrzałam się wokół. Doskonale znałam tamto miejsce. Obdrapane z tapety ściany, zatęchła kanapa w rogu i kącik kuchenny, składający się z zardzewiałego piekarnika i kilku spróchniałych szafek. Hotel. Co robiłam w hotelu?
Gdzie była reszta? Newt, Thomas, Minho... gdzie oni do licha byli?
Samotność wbiła się pazurami w moje serce, wypełniając je chłodem i strachem. Słyszałam swój oddech, szybki i płytki, choć wcale nie czułam bym oddychała. Moje niepewne kroki rozniosły się po pokoju i odbiły od ścian echem, napawając mnie tylko jeszcze większym przerażeniem.
Coś było stanowczo nie tak. Ściany falowały... naprawdę falowały!
Drzwi od korytarz były otwarte, za którymi majaczyła jedynie czarna pustka. Nie było niczego! Starych schodów, chwiejącej się barierki... niczego. Tak jakby drzwi prowadziły do bezdennej dziury, w którą wpadasz i już nie wychodzisz. Zacisnęłam wąsko wargi, czując targającą mną irytację. Nie wiedziałam gdzie byłam, kto mnie tam wsadził ani po cholerę to zrobił. A gdy czegoś nie wiedziałam, miałam nieposkromioną ochotę by coś rozwalić.
— Przestaje mi się to podobać! — krzyknęłam i tupnęłam nogą. — Halo!
Mój głos znów odbił się i wrócił do mnie jak bumerang, jakby ściany sobie ze mnie kpiły. Cisza rozdrażniła mnie jeszcze bardziej. Fuknęłam i zrobiłam kilka nerwowych kroków, aby zaraz potem znów wrócić w to samo miejsce.
— Pokaż się któryś, a połamię wam tylko po jednej nodze.
Nic. Kolejny raz odpowiedziała mi cisza, która wtedy była głośniejsza od myśli, kotłujących się wściekle w mojej głowie. Przekrzykiwały się, jedna przez drugą. Głowa zaczynała mi pękać; ból toczył się w mojej krwi, docierając do każdej części ciała. Przyłożyłam palce do skroni. Bolało.
Nagle ciszę przeciął głośny huk. Głowa zapulsowała mi mocniej, przez co w pierwszej chwili nie zwróciłam uwagi na źródło hałasu. Dopiero później, kiedy wszystko ucichło i ból stał się bardziej znośny, mogłam rozejrzeć się badawczo.
Ściany falowały. Szumy mieszały się z bólem. Huk.
Hałas wywołały drzwi, które otworzyły się gwałtownie i walnęły o ścianę. W framudze stał mężczyzna. Zgarbione ramiona unosiły mu się i opadały przy ciężkich wdechach, na dłoniach miał widoczne otarcia i... chwiał się, jakby zastanawiał się, czy woli stać dalej na nogach czy może upaść na ziemię. Długie włosy były pozlepiane czarną mazią, a gdyby nie jeden w miarę czysty kosmyk przy uchu, nie poznałabym, że miały jasny kolor. Nie widziałam jego twarzy. Głowę miał spuszczoną ku ziemi, być może wstydząc się siebie lub obawiając się mnie.
Nie wiedziałam co było gorsze: dziwna świadomość z tyłu głowy, że skądś znałam tajemniczego intruza czy może fakt, że był cały ubabrany krwią.
Cofnęłam się o parę kroków, równocześnie sięgając dłonią do pasa. Z niepokojem poklepałam puste miejsce. Nie było kabury. Z drugiej strony pasa nie było też scyzoryka. Nie miałam niczego, czym mogłabym się bronić.
Mężczyzna zbliżył się do mnie, kulejąc i potykając się co krok. W połowie drogi stanął, pokręcił chaotycznie głową, podrapał się po karku zakrwawioną dłonią, jakby gryzły go pchły. W tym samym czasie szukałam drogi ucieczki. Nie sądziłam, by falująca ściana mogła wessać mnie do środka, mimo to wolałam nie ryzykować i trzymać się od niej z dala. Czarna otchłań za drzwiami korytarza też nie wyglądała zachęcająco. Innych opcji nie widziałam.
Wreszcie intruz uniósł na mnie wzrok, a mi oddech utknął gdzieś w gardle. To był Danny. A raczej... to kiedyś był on.
Nie miałam pojęcia, po czym tak właściwie go poznałam. Szara, zapadnięta skóra była obklejona siatką zielonych żył oraz zaschniętą krwią, tworząc obrzydliwą mozaikę na jego twarzy. Czarna maź sączyła się z jego ust, co jakiś czas wybuchając bąblem przy jego dłuższym oddechu, gdy uchylał szerzej usta i pokazywał krzywe kły. Oczy... one budziły we mnie największy lęk. Kiedyś intensywnie błękitne, wtedy czarne i gniewne, pełne szaleństwa. Wpatrywały się we mnie wrogo, jakbym zrobiła mu coś złego, choć przecież strach sparaliżował mnie na tyle, abym wcale nie mogła się ruszyć.
Potwór-Danny wykrzywił umazane mazią wargi w uśmiechu, który już nie kojarzył się z domem i miłością, ani nie przeganiał burzowych chmur. Wtedy jedyne co budził to lęk, przed którym moje serce próbowało uciec, ale już na starcie potknęło się i popadło w przerażenie.
— Ellie — wycharczał, a zimne dreszcze przebiegły po moich plecach. Brzmiał tak, jakby całe jego gardło oblepiały bąble, utrudniające mowę. — Moja córeczka...
Strach dawno zawiązał supeł na moim gardle. Płuca płonęły ogniem. Nie wiedziałam co robić. W myślach krążyła mi ucieczka, ale moje nogi jakby wrosły w podłogę, nie dając mi choćby ruszyć palcem. Bałam się. Czułam duszę na ramieniu.
Bałam się jak cholera.
— Moja córeczka do mnie wróciła! — Danny wybuchł histerycznym śmiechem, a jego szaleństwo uwydatniło się w czynach, kiedy zaczął skakać i klepać się po głowie z siłą, jakiej normalny człowiek bałby się użyć na swoim ciele. — Chodź do mnie... Przytul Danny'ego... Chodź, no chodź...
Stwór otworzył ramiona, a moje ciało wreszcie odblokowało się, jakby włączone włącznikiem, jakim był Danny. Zrobiłam dwa kroki w tył, ale wystająca deska zatrzymała moją nogę, przez co straciłam równowagę i upadłam. Skóra na łokciach zapiekła przy spotkaniu z chropowatą podłogą, ale ból nie był nawet w połowie tak silny, jak strach ściskający moje serce.
Chory uśmiech Danny'ego zniknął, ustępując miejsca zdziwieniu, które zaraz potem przerodziło się w złość. Danny warknął, bardziej szczeknął, zaraz pokręcił chaotycznie głową. Odwróciwszy się w tył, podniósł i rzucił krzesło w ścianę, które roztrzaskało się w drzazgi. Wzdrygnęłam się, dławiąc się własnym krzykiem.
— Boisz się... — wymruczał przerażająco. — Boisz się, choć to przez ciebie taki jestem...
Bardzo powoli odwrócił się w moją stronę. Z ust spluwała mu maź pchana szybkim oddechem. Zielone żyły drgały, sprawiając wrażenie jeszcze większych, a czarne oczy wyrażały szaleństwo i gniew. Danny zrobił gwałtowny krok, na co automatycznie odczołgałam się, ale pieczące łokcie nie poniosły mnie daleko.
— Zostawiłaś mnie — wypluł z wyrzutem. — Zostawiłaś! Samiutkiego, samiusieńkiego... Ellie, tak się bałem... Samiuteńki...
— J-ja...
— Zamknij się! —wydarł się. — Zamknij, zamknij, zamknij!
Obserwowałam jak stwór miota się po pokoju. Serce podeszło mi do gardła, więc gdybym znów spróbowała się odezwać, jak nic zwymiotowałabym je wraz z wszystkimi innymi wnętrznościami, które skręcały się we mnie od początku.
— Ale potem przyszli oni... — mruknął łagodniej. — Przyszli i już nie byłem sam! I boleć przestało... — poklepał się po piersi. — Ale włosy wypadały... I chciałem drapać, tak... Drapać wszystko... Ręce, twarz... Drapać do krwi...
Łzy cisnęły mi się do oczu, gdy przysłuchiwałam się jak Danny, najważniejsza osoba w moim życiu, opowiadała o swojej przemianie w potwora. Chciałam krzyczeć, aby przestał. By odszedł i przestał mnie ranić. Bo moje serce krwawiło, kiedy musiało go takim oglądać.
— A teraz ty tu jesteś... — wykrzywił twarz w uśmiechu, który ani trochę nie był przyjemny. Coś ścisnęło mnie w żołądku. — ...i już tu zostaniesz. Na zawsze! Ze mną, już zawsze! — zaśmiał się, choć brzmiało to bardziej jak rzężenie starego jeepa.
Zacisnęłam mocno oczy, nie chcąc dłużej go oglądać. To nie był Danny. Nie mógł nim być. Ciągle powtarzałam to w myślach, by w to uwierzyć. To było widmo, jawny koszmar. Sztuczka mojego mściwego sumienia, które wciąż nie pogodziło się z tym, że Danny został w hotelu. Ból rozsadzał od środka moją głowę. Wplątałam palce we włosy i mocno za nie pociągnęłam, chcąc skupić się na cierpieniu fizycznym, ale było ono o wiele słabsze od tego, które wypełniało mnie od środka.
Ellie! Obudź się!
— Na zawsze razem!
Danny. Ból. Szepty. Już dość.
Otwórz oczy!
Nie, on tam wciąż jest. Nie otworzę. Nie chcę. Boję się.
Szumy. Chłód. Ból. Lęk.
Cholera jasna, Ellie!
Otworzyłam oczy. Pierwsze co we mnie uderzyło to oślepiająca jasność. Dopiero później niebo nabrało fioletowego odcienia, a na jego tle zmaterializowały się ludzkie twarze, wlepiające we mnie wybałuszone gały.
— Matko, jednak żyje!
— Ellie, jak dobrze...
— Purwa, prawie się sklumpałem w gacie!
— Wszystko w porządku?
— Ona w ogóle ogarnia?
Plątanina głosów drażniła moją bolącą głowę, która widocznie nie była tylko częścią koszmaru. Uniosłam się lekko na łokciach, sycząc na piekącą w tamtym miejscu skórę, i rozejrzałam się po zebranych wokół mnie chłopakach.
— Co się stało?
— Upadłaś.
— Upadłam?
— No, zaryłaś o ziemię — wyjaśnił Minho. — To było tak, że idziemy sobie razem, idziemy, idziemy, idziemy... aż tu nagle skumałem, że jednak tylko ja idę, bo ty leżysz jak długa na piachu gdzieś za mną.
Z pomocą Newta, który podtrzymał mnie od tyłu, udało mi się usiąść. Podziękowałam mu lekkim uśmiechem, bo tylko na taki wtedy było mnie stać, ale on jedynie przyglądał mi się ze skupieniem i troską w czekoladowych oczach. Głowa wciąż wydawała się ciężka. Ostrość świata powoli do mnie wracała, choć niektóre elementy nadal falowały. Falowały... tak jak ściany w hotelu...
Więc to był sen? Koszmar. Nie... Bardziej kara. Zagrywka ciemnej strony mojej duszy, która nie chciała dopuścić do siebie, że ja musiałam opuścić Hotel, a Danny chciał w nim zostać. To nie kwestia mojego wyboru, a jego ostatniego życzenia. On tego chciał.
Ale ja nie chciałam. I nigdy się z tym nie pogodziłam.
— ...właściwie, gdyby nie ja, nie wiadomo kiedy byście się skapnęli...
— Oh, masz rację, Minho — prychnął Patelniak, przewracając oczami. — Dziękujemy, że jesteś taki wspaniały.
— Nie ma problemu, stary.
Ich głosy docierały do mnie jak zza mgły. Otaczali mnie z każdej strony, ja siedziałam między nimi, jednak mało co ich rozumiałam. To głosy w mojej głowie były głośniejsze. Próbowałam pojąć, kiedy i dlaczego zemdlałam, trafiając świadomością do tamtej chorej symulacji. Dobrze pamiętałam siebie i Minho, idących na szarym końcu pochodu, ramię przy ramieniu. Chłopak coś mówił... mówił nawet dużo. Co chwilę miotał rękami w powietrzu, szczerząc się na twarzy szeroko, a mi aż żal ścisnął serce gdy do mnie dotarło, że go wcale nie słuchałam. Głowę miałam zaprzątniętą myślami o Dannym, Winstonie, strzale, chorobie i... oh.
To ja stworzyłam obraz Danny'ego-Poparzeńca.
— Ellie?
— Hm?
Thomas, który ściągnął mnie na ziemię, wymienił z Newtem niespokojne spojrzenia. Chłopak odkrząknął, po czym wrócił do mnie wzrokiem, wciąż trzymając dłoń na moim ramieniu. Zdziwiłam się, bo nie czułam jej wcześniej.
— Chyba musisz odpocząć — stwierdził brunet z lekkim uśmiechem. — Zatrzymamy się gdzieś.
— Nie trzeba...
— Trzeba — wciął się stanowczo Newt. Nie patrzył na mnie, ale i tak mogłam wyobrazić sobie, jak mocno zaciska wargi.
Moje serce otuliła fala ciepła. Rozejrzałam się z wzruszeniem po twarzach wszystkich, nie potrafiąc do końca uwierzyć, że stali się oni dla mnie tak cholernie ważni. Nie ważne, że znaliśmy się dzień, śmierć deptała nam po piętach oraz że tkwiliśmy po uszy w bagnie. Liczyło się, że siedzieliśmy w tym razem.
— Dziękuję — szepnęłam z mokrymi oczami. Byłam o włos od rozbeczenia się, cholera.
Thomas uśmiechnął się szerzej i poklepał mnie po ramieniu. Następnie wstał, aby móc ruszyć za Newtem, który już wypatrzył jakieś miejsce nadające się na przenocowanie i był w połowie drogi do niego. Aris i Patelniak byli tuż za nim.
— Nadkładamy przez nią drogi — bąknęła Teresa. Ona jako jedyna nie była częścią kółeczka, które otoczyło mnie po moim omdleniu, a tylko trzymała się z boku. — Tom, nie możemy...
— Sam padam na pysk, Teresa — westchnął Thomas, przecierając twarz dłońmi. — Idziemy cały dzień. Zaraz zajdzie słońce, a mi serio nie chce się łazić po ciemku. Zostajemy na noc — powiedział stanowczo. Dziewczyna miała jeszcze coś do powiedzenia, ale chłopak szybko ją uprzedził: — Każdemu się przyda odpoczynek. Ty też nie wyglądasz najlepiej.
Teresie zrzedła mina, ale ku radości wszystkich – nie powiedziała już nic więcej. Chwilę stała w miejscu i przyglądała się odchodzącemu chłopakowi, któremu ja miałam ochotę zaklaskać, aż w końcu ruszyła za nim. Nie obejrzała się.
— Thomas jeden...
— ...Teresa zero.
Wymieniłam się z Minho zadziornymi uśmiechami, a potem parsknęliśmy głośnym śmiechem. Chłopak pomógł mi stanąć na nogach, obejmując sobie moim ramieniem szyję, kiedy on sam złapał mnie w talii.
— Nieźle zaryłaś — prychnął, widząc mój grymas na twarzy. Ból na łokciach był porównywalny do soku z cytryny w oku. Szczypało. — Zjechałaś kilka ładnych metrów z górki, za to prościutko i bez zahamowań.
— Mów mi Ellie Rajdowiec.
···
Wszyscy siedzieliśmy wokół ogniska, które udało się nam rozpalić ze znalezionych we wraku statku desek. Płomienie tańczyły radośnie, iskry skakały, a ja przyglądałam się temu z fascynacją. Westchnęłam uraczona, gdy Aris dorzucił drewna do ognia, przez co wybuchł jeszcze większym żarem.
Właściwie to nie obserwowałam ogniska tylko dlatego, że mnie zachwycał. Po prostu wolałam patrzeć na niego niż na grobowe miny przyjaciół.
— Podobno jesteśmy odporni.
Zerknęłam w stronę Minho, który z zaciętą miną obracał scyzoryk w palcach. Długo potem nie mogłam wyjść spod wrażenia, że odważył się ruszyć temat, który gryzł nas wszystkich od początku, ale każdy był zbyt przerażony, by go tknąć.
— Widocznie nie wszyscy — odezwała się Teresa.
— Skoro Winston zachorował... — zaczął siedzący obok mnie Newt, robiąc przerwę na wzięcie głębszego wdechu. — ...to pewnie reszta też może.
Coś zakuło mnie w sercu. Rozejrzałam się po twarzach wszystkich, nie mogąc znieść myśli, że którekolwiek z nich mogłoby mierzyć się z cierpieniem, z jakim walczył Winston. I że mogliby odejść tak jak on.
— Nie sądziłem, że to powiem, ale... — Patelniak zachłysnął się łzami, zaraz kontynuując: — ...tęsknię za Strefą.
Widziałam po ich oczach, że wszyscy się z nim zgadzali. Thomasowi oczy się zaszkliły, Minho gwałtowniej odciął scyzorykiem fragment deski, natomiast Newt cicho westchnął. Każdy tęsknił.
— Opowiedzcie mi coś o niej — mruknęłam zaciekawiona. W jednej chwili ogólna uwaga skupiła się na mnie. — O Strefie. Ku przypomnieniu, nie było mnie tam.
Wcześniej nie sądziłam, że atmosfera między nami może być jeszcze bardziej cięższa. A jednak mogła. Wtedy poruszyłam chyba jakąś czułą strunę, bo w sekundę miny wszystkich stały się jeszcze bardziej ponure.
Brawa dla Ellie.
— No dobra, sama was pociągnę za język — westchnęłam. Na pierwszy ogień obrałam sobie Thomasa, który na mój poważny wzrok przełknął ślinę. — Tommy. Powiedz mi o swoich pierwszych chwilach w Strefie.
Newt wraz z Patelniakiem parsknęli śmiechem, natomiast sam pytany poczerwieniał na twarzy po same uszy. Thomas spuścił głowę i nie odezwał się nawet słowem.
— No dawaj, Tommy.
— Co się wstydzisz?
— Dajcie mu spokój.
— Okej, to ja opowiem — pałeczkę przejął Patelniak. — Gdy postawiliśmy go na nogach, ten od razu się wywalił, jakby mało mu było po jeździe w Pudle. Śmierdział jak klump po grochowej, a wyglądał jeszcze gorzej...
— Daruj — pisnął Thomas skulony w kulkę.
— Aż nagle zabrał dupę w troki i wystartował, nawet nie oglądając się za siebie — chłopak machnął szybko ręką w powietrzu, imitując szybkość z jaką biegł Thomas. — Wszyscy myśleli, że będzie Zwiadowcą...
— Aż nie zarył gębą o ziemię — dokończył Newt z zadziornym uśmiechem. Widocznie każdego bawiło dręczenie biednego Thomasa.
— Do tej pory pluję sobie w brodę, że tego nie widziałem — westchnął Minho. Chwilę skupiał się jedynie na struganiu kawałka drewna, aż jego twarz nie rozchmurzyła się, najprawdopodobniej sobie o czymś przypominając. Uśmiechnął się wrednie w stronę bruneta. — Ej Thomas, a pamiętasz jak...
— Dość — wybuchł zduszonym głosem. Wstał gwałtownie i wycelował palcem w Azjatę. — Idziemy spać. Pobudka o świcie.
— Nie będziesz mi mówił co mam robić — bąknął buntowniczo Minho.
— A-a właśnie, że będę!
Thomas wyrwał mu z dłoni scyzoryk i drewienko, to pierwsze chowając do kieszeni, a drugie wrzucając w ogień. Płomienie zacharczały donośniej. Minho przez moment wpatrywał się w ognisko z rozdziawioną buzią, potem gromiąc bruneta wzrokiem.
— Cholerny krótasie! — krzyknął, szukając poparcia u Newta. — Newt, powiedz mu coś!
— Mnie w to nie mieszaj.
— No ale...
— Jesteś już dużym chłopcem, Minho, więc nie przyłaź do mnie na skargę — westchnął blondyn, ugniatając swój plecak na poduszkę. — W jednym Thomas ma rację. Jutro trzeba wstać, więc wszyscy lecimy w kimę.
Minho spojrzał na niego ze zdradą w oczach. Zrobiło mi się go na tyle żal, że aż miałam ochotę stanąć po jego stronie, choć kompletnie nie odnajdywałam się w sytuacji. Nikt już jednak do tego nie nawiązał, więc i ja odpuściłam.
Aris i Patelniak zajęli się przygaszaniem ogniska, natomiast cała reszta pokładła się w wybranych przez siebie miejscach i przygotowywała się do snu. Ja leżałam między Newtem a Minho, więc nie musiałam się martwić o porwanie, mając po bokach dwóch rycerzy w brudnych łachach.
— Niczego się nie dowiedziałam — burknęłam pod nosem. Wykorzystując plecak jako poduszkę, ułożyłam się wygodnie, o ile można było ułożyć się wygodnie na zimnym piasku, i wlepiłam wzrok w nocne niebo. — Pokłócą się, nadąsają jak panienki i tyle z rozmowy.
Z kwaśną miną skupiłam się na nocnym niebie, które po już po kilku sekundach mnie udobruchało. Po chwili całkowicie zapomniałam o tajemnicach Strefy, a po jakiejś minucie kompletnie odleciałam myślami do gwiazd, uśmiechających się do mnie z wysokości. Też chciałam im odpowiedziałam uśmiechem, choć zapewne nie widziały mnie z takiej odległości.
Do tego były gwiazdami. Gwiazdy nie mają oczu by widzieć.
— W Strefie nie było gwiazd.
Zaskoczona zerknęłam w bok, gdzie Newt również wlepiał wzrok w niebo. Wydawało mi się tylko, czy on coś do mnie powiedział?
— Co? — zmarszczyłam brwi.
— Fakt o Strefie. Nie było tam gwiazd, tylko czarna plama — wzruszył ramionami i rzucił mi przelotne spojrzenie. — Możesz to sobie zapisać w dzienniczku.
Walnęłam go w ramię, wracając uwagą do nieba. Tym razem jednak moje myśli nie krążyły wokół gwiazd. Koncentrowały się na kimś znacznie bliższym, bo na chłopaku tuż obok mnie, którego mogłabym dotknąć ręką, gdybym ją wyprostowała i chciała. Nie myślałam nawet o niczym konkretnym. Tak o, po prostu... o nim.
Ale niech Newt dalej myślał, że to gwiazdy powodowały mój uśmiech.
— Wiesz, że kiedy patrzymy na niebo, to tak jakbyśmy patrzyli na siebie?
— Co ty pleciesz?
— Wyobraź sobie, że jesteśmy w dwóch różnych miejscach na świecie, oddalonych od siebie o tysiące mil. — zaczęłam, zanim zdążyłby mnie skrytykować. — I nagle złapie nas tęsknota, bo to podła cholera i lubi dołować. Wtedy wystarczy, że spojrzymy jednocześnie w niebo, a wszystko wróci do normy... Jakby ta osoba była tuż obok — pod koniec westchnęłam rozmarzona.
— To bez sensu — sarknął Newt po kilku sekundach ciszy, na co przewróciłam oczami.
— Może tak — wzruszyłam ramionami. Zaraz potem przewróciłam się na bok, wsuwając dłonie pod policzek i uśmiechając się szerzej. — Całe szczęście, że mogę na ciebie patrzeć tak długo, dopóki mi się nie znudzi.
Usta chłopaka wykrzywiły się w lekkim uśmiechu, gdy tak samo jak ja ułożył się na boku i spojrzał mi w oczy. W tamtym momencie serce dziwnie mi drgnęło.
— A czy ty możesz się mną kiedyś znudzić?
Wydęłam wargi w zastanowieniu, tak naprawdę znając jedyną i oczywistą odpowiedź.
— Trudno powiedzieć. Potrafisz być wkurzający.
Newt zmrużył oczy, jakby próbował dotrzeć do mojej duszy, a ja przez krótką chwilę miałam wrażenie, że z łatwością się to mu udało. Słyszałam w uszach bicie swojego serca. Pędziło szybko. Dyskretnie uszczypnęłam się w ramię, kiedy krzyki mojego rozumu nie dawały rady ogarnąć tego, co ten chłopak wyczyniał z moim ciałem.
Przestań to robić!
— Idź już spać, Njubi — jego głos wybudził mnie z chwilowego zamroczenia. — Gdy jesteś zmęczona to gadasz głupoty.
Prychnięcie wydostało się z moich ust, kiedy poprawiałam swoje wysuszone włosy, niby przypadkiem zasłaniając sobie nimi pół twarzy. Modliłam się, aby to i dominująca wokół ciemność zdołały ukryć moje gorące policzki.
— I widzisz? Wkurzasz.
— Dobranoc, Ellie.
— Ale... uh. Dobranoc, Newt.
···
najwyższy czas nieco przyspieszyć akcje, niech się dzieje
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro