Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

02 | Pułapki na rynku

Następnego dnia znów przemierzałam puste ulice. Tym razem zagrożenia nie stanowiły już tylko samoloty DRESZCZ-u, co chwilę przecinające niebo nad moją głową, ale także horda Poparzeńców, którzy od ostatniej nocy stali się bardziej nadpobudliwi. Powyłazili z ciemności i zaczęli patrolować okolicę. Musiałam co rusz chować się przed wzrokiem ich oraz tych wielkich machin, często cierpiąc na tym fizycznie. Już kilka razy otarłam się o wystający gwóźdź lub potknęłam o kamień. Irytowało mnie to.

A wszystko przez tą bandę, która uciekła z tłustych łapsk Paige i jej zgrai. Przez nich cierpiałam i ja!

Wypełzłam spod samochodu, kiedy ostatni z Poparzeńców zniknął za rogiem. Dłonie oparłam o biodra i jęknęłam żałośnie. Byłam brudna, zmęczona i do tego głodna. Brakowało mi już sił. Mimo tego nie pozostawało mi nic innego od otrzepania ubrania z kurzu i zejścia do zapadniętej galerii, do której zmierzałam od początku. Naprawdę liczyłam, że znajdę coś w tamtej opuszczonej aptece. Musiałam coś znaleźć. Dla Danny'ego.

— Dla Danny'ego — powtórzyłam cicho.

Ostrożnie zsunęłam się w dół po górze piasku i żwiru. Zdjęłam z głowy kaptur i zsunęłam chustę z nosa, rozglądając się wokoło. Wszędzie ciemność i ani żywej duszy. Wciąż niepewna wyjęłam latarkę z plecaka i przejechałam po otoczeniu smugą światła, nie doszukując się niczego ciekawego.

— Czysto — stwierdziłam. — Okej, apteka była...

Zamilkłam, gdy odpowiedziało mi coś innego niż ja sama. Niewyraźny i obrzydliwy bulgot. Odbił się od ścian, aby potem uderzyć w moje serce, które skamieniało ze strachu. Natychmiast wyłączyłam latarkę i przeszukałam wzrokiem okolicę, szukając kryjówki. Szum krwi w moich uszach mieszał się z nierównymi krokami. Byli blisko.

W ostatniej chwili wskoczyłam pod wystającą z piasku część sufitu, gdy z końca korytarza wyszedł mężczyzna. Pół jego twarzy oblepiały bąble, za to drugą... drugiej nie miał wcale. Ledwie powstrzymałam się odruchu wymiotnego. Stwór chwiejnym krokiem podszedł bliżej granicy, gdzie światło z zewnątrz stykało się z mrokiem galerii. Przyjrzał się dłużej wyjściu i milczał.

— O-oooh... — westchnął. — Nie ma, nie ma, nie ma... Dali nogę! — wybuchł histerycznym śmiechem, aby potem znów pomilczeć dłuższą chwilę. – Szkoda, szkoda, szkoda... Jeden miał taką ładną twarz... — złapał za wiszący skrawek skóry na jego pół-twarzy. — A gdzie moja twarz?... Muszę... Muszę jej poszukać...

Odwrócił się i podążył w stronę, z której przyszedł. Odprowadzałam Poparzeńca wzrokiem, dopóki nie zniknął za rogiem korytarza. Jeszcze kilka chwil odczekałam w ukryciu, aż cisza nie przekonała mnie do siebie i zapewniła, że jest jedynym co mogę tam usłyszeć. Dopiero wtedy pozwoliłam sobie na głośniejszy wdech.

Nagle coś przykuło moją uwagę. Z zaciekawieniem sięgnęłam po podpalony skrawek materiału i obróciłam go w palcach. Intensywnie śmierdział spalenizną. Niepełny napis E.S.Z.C.Z lśnił przy jego krawędzi srebrną nitką. Resztę liter musiał pochłonąć ogień. Spojrzałam z powrotem na pozostałości po ognisku, gdzie znalazłam materiał. Tuż obok była niewielka plama krwi, już zakrzepła.

— Byli tutaj... I byli ranni.

Zwiesiłam smutno głowę. Skrawek materiału przyłożyłam do piersi i ścisnęłam go mocno w pięściach. Nie dawałam im szans na przeżycie. Jeśli byli ranni, to zapewne już dawno ich ciała były obgryzane przez Poparzeńców do kości. Nie znałam ich, ale i tak łza zakręciła mi się w oku nad ich losem, który był tak niesprawiedliwy. Byli tylko nastoletnimi dziećmi. I pragnęli jedynie wolności.

Pociągnęłam nosem i otarłam rękawem wilgotne oczy. Materiał schowałam do plecaka, aby później móc go pokazać Danny'emu, po czym wyjrzałam dyskretnie zza swojej kryjówki. Teren czysty. Czas się zwijać. Przez smutną informację całkiem straciłam ochotę na dalsze poszukiwania apteki. W dodatku w głębi galerii mogło się kręcić więcej obrzydliwych stworów, których nie widziało mi się poznawać bliżej, a już tym bardziej stawać twarzą w pół-twarz. Danny musiał wytrzymać. Zamierzałam wrócić tam następnego dnia.

Wyszłam z powrotem na ulicę, wcześniej szczelnie otulając się chustą i kapturem. Słońce prażyło z wysoka. Cisza stukała w powybijane witryny sklepowe. Pistolet ciążył mi na biodrze. Przyśpieszyłam kroku. Było za spokojnie.

Nie minęło kilka minut nim głośny wrzask przeciął powietrze. Odruchowo złapałam za pas, gdzie w kaburze tkwił nagrzany pistolet, gotowy do strzału. Rozejrzałam się uważnie. Nasłuchiwałam. Jednak ni to żaden Poparzeniec, ni żołnierz DRESZCZU-u nie wyskoczył z ukrycia, by pozbawić mnie życia. Był hałas, ale zaraz jakby go nie było.

Nie byłabym sobą, gdybym wolnym krokiem nie ruszyła w stronę źródła krzyku. Ciekawość zżerała mnie od środka, a w nocy nie dawałaby mi spokojnie spać. Mimo tego zachowywałam czujność, rozglądając się bacznie i stawiając ostrożne kroki. Żadne niebezpieczeństwo nie jawiło się jednak na horyzoncie.

W końcu odnalazłam centrum całego zamieszania.

Cofnęłam się szybko i schowałam za zniszczonym autem, zanim ktoś mógłby mnie zobaczyć. A ktoś zdecydowanie mógł. Zacisnęłam mocno oczy i przyległam plecami do jedynej opony pojazdu, oddychając szybko i nierówno, jakby już mnie wykryto. Lęk nagle otulił mnie swoimi ramionami, od których nie biło ciepło, a nieprzenikniony chłód. Zamknęłam w pięściach garście piasku. Zaczęłam liczyć uderzenia swojego serca, które przez ten krótki moment pragnęło wyskoczyć mi z piersi.

Raz, bum. Dwa, bum, bum. Trzy...

— Za szybko — warknęłam. — Ogarnij się, Ellie.

Ogarnij się. Powtarzałam to sobie w myślach jak mantrę. Nie teraz. Tylko nie teraz.

Walnęłam się w udo i dźwignęłam z ziemi, odwracając się w stronę dawnego rynku. Długo mi zajęło przekonanie siebie, aby się wychylić zza maski i sprawdzić teren, ale po jakiejś minucie wreszcie mi się to udało. Oczy zwęziły mi się w szparki. Czy widziałam wtedy lepiej? Raczej nie.

Widok za to był przekomiczny. Największą uwagę zwracała na siebie latarnia, gdzie dwaj wisielcy co chwilę odbijali się od siebie jak piłeczki, krzycząc przy tym i plując. Czarnoskóry chłopak wyginał się i starał uwolnić swoją nogę z uścisku liny, natomiast wiszący obok Azjata wymachiwał chaotycznie rękami i szarpał ramię kolegi, tylko mu przeszkadzając. Tuż obok kolejna para chłopców wierciła się pod ciężką siatką z grubej liny, zaplątując się w nią bardziej i bardziej. Jak muchy w pajęczynę. Parsknęłam cichym śmiechem.

Wychyliłam się bardziej. Niedaleko wisielców stała dziewczyna. Dygotała pod czujnym wzrokiem lasera, który czerwonym światłem mierzył w jej czoło. Wtedy duma zalała całe moje wnętrze.

Danny widząc to żałowałby, że kiedykolwiek wyśmiał moje pułapki.

Ostatnią z nich był dół, który wcześniej przykryłam tekturą i zasypałam piaskiem. Jednak nie ważne jak bardzo bym się nie wychyliła, nie widziałam jego wnętrza. Nie znałam ostatniego intruza, ale nie zaprzątało mi to głowy, kiedy sunęłam ręką w stronę pasa.

Wolnym ruchem wyciągnęłam broń. Ułożyłam ją odpowiednio w dłoni, trzymając palec blisko spustu. W końcu, po kilku uszczypnięciach i pacnięciach w policzki, zaczęłam bezszelestnie manewrować między samochodami, starając się przybrać postać cienia. Nie mogłam dać się wykryć.

Choć w połowie zaczęłam wątpić, czy oni daliby radę zobaczyć przechodzącego obok słonia.

— Purwa, Patelniak! Szanuj moją przestrzeń osobistą!

— Przestrzeń?! Jaką przestrzeń?! Zauważyłeś, że my wisimy, klumpie?!

Zmarszczyłam skołowana brwi. Nie rozumiałam ich języka, choć z pewnością posługiwali się podobnym do tego, którym mówiłam ja czy Danny. Być może to spływająca im do głów krew tak szkodziła ich mózgom? Tak właśnie pomyślałam, zbliżając się o kolejny samochód.

— Zamknąć gęby! Obaj! —odezwał się głos z dołu. — Ściągnięcie na nas Poparzeńców!

— No tak! Jeszcze ich tu nam brakuje! — uniósł się Azjata. — Mamy już światełka i dwie kule disco! Impreza, purwa!

Mówiąc to dźgnął chłopaka zwanym Patelniakiem w bok. Ten w kontrataku szturchnął go w ramię, co przerodziło się w szamotaninę. Jednak szybko przestali, gdy latarnia zaczęła się trząść, a oni ze strachu objęli się ramionami i wtulili w siebie nawzajem.

— Uspokójcie się, durnie! — zbeształa ich brunetka. Wciąż stała nieruchomo, oko w oko z laserem. — Thomas, zrób coś!

— Przecież się staram! — odkrzyknął jej, jak się szybko domyśliłam, Thomas z dołu. Jego głos różnił się od tego, który wcześniej uciszył chłopaków. Dół złapał więc więcej niż jednego intruza. — Newt, podsadzę cię. Ty Teresa się nie ruszaj!

— Jasne, nie śmiałabym —prychnęła i przewróciła oczami.

Przytulałam policzek do krawędzi samochodu i chłonęłam każde ich słowo, ledwo dławiąc w sobie napady śmiechu. Byli zabawniejsi od wszystkich tych, których miałam okazję w życiu przeszukiwać. Byli też liczniejsi. Zacisnęłam mocniej palce na pistolecie.

— Czuję się jakbym znów jechał w Pudle — jęknął brunet mocujący się z liną. — Od kiedy mogę wyginać nogę w ten sposób?

—Winston, możesz mnie puścić?— sapnął blondyn obok.

— O, Aris. Wybacz stary.

— Niedobrze mi – Patelniak złapał się za brzuch. — Winston, pamiętasz jak schab zniknął ci z talerza? To zaraz go zobaczysz z powrotem.

Słyszący to Azjata, którego imienia wciąż nie usłyszałam, odsunął czarnoskórego na odległość ramion. Na jego twarz wpłynął wielki grymas, który jeszcze bardziej zwęził już i tak wąskie oczka.

— Newt! – zawył. — Przysięgam, że jeśli się nie pośpieszysz, to zrobię ci z nosa kulfon jak u Gally'ego!

— Cholera jasna, stul mordę, Minho — odwarknął głos z dołu. — Thomas, na trzy. Raz, dwa...

Trzy. W tamtym momencie z dziury wyłoniły się kościste dłonie, które zacisnęły się na wystającym z piasku korzeniu, uwydatniając siateczkę żył. Później była brązowa kurtka, blond czupryna, chude ciało i równie chude nogi. W końcu chłopak całkiem wyczołgał się z dołu. Klatka piersiowa poruszała się mu szybko, choć ruchy miał powolne. Włosy były pełne piachu, mimo to lśniły złotem w słonecznym blasku. Zmrużyłam ostro oczy.

Blondyn parę chwil pozostał na czworakach, łapiąc głębsze oddechy. Kilka kolejnych sekund zajęło mu dźwignięcie się na nogi, co obserwowałam z dziwnym ciężarem na sercu. Szło mu to tak ciężko i nieudolnie. Postawił krok i zachwiał się. Oddech ugrzązł mi w gardle. Myślałam, że jak nic runie do przodu. On jednak zrobił całkowicie co innego.

Przeniósł cały ciężar na jedną nogę, drugą lekko podciągając do góry. Otrzepał spodnie z kurzu, a przy jego kolejnym głębszym wdechu jego mięśnie zarysowały się na mokrej koszulce. Przechyliłam lekko głowę w bok.

— Heros powstał — (chyba) Minho złożył ręce. — Więc teraz łaskawie rusz tyłek i uwolnij nas!

— Ty – blondyn wskazał palcem na wisielca. — Ty sobie poczekasz.

Minho zrzedła mina. Chłopak, chyba o imieniu Newt, odwrócił się w stronę dziury i zwiesił głowę w dół. Chwilę tak stał, obserwując to co na dole, gdzie mi w tym czasie ścierpła noga. W końcu usłyszałam jak parska śmiechem.

— Wspomnienia wracają, co nie, Świeżuchu? — kiwnął głową. — Dawaj rękę.

W tamtym momencie przeładowałam magazynek. Odetchnęłam głęboko. Dasz radę, szepnął mój rozum, gdy ciało wychodziło zza samochodu. Stawiałam kroki ciche i pewne. Wzrok utkwiłam w tyle głowy chłopaka, tak samo jak lufę pistoletu. Gdzieś obok mojego ucha przeleciała mucha, ale nawet to nie zakłóciło mojego szyku.

— Newt... — mruknął Azjata, którego oczy poszerzyły się znacznie na mój widok.

— Poczekaj na swoją kolej, Smrodasie — zbył go.

Wtedy już nie tylko Minho obserwował mnie przerażonym spojrzeniem. Chłopaki pod siatką przestali się szamotać, bacznie śledząc moje kroki. Dziewczyna głośno przełknęła ślinę.

Rękę miałam niezachwianą. Celnie mierzyłam w głowę blondyna, zbliżając się coraz bardziej. Mocniej zacisnęłam palce na rączce.

— Stary, odwróć się — tym razem odezwał się drugi wisielec.— Teraz.

— Jestem ciut zajęty — rozejrzał się i chwycił leżącą obok deskę. — Dobra, spróbujemy z tym. Thomas, masz to złapać...

— Newt, ty pikolony idioto! — nie wytrzymał Minho. — Za tobą!

Blondyn znieruchomiał. Przez moment nie ruszał się wcale, aż wreszcie powoli się wyprostował, mocno zaciskając palce na desce. Ja za to mocniej ścisnęłam rączkę pistoletu, mierząc w jego głowę. Przysunęłam palec do spustu.

— Rzuć to — warknęłam. — No już.

Chłopak z ociąganiem odrzucił deskę na bok. Zadarłam kącik ust pod chustą.

— Teraz się odwróć. Powoli.

Jak powiedziałam, tak zrobił. Stanął twarzą do mnie, trzymając głowę spuszczoną. Mogłam dostrzec brud mieszający się z potem na jego skórze, ale wszystko inne ukrywały jego przydługie, złociste włosy.

— Boisz się spojrzeć napastnikowi w oczy? — prychnęłam po kilku sekundach.

Chłopak przyjął to jako wyzwanie. Z opanowaniem uniósł głowę, uderzając we mnie spokojnym spojrzeniem, które zaburzyło moją postawę. Od jego nacisku zakołowało mi się w głowie. To nieco wybiło mnie z szyku. Jak mógł być tak spokojny z lufą przy czole? Zastygłam z palcem na spuście.

Celowałam prosto między jego czekoladowe oczy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro