Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

01 | Ucieczka

Kopnęłam w puszkę, dawno już opróżnioną przez innych włóczęgów, po czym rozejrzałam się po opuszczonym supermarkecie. Całkiem był zdemolowany. Ściany oblepiał grzyb, większość półek spróchniało i popękało, nie będąc już w stanie dźwigać nic więcej poza kurzem, a śmieci walały się w każdym kącie. Co najgorsze – wszystko zostało obrabowane. Jedyne co udało mi się znaleźć to kilka torebek herbaty i saszetkę z kaszą. To nie były udane łowy.

– Chrzanić to – burknęłam.

Wiedziałam, że nie miałam już czego tam więcej szukać. Odwróciłam się więc i opuściłam walącą się ruderę, wcześniej zarzucając na głowę kaptur. W opuszczonym lata temu mieście nie spodziewałam się spotkać jakichś przejezdnych, co dopiero mieszkańców, ale zawsze wolałam dmuchać na zimne. Ostatnio samoloty DRESZCZ-u coraz częściej przelatywały mi nad głową, a mnie nie było stać na wykrycie.

Miasto od dawna nie było zamieszkiwane. Od kiedy Słońce postanowiło wybuchnąć Ziemi w twarz, a wirus zaczął mieszać ludziom w głowach i doprowadzać ich do szaleństwa, nikt już tam nie zaglądał. Dawniej pnące się do nieba wieżowce, wtedy liche konstrukcje, grożące zawaleniem w każdej chwili. Ulice puste. Okna wybite. Cegła na cegle. Miasto bez duszy.

— Co do...

Zatrzymałam się nagle. Warkot silnika uderzył w moje uszy, a ogromny cień zaczął sunąć ulicą w moją stronę. Tylko na moment uniosłam wzrok na niebo. Tyle wystarczyło, aby samolot zbliżył się bardziej. Miałam mało czasu. Oraz serce w gardle.

Schowałam się pod maską samochodową wystającą z ziemi, która była moją pierwszą i jedyną myślą. Skuliłam się w kulkę, mocno przyciskając plecak do piersi, a plecy do metalu. Krew szumiała mi w uszach. Zacisnęłam oczy i czekałam.

Kilka chwil później było po wszystkim. Cień zniknął, a jedyne co słyszałam było bicie własnego serca. Wyszłam ze swojej kryjówki i odetchnęłam głośno, czując ciężar spadający z barków. Było – minęło. Ruszyłam w dalszą drogę, przyśpieszając kroku i starając się nie bujać myślami w obłokach.

Całkowicie rozluźniłam się dopiero w mieszkaniu. Szczelnie zaryglowałam drzwi, a następnie zapaliłam światło. Zdjęłam plecak z pleców i rzuciłam go na stół, nie zamierzając go rozpakowywać od razu. Dobijała mnie jego mała zawartość. Nie chciałam się znów denerwować.

Ciszę zakłócił szum radia. Zabrałam je kiedyś żołnierzowi DRESZCZU-u, który samotnie odbywał patrol. Dzięki temu miał kontakt z bazą. Wtedy zniekształcone głosy próbowały wydostać się z pudełka, ale nic nie dało się zrozumieć. Zaciekawiona podeszłam bliżej i zaczęłam kręcić gałką w różne strony. Lewo i prawo, prawo i lewo. Góra i dół?

— Cholerny szmelc!

Zirytowana walnęłam w pudełeczko, które od razu złapało sygnał. Spojrzałam z uznaniem na swoją pięść, a w głowie przybiłam sobie samej piątkę.

...C16 do Bazy, C16 do Bazy... W przystani ich nie ma. Powtarzam, w przystani ich nie ma... Lecimy na zachód... Powtarzam...

— Co wy znów knujecie — mruknęłam pod nosem.

W końcu olśniło mnie, aby to wszystko zapisywać. Chwyciłam najbliższy ołówek i pierwszą lepszą kartkę, szybko gryzmoląc wyrzucane przez radyjko słowa.

— Danny! — krzyknęłam, nie odrywając wzroku od kartki. — Danny, musisz to usłyszeć!

Westchnęłam, gdy znów nie otrzymałam odpowiedzi. Wsadziłam ołówek w zęby, radio pod pachę a kartki ścisnęłam w dłoniach, przechodząc do drugiego pomieszczenia. Tam, w rozległym łóżku ze stosem książek zamiast nóżki, leżał średniego wieku mężczyzna. Blada skóra wtapiała się w tło białej poduszki, tłuste i niesforne blond włosy częściowo zalewały spocone czoło, a on sam wgapiał się w sufit. Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy z hukiem postawiłam radio na szafce nocnej.

— O, wróciłaś — przekręcił głowę w moją stronę. — Znalaz...

— Spytasz mnie później. Teraz słuchaj.

Mężczyzna westchnął, ale posłusznie skupił uwagę na urządzeniu. Ponownie zaczęłam kręcić gałką w tą i tamtą. Wreszcie odskoczyłam od radia, gdy zaczęło gadać.

Tutaj G7, wschodnie skrzydło jest czyste. G7 do Bazy, powtórzcie ich numery...

— O co tutaj chodzi? — spytał Danny.

— Ja nie wiem — wzruszyłam ramionami. Postukałam się ołówkiem po brodzie, spoglądając na niego z rozbawieniem. — To ty z nimi pracowałeś.

Natychmiast zgromił mnie spojrzeniem. Jego wzrok mówił wszystko: to było dawno i ucisz się. Ponownie przewróciłam oczami i prychnęłam głośno. To zawsze kończyło się w taki sposób. Nie warto było iść tą ścieżką, którą Danny dawno zostawił za sobą.

— Tu Baza. Powtarzam numery. Uwaga, powtarzam numery.

— Teraz cicho!

— Przecież nic nie mówię.

— Ciii — przyłożyłam palec do ust mężczyzny.

— Zaginione obiekty to B1, A0, A1, A5, A7...

Nagle głos kobiety zanikł w nieprzyjemnych szumach. Znów walnęłam z całej siły radio, jednak za kolejnym razem to już nie pomogło. Warknęłam zirytowana. Już zamachnęłam się ponownie, gdy w porę Danny złapał za mój nadgarstek. Spojrzałam na niego zaskoczona.

— To nie usterka — odpowiedział pewnie.

...Macie ich znaleźć, do cholery! Słyszycie mnie? Chcę ich mieć wszystkich!...

Skrzywiłam się znacznie i zatkałam dłońmi uszy. Krzyk mężczyzny był pełen furii i jadu, którego smród wyczułam przez niewielkie pudełko z głośnikiem. Tym samym wywołał dreszcz, który nieoczekiwanie przebiegł po moich plecach.

Danny jednym ruchem zgasił radio. Opadł z powrotem na poduszkę i wlepił zamyślony wzrok w sufit, nie racząc mnie żadnym wyjaśnieniem. Widziałam jak mocno zaciskał szczękę. Bałam się, że zaraz usłyszę głośny trzask kości, ale wtedy nie wiedziałam jak uspokoić mężczyznę.

— Co to wszystko znaczy? — spytałam rozdrażniona. Nie ogarniałam niczego z tych wojskowych kodów, ale potrafiłam wyczuć, że kryło się za tym coś poważnego.

Danny jeszcze przez chwilę milczał. Analizował wszystko co usłyszeliśmy w głowie. Wiedziałam, że gdy wszystko sobie poukłada, on podzieli się ze mną swoim zdaniem. Zawsze tak robił. A ja nigdy go nie poganiałam.

— Miło znów usłyszeć wkurzonego Jansona — prychnął nareszcie, mówiąc to bardziej do siebie niżeli do mnie. — Milej byłoby go teraz zobaczyć. Zapewne wrzeszczy i grozi bronią komu popadnie.

— Kto to Janson? — zmarszczyłam brwi. — Czego oni szukają? Co to za obiekty? Jak...

— Przystopuj — przerwał mi, a ja posłusznie zamilkłam. Mężczyzna westchnął i przetarł twarz dłońmi. — To dużo bardziej skomplikowane.

Miałam ochotę wybuchnąć ironicznym śmiechem. Nie sądziłam, aby cała ta akcja mogła być bardziej popaprana i niezrozumiała od tego, co już o niej usłyszałam w radiu. Jednak potem Danny spojrzał mi poważnie w oczy, a ja zaczęłam się wahać.

— Sprostuj to jak tylko się da — docisnęłam go.

— Uciekli — szepnął. Uśmiechnął się lekko. — Dzieciaki z Labiryntu uciekły.

Danny odwrócił wzrok i odleciał myślami gdzieś daleko, za to ja skupiłam się na tych swoich, które wrzały w mojej głowie. Wiedziałam czym był Labirynt. Na szczęście nigdy nie miałam okazji tam trafić, nie byłam nawet temu bliska, ale wiedziałam o nim dużo. Chory test stworzony przez ludzi o równie chorych mózgach. Cholerna symulacja, pełna mecho-besti i ich diabelskich igieł. Klatka życia i śmierci, która... wybierała między jednym a drugim.

I z tym wszystkim zmagały się kilkunastoletnie dzieci. Osoby młode, pełne marzeń, ambicji i nadziei. Ludzie tacy jak ja.

Dzięki Danny'emu, który dawniej pracował nad projektem Labiryntu, znałam jego idee. Znałam, ale nigdy się z nimi nie pogodziłam.

Wtedy jedna, głośna myśl nasunęła mi się do głowy. Zagryzłam smutno wargę i spuściłam głowę, czując jak żal mocno ściska moje serce.

— Uciekli... – szepnęłam cicho. — Uciekli na Pożogolisko... Prosto w płomienie śmierci.

Blondyn obrzucił mnie zmęczonym spojrzeniem. Przyznał mi rację. Wiedział, że grupka dzieciaków nie poradzi sobie w świecie, który wcześniej wymazali im z pamięci miksturą. Prędzej czy później wpadną w szpony Poparzeńców bądź przegrają z promieniami Słońca.

Nie mieli szans.

— Tak — Danny mruknął smętnie. — Biedne dzieci...

Przez moment żadne słowo nie opuściło naszych ust. Stwierdziłam, że to był hołd. Dla ludzi, którzy uniknęli niebezpieczeństwa skazując się na śmierć.

Z myśli wyrwały mnie nagle przeraźliwie krzyki z zewnątrz. Szybko podniosłam się z podłogi i podeszłam do okna, dyskretnie wyglądając na ulicę. Zacisnęłam mocno wargi, czując serce bijące w przełyku.

— Kto to?

— Poparzeńcy — mruknęłam szeptem, nie odrywając wzroku od pary stworów. — Chyba czegoś szukają.

Przyglądałam się, jak brudny mężczyzna z kępką włosów na głowie zagląda do wraków samochodów na ulicy, a kobieta z krwią na sukience sprawdza okoliczne budynki. Po chwili oboje stanęli na środku drogi, rzucając się na siebie i wszczynając szarpaninę.

— Co robią?

— Rozmawiają. Nie... Kłócą się — poprawiłam, obserwując ich chaotyczne ruchy. Później jeden z nich walnął tego drugiego i pchnął w stronę, z której przyszli. — Poszli.

— Schowałaś drabinę?

Spojrzałam na niego oburzona. Mężczyzna, nic sobie z tego nie robiąc, nadal zaciskał niespokojnie szczękę.

— Oczywiście, że tak — burknęłam. — Nie jestem głupia.

— Tego nie powiedziałem — bronił się.

— Jeśli myślisz, że mogłabym zapomnieć takiej rzeczy, to masz mnie za głupią.

— Ellie...

— Nie wejdą tu – zapewniłam. — Ręczę za to.

Danny nie powiedział nic więcej. Pokiwał tylko głową i ułożył się na poduszce, zanosząc się napadem kaszlu. Niespokojna zrobiłam kilka kroków w jego stronę i położyłam dłoń na gorącym czole.

— Nie poprawia ci się — szepnęłam zmartwiona.

— Wszystko jest dobrze — wycharczał ledwo. — To minie.

— Jutro pójdę do galerii — zadecydowałam, łapiąc i ściskając go za rękę.— Widziałam tam aptekę. Może znajdę coś, co choć trochę ci pomoże.

— Nic mi...

— Wiem, wiem. Nic ci nie jest — przerwałam mu, przewracając oczami. — W takim razie poszukam czegoś, co doda ci sił i mięśni, mięczaku — prychnęłam, a potem dźgnęłam go w chuderlawe ramię.

Danny uśmiechnął się lekko, mocno ściskając za moje palce. Dawniej jego uśmiech sięgał oczu, ale musiałam się zadowolić tym, na jaki wtedy było go stać.

— Idź już spać, Ellie.

— To idę.

Wstałam i ruszyłam w stronę wyjścia. Zatrzymałam się jednak przy samej framudze, ostatni raz rzucając spojrzeniem w jego stronę.

— Potrzebujesz jeszcze...

— Do wyrka!

— Już idę! Dobranoc!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro