Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Nowy plan

Od samego początku podejrzewano, że do ich tajnej bazy została wysłana akurat Agentka 22 co całkowicie nikogo nie pocieszało, udało im się jednak zapędzić ją tak w kozi róg, że ta nie miała innego wyjścia jak ucieczka; pomińmy, że puściła przy okazji budynek z dymem. Czarnej Czapli oraz Bradforda tak naprawdę nie obchodziły straty w ludziach ani to, że stracili kolejne miejsce badań. Obu tych rzeczy akurat będąc na samym szczycie organizacji mieli pod dostatkiem, ich niepokój był wywołany kompletnie czymś innym, czymś o czym naprawdę nieliczni wiedzieli. A tym czymś był nie kto inny jak eksperyment 87 pieszczotliwie zwany przez nich April. Planowali stworzenie klona od naprawdę długiego czasu. Zbierali odpowiednie materiały, zgłębiali coraz mocniej dziedziny powiązane z genologią - nawet jeśli nie były ze są aż tak ściśle powiązane i ledwo udało im się osiągnąć cel z małą próbką którą zdołali pobrać tak by Scrooge się nie zorientował. To wszystko nie mogło pójść na nic, nie teraz kiedy ustabilizowali względem tego sytuację.

Mieli jednak dużo próbek DNA z ich wcześniejszego projektu chociaż Bradfordowi się to nie podobało. To było jak coś na zasadzie ponownego przepalania metalu po to żeby zrobić z niego coś innego i powtarzać ten proces w kółko. Szansę na powodzenie ponownie mogły spaść o te pięćdziesiąt procent i mogło im to narobić jeszcze więcej problemów. Wtedy wpadli na pomysł bliźniaków. Według Czapli mogło to powiększyć szansę na to, że klony nie umrą w trakcie tego wszystkiego, a gdyby ktoś ponownie chciał ukraść jedną z nich mieliby w końcu jeszcze jedną. Niechętnie lecz zgodził się, musieli działać i nie mogli pozwolić sobie na stanie w miejscu, odzyskanie 87 również nie wchodziło w grę, na pewno nie teraz. W tym czasie natomiast dowiedzieli się również o planie rakiety której budowy podjął się McDuck. Miała to być niespodzianka dla jego siostrzenicy, młodej matki której dzieci się jeszcze nie wykluły. Starzec nie chciał się im z niczego wytłumaczyć, nawet dlaczego ją buduje jednak Bradford miał swoje własne podejrzenia.

Wiedział również jaka była młoda kaczka. Jej temperament był naprawdę wysoki i wybuchowy, nigdy się nie cofała ze względu na swoją dumę, miała słomiany zapał do wszystkiego oprócz przygód oraz była nad wyraz irytująca. Był jednak pewien mały szczegół który zamierzał wykorzystać. Zawsze robiła to co chciała nie bacząc na okoliczności i nie rozpatrując żadnych za i przeciw. I to mogło ją zgubić lub akurat w ich przypadku pomóc w końcu podzielić tą rodzinę na części, których już nigdy nikt nie będzie mógł z powrotem poukładać.

***

Donald był wściekły, nie, Donald był wkurwiony. W ostatnim czasie i tak zadziało się już po prostu za dużo. Czuł się wyczerpany i nawet jego porywczy gniew który zdawał się aż z niego tryskać zwyczajnie nawet nie miał siły się przez tą barierę przebić co było nadzwyczajnym zjawiskiem. Zacisnął mocniej dłonie na uchwycie wózka wbijając wzrok w jajka, które były w nim ułożone i przykryte kocem, a wszelakie emocje, które mogły doprowadzić w najlepszym wypadku do rozbicia czegoś cennego zmieniły się w zbyt namacalną rezygnację. Nie chciał teraz pokłócić się z Dellą, nie chciał żeby w ogóle kiedykolwiek to się stało. Kochał swoją siostrę nad życie, była jedną z nielicznych osób którym ufał mimo wszystko. I mimo iż by się do tego nie przyznał teraz ona zawiodła jego zaufanie.

Kiedy oznajmiła im, że będzie miała jaja oczywiście, że się ucieszyli, byli wręcz w niebo wzięci. No bo kto by się nie cieszył słysząc, że ich rodzina się powiększy o nawet trzy małe skarby? W głębi duszy jednak czuł, że jego bliźniaczka nie była gotowa. W jego oczach nadal była jeszcze za mało dojrzała i zbyt dziecinna do tak ważnej roli, a nie chciał żeby przez jej zachowanie któremuś dziecku stała się krzywda. Już widział oczami wyobraźni jak małe dzieci, które nie potrafiły nawet dobrze czytać były przez nią ciągnięte na różne wyprawy gdzie o mało nie łamią sobie kruchych kości bądź dostają wstrząsu mózgu. I mimo tak drastycznych obrazów w jego głowie nie miał aż tyle nerwów by wyobrazić sobie przerażone miny chłopców bądź ich łzy. Bo obrażenia fizyczne to jedno, a psychiczne już drugie i zupełnie inne. Mógł nawet mówić to z własnego doświadczenia, w końcu nigdy go nie obchodziło czy podczas misji na morzu się zrani (co również niezdrowo praktykuje nadal) jednak czasami nawet teraz kiedy widział jakąś rzecz kojarzącą się mu z jakimś wydarzeniem, z które wyszedł cało miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Nie życzył tego nikomu, a już zwłaszcza maluchom.

I jego obawy niestety zostały potwierdzone mimo wszystkich cichych modlitw do sił wyższych w których nawet nie wierzył, trudno bowiem było to robić skoro dosłownie raz miał tą wątpliwą przyjemność zasiąść do posiłku z samym Zeusem. Ale nadal miał nadzieję na to, że przynajmniej Scrooge nie postanowi go zostawić na pastwę losu, nic bardziej mylnego. Właściwie to on był nawet powodem dla którego Della w ogóle wsiadła do tej rakiety, w końcu przecież by tego nie zrobiła gdyby on nie polecił zbudowania jej. Słyszał ogłuszające go pikanie zza ściany jednak nawet nie trudził się by zobaczyć co to było, wiedział to doskonale. Brak sygnału. Posłał jeszcze w stronę wuja ostatnie wrogie spojrzenie chociaż ten nie mógł tego zobaczyć i ruszył przed siebie chcąc jak najszybciej wydostać się z tej duszącej go rezydencji. Jedynym czego teraz chciał to wrócić na swoją łódkę mieszkalną w porcie. Był wdzięczny sobie z przeszłości, że jednak zdecydował się na jej zakup, teraz nie miałby już na to czasu i najpewniej musiał poprosić o pomoc Gladstone którego z całego serca nie chciał widzieć mimo iż wiedział, że będzie musiał się z nim w końcu spotkać. Mimo wszystko poinformowanie kogoś o śmierci przez wiadomość nie było ani trochę taktowne.

Dni mijały aż w końcu upłynął tydzień. To właśnie w tym dniu jajka miały się wykluć i po raz pierwszy miał zobaczyć swoich siostrzeńców. Jego mięśnie cały czas były napięte i w gotowości zupełnie tak jakby coś miało się zaraz na jego rzucić mimo iż wiedział, że niebezpieczeństwo pod żadnym pozorem im nie groziło. Tak naprawdę niewiele osób w stu procentach wiedziało o jego pokrewieństwie z samą najbogatszą kaczką na świecie ponieważ nie lubił zawierać znajomości tylko i wyłącznie o to, większość ludzi mogła się jednak domyślać mimo iż nie powiedziano im tego. Nie odchodził od prowizorycznego legowiska praktycznie wcale, nawet swoje potrzeby próbował zdusić do praktycznego minimum żeby zawsze być po to by zaopiekować się dziećmi. Akurat wtedy kiedy przysypiał usłyszał pierwsze pęknięcie. Było ono na tyle delikatne, że naprawdę wielu mogło je przegapić jednak on zdołało wyrwać Donalda z snu oraz postawić go na równe nogi.

Szczerze było lepiej niż spodziewał się, że będzie. Pisklęta wychodziły powoli z jajek i wyglądały na naprawdę całkiem zdrowe. Przynajmniej tak było przy pierwszych dwóch jajkach. Potem nastąpiła kolej na trzecie i wtedy rozpoczęły się schody. Donald czekał dobre dwadzieścia minut nawet nie ruszając się o milimetr i oczekując chłopca aż ten wydostanie się na zewnątrz, to jednak nie nastąpiło w tym odcinku czasu, nie pojawiło się nawet jedno pęknięcie. To go przerażało. Nie mógł czekać w nieskończoność to mogło zagrozić życiu chłopca, postanowił więc nieco wspomóc ten proces. Doskonale pamiętał jak co powinien w tej sytuacji zrobić więc pobiegł do kuchni gorączkowo przerzucając różne rzeczy żeby dostać się do tej konkretnej, jego lęk również wcale nie ułatwiał sprawy. Kiedy wreszcie ją znalazł i w pośpiechu wrócił do pokoju w głowie powtarzał sobie czynności, które musiał wykonać jak mantrę. Wtedy się jednak zatrzymał zszokowany w miejscu wpatrując się w gniazdo, a przedmiot wyślizgnął się spomiędzy jego palców. Upadł na kolana, jego oczy rozszerzyły się, a źrenice zmniejszyły w szoku.

Trzecie jajko zniknęło.

***

— Że co zrobiłaś?! — Krzyk rozniósł się dookoła, a oczy sępa rozszerzyły się w niedowierzaniu, ale i stłumionej złości kiedy wpatrywał się w Czaple.

— Cicho bądź, zaraz obudzisz tego demona — machnęła na niego ręką nie przejmując się jego wybuchem i stojąc nad urządzeniem wypchanym poduszkami w którym leżało niedawno co narodzone i śpiące pisklę. Jej twarz wykrzywiła się w niezadowoleniu kiedy ten niepokojąco gwałtownie się obrócił na drugi bok jednak nie otworzył swoich ślepi.

— Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego co ty właśnie zrobiłaś? — Syknął na nią chociaż wiedział, że to była już przegrana walka. On był samym przywódcą do cholery! Tylko dzięki niemu FOWL powstał i tylko dzięki niemu nadal stoi. Nikt nie miał żadnego prawa mu się sprzeciwiać. Tutaj nawet nie doszło do sprzeciwu, nawet nie został zapytany o to czy byłaby możliwość uprowadzenia chłopca. Chwycił się za nasadę dzioba. — To jest cholerne pisklę. Nie mamy teraz czasu bawić się w opiekunki.

— Dlaczego by nie? Pomyśl. Tamta rodzina się rozpadła, przynajmniej na razie. To znaczy, że nie będziemy musieli się nimi zajmować. Po za tym to jest właśnie potomek samego Scrooge'a McDucka! To prawda, że zwój i tak objawi się eksperymentowi 87 jednak jeśli dobrze to rozegramy będziemy mieli po swojej stronie jego siostrzeńca który pomógłby nam w realizacji planu. Wystarczy, że wychowamy go tak żeby był nam lojalny — uśmiechnęła się niewiarygodnie z siebie dumna i nie robiąc sobie nic z tego jak pięści mężczyzny zacisnęły się dość mocno w pięści. — Wystarczy pobyć nieco cierpliwym i tada, mamy kolejny atut. A z tego co słyszałam w końcu dla ciebie bardziej liczą się efekty niż czas który trzeba włożyć żeby do nich doprowadzić.

— Już pomijając samo to, — westchnął wpatrując się w jej oczy — możesz mi wytłumaczyć dlaczego wybrałaś dzień wyklucia się do porwania?

— Nie planowałam tego żeby to było akurat teraz. Po za tym już dwa jaja były wyklute więc wzięłam to, które jeszcze przetrwało — zapukała w szkło na chwilę zapominając, że w jej interesie nie było budzenie kaczki. — Wyobrażasz sobie, że chwilę po tym jak dotarłam do bazy zaczęło się wykluwać? Najwyraźniej miało serio słabe szansę na przeżycie. Nie wiem również czy przypadkiem gdyby nie moje maszyny przeżyłoby samo, możliwe, że uratowałam je od śmierci — wzruszyła ramionami jawnie zadowolona z siebie.

— Z kim ja pracuję — pokręcił głową mamrocząc pod nosem. — Zgoda, niech dzieciak pozostanie. Jednak — uniósł palec wpatrując się w nią z ostrym i nieugiętym błyskiem w oku — jesteś za niego w pełni odpowiedzialna. Jeśli cokolwiek się stanie za jego sprawą ty ponosisz konsekwencje.

— Ależ oczywiście — wycedziła przez ściśnięte zęby, wiedziała, że już wystarczająco nadszarpnęła limit mężczyzny i lepiej byłoby dla niej gdyby tego już dzisiaj nie robiła.

Bradford wyszedł z pomieszczenia pozostawiając ją samą nad prowizorycznym łóżeczkiem. Włożyła palec do środka po czym trąciła złośliwie dziub dziecka i odeszła do biurka na którym leżały różne fiolki z substancjami. Teraz pozostało jej tylko dokończenie jej klonów.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro