Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 12 - Po prostu milczmy

— Co takiego się stało? — usłyszała głos Luizy, którą rankiem zastała w kuchni. Chciała od razu się wycofać, ale nie mogła tak po prostu jej unikać.

— Co dokładnie masz na myśli? — zapytała, zastanawiając się czy dziewczyna nie widziała przypadkiem jak Caleb wchodził do jej sypialni. Mimo wszystko nie wyglądało to dobrze, nawet, gdy był z nimi Jim, a sytuacja była trudna dla każdego z nich.

— Miałaś wczoraj wyjechać. Rozumiem, że nie zrobiłaś tego ze względu na chłopca, ale nie rozumiem dlaczego obiecałaś jego matce, że zostaniesz tu dłużej. Powinnaś zniknąć stąd jak najszybciej — powiedziała blondynka, z nutą pretensji w głosie, a Indi wpatrywała się w nią z niedowierzaniem. To, co słyszała, dosłownie ścięło ją z nóg.

Jeszcze wczorajszego dnia Luizie nie przeszkadzało, że zostanie tu przez miesiąc. Później całkiem spokojnie przyjęła fakt, że zostanie jeszcze jedną noc, pomimo że zdecydowała się wyjechać, co przecież było Luizie na rękę. Zachowywała się całkowicie racjonalnie. Rozumiała sytuację i wydawała się być nad wyraz tolerancyjna, ale teraz. Skąd ten atak? Może chodziło o to, że Caleb zupełnie zignorował Luizę, zabierając Indi do ogrodu? W sumie było to podłe w stosunku do niej, ale jeżeli zignorowała ten fakt poprzedniego wieczoru, to dlaczego teraz na nią napadała? Powinna od razu zareagować, albo nadal siedzieć cicho. Indigo zaklęła w myślach. To dziecko i cała sytuacja budziły coraz gwałtowniejsze emocje. Jak mogła jeszcze oceniać Luizę? Przecież to właśnie ona była stroną poszkodowaną.

— Chodzi o Jima. Nie mogłam odmówić, on jest... — Nie wiedziała co powiedzieć i jak wytłumaczyć kierujące nią pobudki.

— Nie mam pojęcia, kim dla ciebie jest i nie potrzebuję tego wiedzieć, ale to dziecko wygląda na chore i zaniedbane, więc jego matka zamiast podrzucać ci zgniłe jajko, powinna raczej pomyśleć o jakimś zakładzie dla tego biednego chłopca. Pomysł z urządzaniem mu przyjęcia w moim domu jest zdecydowanie nie na miejscu — warknęła, a Indi dosłownie zaniemówiła.

Jeżeli do tej pory była zszokowana zachowaniem blondynki, która jeszcze wczoraj była wręcz uosobieniem taktu i zrozumienia, to teraz wybuchła w niej wręcz szalona złość. Jak mogła obrażać chore dziecko, sama spodziewając się własnego? Przecież takie nieszczęście, jakim była choroba Jima, mogło dotknąć każdego, nawet ją. Przymknęła na chwilę powieki, starając się powstrzymać gwałtowny wybuch, bo przecież nie mogła zrobić tego czego chciała, a w tym momencie miała ochotę jedynie przywalić tej ślicznotce w zęby.

— Zacznijmy od ustalenia najistotniejszej rzeczy, Luizo — zaczęła, spoglądając na nią stanowczym, chłodnym wzrokiem. — W tym momencie jest to jeszcze MÓJ dom, a ty jesteś tu jedynie gościem i dobrze ci radzę, nie zapominaj o tym. A jeżeli chodzi o małego Jima, to byłoby dla ciebie naprawdę lepiej, abyś już więcej go nie obrażała, w innym przypadku po sześciu miesiącach przeprowadzimy ze sobą jeszcze jedną rozmowę, której przebieg będzie wyglądał zupełnie inaczej. Nikomu, absolutnie nikomu nie pozwolę ubliżać temu chłopcu i posunę się do rzeczy o jakiej ci się nawet nie śniło, jeżeli to dziecko poniesie z twojej strony jakąkolwiek przykrość — wypowiedziała na jednym wdechu, zaciskając dłonie w pięści i kryjąc je za plecami. — Czy zrozumiałaś to wyraźnie, czy chcesz abym wytłumaczyła dokładniej?

— Podpisany pod wpływem alkoholu papierek nie czyni cię właścicielką tego domu i żoną mojego...

— Skarbie, nie znasz mnie i życzę ci z całego serca abyś nigdy nie poznała. Widzę też, że Caleb nie wyjaśnił ci całej sytuacji, jaka miała miejsce tamtej nocy w Vegas. Owszem, zatańczyłam dla niego w nocnym klubie. To był zakład, a musisz wiedzieć, że tańczę całkiem dobrze, co zaowocowało podpisem mego męża w wiadomym miejscu. Nie jestem jednak striptizerką i zanim doszło do ślubu spędziliśmy bardzo miłą noc, którą do pewnego momentu doskonale pamiętam. Powinnaś wiedzieć też o tym, że jest coś, w czym jestem lepsza niż w tańcu — dodała złowieszczo.

— Co to takiego? — zapytała Luiza, przeszywając Indi wściekłym spojrzeniem.

— Możesz być pewna, że dowiesz się tego, jeżeli w jakikolwiek sposób sprawisz przykrość Jimowi, albo któremukolwiek z mych przyjaciół, ale ręczę, że dla ciebie będzie lepiej, aby do tego nie doszło — powiedziała po chwili milczenia, powodując, że twarz blondynki poczerwieniała. — Nie życzę sobie, aby w moim domu obrażano Jima, zapamiętaj to sobie i nie pij więcej kawy. To szkodzi dziecku — rzuciła szybko, zerkając na kubek z parującym płynem, który trzymała w dłoni Luiza, po czym odwróciwszy się na pięcie, wyszła z kuchni.

Było to dla niej nieco trudne. Zazwyczaj w takich sytuacjach nie dyskutowała, lecz działała, co dla drugiej strony nie kończyło się zbyt dobrze. Luizę uratowała jedynie radosna nowina, jaką miała w swym brzuchu. Nic więcej. W tym momencie jednak musiała odejść gdzieś i odreagować słowa, które zraniły ją do żywego. Chory i zaniedbany Jim, którego Luiza najchętniej widziałaby w zakładzie, dla Indi był kimś bardzo cenny, za kim już teraz zaczynała tęsknić, wiedząc, że już niedługo całkowicie zniknie z jego życia i nie będzie miała możliwości, aby otoczyć do swą przyjaźnią. Sama ta myśl była druzgocąca. A przecież tak naprawdę było o wiele gorzej. Przecież po jej wyjeździe zostanie tu Luiza, a jej nastawienie do chłopca było miażdżące.


Caleb schował się dosłownie w ostatniej chwili zanim wściekła jak osa Indi wbiegła do holu, a później zbiegła po schodach i zniknęła w drzwiach wyjściowych. Przez chwilę miał ochotę pobiec za nią, lecz powstrzymał się dosłownie w ostatnim momencie. Słyszał część rozmowy i był nią zarówno zdezorientowany, jaki i podekscytowany. Wyglądało na to, że Luiza próbowała wpłynąć na wyjazd Indigo, co bardzo go zaskoczyło, biorąc pod uwagę jej dotychczas dość pokojowe nastawienie, które budziło w nim wyrzuty sumienia. Teraz okazało się, że zachowanie Luizy nie było tak do końca poprawne, co nie zdziwiło go zbytnio. Była zawsze bardzo zasadnicza i obowiązkowa, nad wyraz poukładana i systematyczna. Wszystko planowała i działała wedle schematu. Dom, małżeństwo, dziecko. Wszystko dokładnie ustalone, a ona uparta w dążeniach do celu. Pasowało mu to, dopóki jego życia nie wywróciła do góry nogami jego piękna, młoda żona, która zaraziła go swym szaleństwem i spontanicznością. W tej chwili nie umiałby się już wpasować w żaden plan szablonowej Luizy z którą na szczęście się nie ożenił.

Nie za bardzo wiedział jak ma się teraz zachować. Czy powinien coś z tym zrobić, czy może pozwolić się temu potoczyć samemu, tak jak mówiła Indi. Sprawa była jasna i klarowna. Luiza nie grała czysto. Paliła go ciekawość, czym próbowała wpłynąć na Indigo jego była narzeczona, jednak nie mógł tak po prostu wejść i zapytać. Żadna z nich nie udzieliłby mu odpowiedzi. Dziwne było dla niego to, że Indi tak po prostu odpuściła i odeszła, nie było to do niej podobne, ponieważ w jakiś sposób matkowała małemu Jimowi. Czas, który spędzili wspólnie, sprawił, że znał ją już na tyle dobrze, iż wiedział, że w tego typu wypadkach raczej załatwiłaby sprawę krótko i bezpośrednio. Spodziewałby się raczej otwartego i bolesnego dla nieświadomej Luizy konfliktu. Chodziło o Jima, a przecież chłopiec był dla Indigo ważny, na tyle, że bez wahania ryzykowała życiem, gdy w grę wchodziło jego bezpieczeństwo. Co takiego powiedziała Luiza, że Indi uznała to za obrazę? Westchnął i wyszedł przed dom, po czym rozejrzał się i ujrzał w ogrodzie rudowłosą Indigo, która leżała wraz z chłopcem na trawniku. Wpatrując się w niebo o czymś mu opowiadała, od czasu do czasu wskazując na chmury, przez które przebijało jasne światło.

— Czy moglibyśmy porozmawiać? — usłyszał i zerknąwszy w bok, ujrzał stojącą obok blondynkę. Westchnął ciężko. Tak zapatrzył się na Indi, że nie usłyszał nawet kiedy podeszła Luiza.

— Muszę jechać do miasteczka. Indigo zrobiła listę rzeczy, które powinienem kupić na przyjęcie dla Jima — powiedział, starając się by zabrzmiało to w miarę uprzejmie. Nie zamierzał wdawać się z nią w dyskusje, nie miał też zamiaru być w stosunku do niej chamski, choć prawda była taka, że w tym momencie marzył jedynie o tym, aby wsadzić ją do auta razem z całym jej bagażem i odwieźć do najbliższego punktu lokomocyjnego, albo po prostu wezwać dla niej taksówkę. — Porozmawiamy później — dodał niechętnie.

— Pojadę z tobą — oświadczyła i ujrzała jak otwiera usta, aby zaprotestować, ale ubiegła go: — Muszę kupić kilka rzeczy, a ukrywanie mnie nie ma już chyba teraz sensu — dodała, a on zmarszczył czoło zdezorientowany. — Jim mnie widział, a zdaje się, że już wkrótce będziemy mieli gości, więc nie widzę przeszkód abym nie mogła zaopatrzyć się w kilka potrzebnych mi rzeczy.

— Napisz mi, czego potrzebujesz i...

— Czy jest jakiś powód, dla którego nie chcesz abym pojechała? — usłyszał i głęboko wciągnął powietrze. Tak, jest powód. I ma na imię Indigo — pomyślał.

— Myślałem, że może chciałabyś pomóc Indi — mruknął pod nosem.

— W niańczeniu tego dzieciaka? — zapytała i weszła do domu, zostawiając go lekko zdezorientowanego, po chwili wróciła trzymając w dłoni torebkę, którą przewiesiła przez ramię. — Doskonale wiesz, że nigdy nie lubiłam dzieci i myślę, że jeszcze przez kilka lat nie będę gotowa na macierzyństwo — zakończyła i odkręciwszy się na pięcie ruszyła w stronę auta w którym już po chwili siedziała. Uznał, że nie było sensu z nią dyskutować.

— Będzie dobrze, jeżeli...

— Tak, wiem, jestem jedynie znajomą, wcześniej się nie znaliśmy. Nasza związek rozwinie się dopiero po twoim rozwodzie — przerwała mu, a on zacisnął ze złością szczękę i wsiadł do samochodu, a następnie przekręcił kluczyk w stacyjce. Gdy przejeżdżał obok bawiącej się z Jimem Indigo, zatrzymał się i otworzył okno.

— Może pojedziecie z nami? — zapytał z nadzieją w głosie. Ujrzał na twarzy Indigo wahanie.

— Mieliśmy strzelać z procy! — Do jego uszu dotarł głos chłopca, w którym była nuta pretensji.

— Zostaniemy — wyszeptała Indi i podeszła do samochodu. — Zadzwoniłam do Silvii, będzie na ciebie czekała, pomoże ci w zakupach i ustalicie wspólnie co trzeba zrobić.

— Czy nie powinna to być nasza decyzja? — wmieszała się Luiza. — Ostatecznie to nasz dom, Calebie i to my powinniśmy zdecydować, na co się zgadzamy, a nie uważam, że przyjecie dla jakiegoś dzieciaka...

— To dom mój i mojej żony, z którą obecnie podejmuję wszystkie decyzję, również tę, dotyczącą przyjęcia dla Jima! — uciął krótko, ale stanowczo Caleb, rzucając w stronę Luizy chłodne, nie znoszące sprzeciwu spojrzenie.

— Rozumiem, ale przecież...

— To nie podlega dyskusji. — Spojrzał w stronę Indi, która przyglądała się mu w milczeniu. Jej oczy błyszczały radośnie, a on poczuł, że za jedno takie spojrzenie gotów byłby oddać dosłownie wszystko. — Gdybyś o czymś sobie przypomniała, to daj mi znać, żono — szepnął i puściwszy do niej oczko, odjechał.

— Nie musiałeś być taki dosłowny. Rozumiem, że niepotrzebnie odezwałam się w obecności chłopca, ale uważam, że trochę przesadziłeś ‒ oświadczyła nadąsanym głosem blondynka, która siedziała obok niego sztywno i beznamiętnie wpatrywała się przed siebie.

— Przepraszam — wymamrotał pod nosem i usłyszawszy sygnał przychodzącego sms'a, wziął do ręki telefon. „Nienawidzę cię" — przeczytał w myślach i uśmiechnął się. To były takie drobiazgi, które znaczyły więcej niż wybitne, górnolotne czyny. Właśnie te drobnostki kochał w niej najbardziej, ponieważ czyniły ich życie wielobarwnym i sprawiały, że w tym momencie nie chciał już przeżyć kolejnego dnia, chciał go chłonąć. A umiał to jedynie z nią.

— Nieważne. Byłabym jednak wdzięczna, gdybyś zwracał się do mnie z większym szacunkiem. Jestem przecież twoją narzeczoną i chyba to jest najistotniejsze. Wybaczyłam ci, że się z nią ożeniłeś i obiecałam cierpliwie poczekać, aż się rozwiedziesz, ale chcę abyś przestał mnie bagatelizował, ponieważ to ja jestem poszkodowaną stroną w całej tej sprawie. — Zacisnął mocniej szczękę słysząc jej słowa i ledwie powstrzymał się, aby jej nie uświadomić jak sprawa wygląda naprawdę.

— Indigo jest moją żoną i jest to dla mnie w obecnej chwili najistotniejsze. Nie musiała przyjeżdżać do mnie i godzić się na ten układ, a jednak zrobiła to, pomimo, iż mogła teraz przyjemniej spędzać czas. Dlatego mam zamiar... — Zamyślił się. Co miał zamiar? Przecież nie mógł jej na dobrą sprawę niczego powiedzieć. Ach, dlaczego Indi jest taka uparta? — pomyślał.

— Nie obawiaj się, kochanie. Doskonale grasz swoją rolę. I rozumiem to, chociaż jest mi trudno i właśnie dlatego ty też musisz mnie zrozumieć. Gdyby nie ta dziewczyna, byłabym teraz twoją żoną i...

— Wiele razy cię za to przepraszałem i nie neguję tego, nie próbuję się usprawiedliwiam. To się po prostu stało. Zachowałem się egoistycznie i postąpiłem w stosunku do ciebie niegodnie, niestety nie mam już na to żadnego wpływu. — Jechał szybko, gdyż chciał jak najprędzej dotrzeć na miejsce i zakończyć tę rozmowę. Na szczęście wjeżdżał już do miasteczka. — Prawdę mówiąc... być może nawet dobrze, że się tak stało. Życie tu jest zupełnie inne niż w Kalifornii. Trudniejsze. Byłoby ci się trudno dostosować do tych warunków.

— Doskonale to rozumiem, skarbie, ale zdecydowaliśmy przecież, że przeniesiemy się tu. Oczywiście jeżeli będziesz nalegał, to sprzedamy dom i zamieszkamy gdzie indziej. W sumie byłoby to nawet bezpieczniejsze. Bliskie sąsiedztwo gadów jakoś nie nastraja mnie zbyt pozytywnie, jeżeli mam być szczera — wyznała.

— Widzisz, właśnie o to mi chodzi, Luizo! — Spojrzała na niego zdezorientowana. — Ty nie czujesz się tu komfortowo, a ja wręcz przeciwnie. Uwielbiam to miejsce i nie robi na mnie wrażenia dzika natura — wyjaśnił.

— Nie przesadzajmy. Teren jest niesamowity i ma ogromny potencjał. Gdy zajmę się ogrodem, będzie tam o wiele przyjemniej. Rozbudujemy altanę, a może w przyszłości wybudujemy domek dla gości i oczywiście basen. A od rzeki odgrodzimy się murem, wtedy...

— Nie będzie żadnego muru! Nie chcę domku dla gości, bo jedyni goście, których chcę zaprosić, mieszkają na tyle blisko, że od biedy mogą nawet na pieszo wrócić do domu, a gdyby nie mieli na to ochoty, to mam niewielu znajomych i pomieszczą się w domu. Basen w żadnym razie nie wchodzi w rachubę, ponieważ byłby idealną przynętą dla dzikich zwierząt. Natomiast w ogrodzie absolutnie niczego nie brakuje — zakończył, spoglądając w stronę sklepu, do którego wchodziła właśnie Silvia. Odetchnął z ulgą na widok kobiety.

— Ależ ogród to istna katastrofa — usłyszał i przymknął na moment oczy zaciskając mocno dłonie na kierownicy. — Tam trzeba zrobić grządki i posadzić w nich kwiatki, teraz jest tam poplątanie z pomieszaniem. Trzeba je...

— Posegregować? — Wszedł jej w słowo.

— Oczywiście — stwierdziła zdecydowanie.

— Luizo, zrozum wreszcie. Ja odnajduję się w tym, co tam jest. W chaosie, jaki zrobiła Indigo, sadząc kwiaty, bo zrobiła to umyślnie, razem z Cece. Po prostu sypały nasiona gdzie popadnie i sprawiało im to radość. Później każdego dnia z ciekawością wypatrywały co i gdzie wyrośnie. Owszem, jest tam poplątanie z pomieszaniem, ale mi, nam się to podoba. Indigo bardzo dba o ogród. Pieli, podlewa, troszczy się o rośliny i nie przeszkadza nam to, że są one pomieszane. Wyglądają pięknie w dzień, a gdy siadamy wieczorami na tarasie, relaksujemy się ich cudownym zapachem i nie jest to istotne, czy róże rosną w grządce A, a peonie w grządce B — wyrecytował, praktycznie na jednym wdechu.

— Kto to jest Cece? — Zmieniła temat, w co było u niej powszechne, a on zaparkował i starając się opanować złość, wysiadł z samochodu.

— To dziewczynka, która do nas przychodzi. Odwiedzają nas dość często dzieciaki z okolicy — wyjaśnił, zorientowawszy się, że do niego dołączyła.

— Ale właściwie po co? — usłyszał i z całej siły powstrzymał się, żeby nią nie potrząsnąć.

— Ponieważ lubią spędzać czas z Indigo — oznajmił stanowczo, ucinając rozmowę. — A teraz byłoby dobrze, abyś zaopatrzyła się w to, co było ci potrzebne, ponieważ ja mam do załatwienia kilka spraw i nie będę ci towarzyszył.

— W co mam się zaopatrzyć? — Jej pytania coraz bardziej go drażniły.

— Chciałaś ze mną jechać, tłumacząc się potrzebą zakupów. Właśnie idziemy do sklepu, który jest całkiem dobrze zaopatrzony. Weź czego potrzebujesz i każ dopisać to do mojego rachunku — powiedział, kryjąc zniecierpliwienie w głosie i pospiesznie wszedł do sklepu w którym czekała na niego Silvia.

— Witaj, Calebie. Mam nadzieję, że nie jesteś na mnie zły. Nie chciałam robić kłopotu — usłyszał miły, nieco zatroskany głos matki Jima i uśmiechnął się uspokajająco.

— To dla mnie przyjemność, nie przejmuj się niczym, chętnie we wszystkim pomogę. — Uspokoił ją przyjaznym głosem. — Indi zrobiła mi listę zakupów, ale powiedziała, abyś jeszcze to przejrzała i dopisała czego brakuje — usłyszał za swoimi plecami ciche chrząknięcie i przewrócił oczyma ze zniecierpliwieniem. — Przepraszam, nie przedstawiłem was — mówiąc to odsunął się na bok tak, aby blondynka mogła stanąć obok. — To Luiza. Złożyła nam wczoraj niespodziewaną wizytę i będzie naszym gościem przez kilka dni — wyjaśnił i ujrzał jak Silvia uśmiecha się serdecznie i podaje dłoń Luizie.

— Miło mi cię poznać.

— Mi również.

— Teraz jeszcze bardziej mi głupio. Mogliście powiedzieć, że macie gościa. W takiej sytuacji chyba nie powinniśmy urządzać tego przyjęcia. Nie chciałaby zakłócić...

— Zanim dokończysz. — Powstrzymał ją ruchem ręki. — Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, co zrobiłaby Indigo, gdybyśmy teraz chcieli odwołać przyjęcie dla Jima — powiedział znacząco, a Silvia parsknęła śmiechem.

— Chyba masz rację — przyznała po chwili.

— W takim razie bierzmy się do roboty. Zdaje się, że Indi ustaliła z tobą jakieś szczegóły.

— Chętnie pomogę — zaoferowała Luiza.

— To wykluczone — zaprotestowała Silvia. — Jesteś gościem Indigo i Caleba, a i tak jest mi już głupio ze względu na to przyjęcie.

— Ale to naprawdę nie kłopot. Właściwie to chętnie poznam mieszkańców...

— Proponuję, abyś kupiła to, po co przyjechałaś — przerwał jej Caleb. — I faktycznie przyda się twoja pomoc. — Luiza uśmiechnęła się, słysząc te słowa, jednak jej radość nie trwała długo. — Weź mój samochód i wróć do domu. Indigo powie ci, co masz zrobić na miejscu. Tam jest więcej pracy — mruknął chłodno, sprawiając, że uśmiech zniknął z ust dziewczyny.

— Ale...

— Nie przejmuj się mną. Ktoś mnie podwiezie, gdy już skończymy.

— Ja to zrobię — powiedziała pospiesznie Silvia. — I tak będę przecież jechała po Jima. Chciałam też porozmawiać z Indigo. Jak ona się czuje? — zapytała z troską, a Caleb westchnął ciężko.

— Sam nie wiem. Z jednej strony wszystko jest w najlepszym porządku. Wczoraj wieczorem wybrała się z twoim synem nad rzekę i strzelali do aligatorów. — Ujrzawszy jak kobieta otwiera ze zdumienia usta, kontynuował: — Nie martw się, nic im się nie stało.

— Ale dlaczego tam poszli? — zapytała.

— Argumentowała to upadkiem z konia — oznajmił, na co Silvia głośno się roześmiała.

— Z konia?

— Chyba nigdy jej nie zrozumiem — wyszeptał z rozbawieniem.

— Po prostu nie jesteście dobraną parą — wtrąciła Luiza, która najwyraźniej upatrzyła w tym powód, aby nieco namieszać.

— Zgadzam się z tym! — usłyszeli znajomy głos i odwróciwszy się w stronę drzwi wejściowych, ujrzeli podchodzącą do nich panią Elvirę. Nieoczekiwane poparcie nieznajomej staruszki, uradowało Luizę, która nawet nie starała się ukryć radosnego uśmiechu. — Od dawna to powtarzam. Tych dwoje zupełnie do siebie nie pasuje! — oznajmiła z mocą.

— Czasem tak się zdarza. — Luiza wysiliła się na krótkie stwierdzenie.

— A ja uważam, że nie ma bardziej dobranej pary od Indi i Caleba — powiedziała ze śmiechem Silvia.

— Nie sądzę, żeby roztrząsanie tej sprawy miało jakikolwiek sens — wydukał Caleb, zerkając na Elvirę. Trochę obawiał się reakcji krewkiej staruszki, a obecność cholernej Luizy dodatkowo go stresowała.

— Twoje zdanie się nie liczy, chłopcze! — przerwała mu bezpardonowo, na co zareagował gniewnym sapnięciem, lecz niezrażona, kontynuowała: — Powinieneś być wdzięczny losowi za taką żonę. Ze świecą drugiej takiej nie znajdziesz. Piękna, mądra, wyrozumiała, odważna. Taką kobietę trudno zdobyć i łatwo stracić. Nie wiem, co w tobie widzi, ale dbaj o to, aby na oczy nie przejrzała, bo niejeden z chęcią zająłby twoje miejsce — usłyszał i popatrzył na staruszkę ze złością.

— Jej odwagę nazwałbym raczej głupotą, a w kwestii wyrozumiałości bywa u niej różnie — stwierdził po chwili.

Postawiona pod murem Luiza nie miała innego wyjścia, jak dać za wygraną, tym bardziej, że rozmowa na temat Indigo wyraźnie ją poirytowała. Początkowo była przekonana, że znalazła w osobie Elviry sprzymierzeńca i że kobieta nie lubi młodej żony Caleba, jednak bardzo szybko pojęła swój błąd i zrezygnowana nie miała już złudzeń. Prawdę mówiąc nie spodziewała się, że Indi aż tak mocno zżyła się z ludźmi z miasteczka.

Dla odmiany Caleb stwierdził, że najprawdopodobniej wizyta i rozmowa z ich znajomymi wyjdzie raczej na dobre, gdyż Luiza miała okazję na własne oczy przekonać się kim dla nich wszystkich jest Indigo. Wiedział, że to jej się nie spodoba i sympatia jaką darzą rudowłosą Indi ich przyjaciele, będzie kolejną rzeczą, która nie przypadnie do gustu Luizie. A im więcej tych rzeczy było, tym pewniejszy stawał się jej powrót do Kalifornii. Marzył teraz jedynie o tym, aby wszystko wróciło na swoje miejsce i by mogli nareszcie w spokoju zaszyć się w ich świecie do góry nogami. Dostrzegł, iż Silvia coraz częściej zerka zaciekawionym wzrokiem na Luizę i stwierdził, że pora zakończyć konwersacje.

— Odprowadzę cię do samochodu — powiedział i bez zastanowienia pchnął blondynkę w stronę wyjścia. Nawet nie zaprotestowała. Rozmowa najwyraźniej jedynie ją rozdrażniła, gdyż prawdopodobnie zorientowała się już, że gdyby choćby spróbowała powiedzieć coś złego na Indigo, to zarówno Silvia jak i Elvira byłyby w stanie wydrapać jej oczy.

— Gdybyś jednak miał problem z powrotem, to zadzwoń. Mogę po ciebie przyjechać — powiedziała chłodno. — I gdy już będzie po przyjęciu, to chciałabym z tobą na spokojnie porozmawiać i ustalić jak wybrnąć z tej nieznośnej sytuacji. Ci ludzie są zapatrzeni w tą dziewczynę niczym w obrazek. Obawiam się, że możesz mieć z ich strony nieprzyjemności, gdy już stąd odjedzie.

— Nie przejmuj się moim powrotem. Poradzę sobie — mruknął, nie chcąc wdawać się w żadne dyskusje.

— Caleb, ja...

— Jedź ostrożnie — wszedł jej w słowo i odwróciwszy się, ruszył w stronę sklepu. Odetchnął z ulgą, gdy uruchomiła silnik. Wcale nie zdziwiło go to, że niczego nie kupiła. Od początku wiedział, że zakupy były jedynie pretekstem.

Robił wszystko, aby jak najszybciej wrócić do domu, jednak okazało się, że spraw do załatwienia było całkiem dużo. Oprócz tych dotyczących przyjęcia, wynikł nieoczekiwany problem związany z biblioteką, przez co musiał natychmiast pojechać do Nowego Orleanu. Do domu dotarł późnym wieczorem. W ogrodzie zastał Silvię, która przyjechała po Jima wcześniej. Siedziała wraz z Betty w altance i trzymając w dłoniach butelki z piwem zaśmiewały się z biegającej po ogrodzie Indi, w towarzystwie Jima i Cece. Stał przez chwilę przy samochodzie i obserwował ich w milczeniu, gdy ujrzał jak zaczynają naśladować taneczne ruchy Michaela Jacksona jedynie nostalgicznie się uśmiechnął i otworzywszy drzwi auta, włączył płytę, którą jakiś czas temu kupił. Podgłosił i już po chwili z głośników popłynęła rytmiczna „Smooth Criminal". Spostrzegł jak w ułamku sekundy jego rudowłosa żona odwraca się w stronę samochodu, a na jej zaróżowionej twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Na ten widok coś ścisnęło go w żołądku i pomyślał, że choćby dla jednego jej uśmiechu, byłby w stanie zrobić dosłownie wszystko.

Ruszyła w jego stronę i już po chwili czuł jej ciało blisko swego. Zadrżał, gdy spontanicznie zarzuciła mu dłonie na szyję.

— Martwiłam się — wyszeptała, a on przymknął na moment powieki.

— Musiałem jechać do Nowego Orleanu — powiedział i spojrzał w jej błyszczące oczy.

— Wiem, ale jest już późno i nie wiedziałam czy dziś wrócisz. Dzwoniłam kilka razy, ale nie odbierałeś — usłyszał i ciężko westchnął. Właśnie uświadomił sobie, że wyciszył dźwięk w telefonie, gdy raz za razem wydzwaniała do niego Luiza.

— Gdybym musiał przenocować poza domem, to dałbym ci o tym znać — mówiąc to, odgarnął z jej policzka niesforny kosmyk rudych włosów. Uśmiechnął się. — Ale od powrotu do ciebie odciągnęłoby mnie jedynie tornado, albo koncert Michaela Jacksona — dokończył przekornie.

— Powiedź mi, że żartujesz z koncertem Jacksona — wydukała, gapiąc się na niego zdezorientowana. ‒ On przecież...

— Tak, wiem. I właśnie dlatego możliwość jego koncertu jest równa temu, że nie wróciłbym do ciebie na noc — wyszeptał jej do ucha. Usłyszał jak wzdycha przeciągle i uśmiechnął się. W tym momencie nie wyobrażałby sobie życia bez niej. — Widzę, że mamy gości — dodał, zerkając w stronę kobiet.

— Silvia przyjechała po Jima, ale dzieciaki nie chcą wracać, więc ustaliłyśmy, że...

— Dzieciaki?

— Wygląda na to, że Cece również zostanie u nas na noc — stwierdziła, uśmiechając się przekornie i unosząc znacząco brew, a on parsknął śmiechem.

— Łóżko w mojej sypialni jest trochę większe. Będzie ciasno, ale chyba damy radę — usłyszała i oparła czoło o jego tors. To była chwila, gdy całą sobą czuła, że jest we właściwym miejscu, problem tkwił jednak w tym, że już wkrótce będzie musiała to miejsce opuścić, aby zajęła je inna kobieta.


Szczerze mówiąc była przekonana, że Caleb zostanie na noc. Łóżko było bardzo duże. Z dwójką dzieci było ciasno, ale nie aż tak bardzo. Gdy usłyszała jak podnosi się i odchodzi w stronę drzwi, trochę się zdziwiła. Poczuła żal. Gdzie poszedł? Położył się w którymś z pokoi, czy może postanowił spędzić noc z Luizą? To było absurdalne, ale przecież nie mogła tego wykluczyć. Wszystkie jego zapewnienia o miłości, zdecydowanie i niezłomność, bardziej ją w tym momencie bolały niż cieszyły. Bo przecież, gdy tylko dowie się, że będzie miał dziecko, to wszystko diametralnie się zmieni. Jego stosunek do niej i do Luizy. Nie chciała się tym zadręczać, lecz było jej trudno. Gdy widziała Luizę przechadzającą się po ogrodzie i trzymającą dłoń na brzuchu, robiło jej się przykro. W chwili, gdy dziewczyna zapytała ją, który pokój nadawałby się najbardziej na pokój dziecięcy, poczuła jak coś ścisnęło ją w gardle. Luizy i jej nienarodzonego dziecka było pełno dosłownie wszędzie. Tak, jakby umyślnie się z tym obnosiła. Ale przecież nie było to prawdą, nie mogło być. Przecież Luiza nie miała pojęcia o jej uczuciu do Caleba. I dlatego nie zdawała sobie sprawy z tego, że tak bardzo ją rani, że każdym słowem robi w jej sercu ogromną dziurę. Indi z każdą chwilą przeżywała to mocniej. Miała świadomość tego, że pośpieszny wyjazd byłby mniej bolesny, pozostanie tu, było niczym powolne zrywanie plastra z rozjątrzonej rany.

Wyjechać, zaszyć się w jakimś obskurnym motelu z butelką wódki i wypłakać. To teraz powinna zrobić. Albo pójść o krok dalej, działka koki, pierwszy lepszy facet i totalne skurwienie. Bez imion, zero informacji, a później wsiąść na motor i odjechać do kolejnego baru, w innym mieście, może nawet innym Stanie. Oby tylko nie myśleć o tej stracie. Do tej pory nigdy nikogo nie kochała i dopiero teraz przekonała się jak boli miłość. To uczucie osłabiało i czyniło bezbronnym, więc dlaczego każdy człowiek chciał kochać, dlaczego wszyscy dążyli wciąż do miłości?

Jednak w tym wszystkim najgorsze było to, że nadal karmiła się złudzeniami. Nadal pozwalała sobie na te słabości. Głupio tłumaczyła sobie to tym, że nie może inaczej, że Caleb nie powinien się o niczym dowiedzieć, ale czy nie okłamywała tym siebie? Chciała tego. Choćby tych ostatnich chwil, przepełnionych złudzeniami. Chciała czuć jego miłość i udawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i że nic nie ulegnie zmianie. Że sytuacja jest zupełnie inna. Że zostanie z nim, zamieszka tu i stanie się prawdziwą żoną. Nie będzie rozwodu, nie będzie rozstania, skończy się wieczna gonitwa za niczym. Bolesna ucieczka przed nieuniknionym. Przez tą jedną noc, po powrocie ze szpitala i ich wyznaniu, po rozmowie o przyszłości i jej przyznaniu się do choroby, przez tę jedną noc ciśnienie z niej zeszło. Poczuła się pewnie i bezpiecznie. Niczym kamień, który wrzucony do morza opada w dół i wreszcie osiada w miękkim piasku. Nie przejęła się Luizą, nie dbała o nią. Jedyne, czego nie chciała, to bolesne uświadomienie dziewczyny o zmianach, które zaszły. Chciała, aby Caleb upewnił się, co do swego uczucia i teraz już widziała, że nic w tym uczuciu nie uległo zmianie. Nic poza jedną rzeczą. Dzieckiem, które niedługo miało się narodzić. Dzieckiem, o którym on na razie nawet nie wiedział. Lecz była to przecież kwestia czasu.

Usłyszała jakiś hałas i uniosła głowę. Zamykane drzwi i ciche kroki. To był on. Wrócił. Uśmiechnęła się pod nosem i odetchnęła z ulgą. Była pewna że położy się do łóżka, ale zdezorientowana poczuła jak odkrywa z niej pled i bierze na ręce.

— Co ty...

— Wzdychasz tak głośno, że nie mogłem usnąć — wyszeptał jej do ucha, a ona sapnęła poirytowana, oplatając go ramionami i układając głowę na jego ramieniu.

Bez słowa pozwoliła się wynieść z pokoju. Zniósł ją ze schodów i przeszedłszy przez hol wszedł do salonu. Ujrzała szeroko otwarte drzwi, prowadzące na taras i uśmiechnęła się szeroko. Wyniósł ją i delikatnie posadził na huśtawce, na której ułożone były poduszki i pledy. Na stojącym nieopodal stoliku i na podłodze paliło się kilka świec, dając przytłumione światło i tworząc nastrojowy klimat. Nie wiedziała, co powiedzieć, ponieważ było to ostatnie, czego się po nim spodziewała. Caleb w roli romantyka.

— Brakowało mi naszego świata do góry nogami — usłyszała i zerknęła na niego błyszczącymi oczyma. To było takie przedziwne, ale w jednej chwili jego twarz się rozjaśniła. Widząc, że przyniosło jej to radość sprawiał wrażenie człowieka, który spełnił swe marzenie, zdobywając najwyższy szczyt. A była to przecież drobnostka, zwyczajny, prosty gest.

— Nie wiem, co powiedzieć — wyszeptała po chwili i poczuła jak siada tuż obok i obejmuje ją ramieniem, jednocześnie nakrywając kocem. — Myślisz, że moglibyśmy tu trochę posiedzieć? — zapytała, układając głowę na jego piersi.

— Prawdę mówiąc miałem nadzieję, że spędzimy tu noc, huśtawka jest dość duża, bez problemu możemy...

— Tak — przerwała mu, wzdychając z zadowoleniem.

— Jest coś jeszcze, o czym chciałem z tobą porozmawiać — usłyszała i zamarła. Już wie? — pomyślała przerażona. Czyżby Luiza powiedziała mu wcześniej niż postanowiła?

— Nie chcę rozmawiać — wydukała pospiesznie. — Nie możemy tu sobie tak po prostu posiedzieć?

— To dla mnie ważne — szepnął, nachylając się jej do ucha, a ona poczuła smutek. Tak. Dziecko na pewno było dla niego ważne.

— W takim razie mów. — Starała się, aby w jej głosie nie było zawodu i żalu, ale nic na to nie mogła poradzić. Nagle utrata, która przecież i tak miała nastąpić, przytłoczyła ją. Ale dlaczego te świece? Może chciał złagodzić ból?

— Długo nad tym myślałem i doszedłem do wniosku, że nigdy nie będzie odpowiedniego momentu, a z drugiej strony każdy jest dobry, więc postanowiłem... chodzi o to, że... mam nadzieję, że...

— Boże, Caleb, po prostu to powiedz — wypaliła nieco poirytowana.

— Kupiłem go już dawno — usłyszała i poczuła jak wsuwa jej coś na palec. Zdębiała, zerknąwszy na dłoń, na której ujrzała pierścionek. — Wiem, że powinienem najpierw zapytać czy za mnie wyjdziesz, ale chyba nie muszę tego robić, bo jakby nie było już jesteś moją żoną — powiedział, przyglądając jej się z uśmiechem. Spoglądała na przemian na niego i na pierścionek i nie wiedziała, co odpowiedzieć. — Jeżeli ci się nie podoba, to możemy go wymienić. Nie wiedziałem, co preferujesz, więc wybrałem coś klasycznego i prostego.

— Jest idealny — wyszeptała, po krótkiej chwili. — Ale... — nie mogę go przyjąć, bo twoja była narzeczona spodziewa się dziecka? — pomyślała z goryczą. — Co teraz zrobić? Jak się zachować? — Westchnęła.

— Ale?

— Może powinieneś z tym poczekać i dać mi go jak będziemy już sami. Mam na myśli po urodzinach Jima — wydukała.

— Każda chwila jest dobra — usłyszała i westchnęła.

— Masz rację — szepnęła przeciągle. W tym momencie nie chciała myśleć o konsekwencjach. Chciała się cieszyć tą sytuacją. Pierścionkiem i towarzystwem Caleba. Tylko to się liczyło. — I...

— I?

— I gdybym nie była już twoją żoną, to powiedziałabym... Tak — szepnęła, a on przygarnął ją do siebie i pocałował.

— Nie umiałbym już teraz bez ciebie żyć, Indigo. Zmieniłaś mnie. Coś ze mnie wydobyłaś, kogoś lepszego, kogoś, kto umie kochać. Sprawiłaś, że moje życie nabrało sensu, moja piękna, cudowna żono — wymruczał, a ona zmrużyła oczy.

‒ Nic nie mów, proszę ‒ wyszeptała, starając się stłumić w sobie smutek. ‒ Pozwól mi cieszyć się tą chwilą. To jedyne, czego teraz pragnę.

— Już niedługo znów będziemy sami — usłyszała i westchnęła.

— Tak — powiedziała cicho. — Ale teraz po prostu milczmy...

________________

Został tylko jeden rozdział, więc już w następnym wszystko się rozegra.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro