Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 20. Na celowniku, cz. I

Przysięgam, ten rozdział ma już 31 stron w Wordzie, a ja jeszcze nie skończyłam pisać. Musiałam podzielić, bo spanko mnie wzywa 😂😭 Kolejna część wleci w sobotę ❣️

******

Sytuacja w pół minuty przeszła ze statycznej do cholernego chaosu, w którym nie wiedziała jak się odnaleźć. Pierwszym instynktem było krzyknięcie i odskoczenie do tyłu. Carnivean był tak szybki, że w mgnieniu oka znalazł się przed nią i gołą ręką złapał coś, co przypominało bicz naszpikowany kolcami na całej długości. Syknął – nie wiedziała czy to ze zirytowania, czy bólu. Kolce oplotły się w okół jego przedramienia, wpijając się w jego skórę z przerażającą łatwością.

Atakujący mężczyzna był jej kompletnie obcy. Miał tak chłodny i zacięty wyraz twarzy, że przerażał ją o wiele bardziej niż animalistyczne, złowieszcze powarkiwania Veana. Napastnik szarpnął za rękojeść bicza, kolce wyskoczyły z ciała demona rozorując całą dłoń. Inkub zerknął na krwawiące przedramię, zaciskając usta w wąską kreskę. Ruszył w kierunku mężczyzny, unosząc zdrową rękę do ciosu.

Pea uskakiwała im sprzed nóg, gdy powoli demolowali salon domku. Nieznajomy był silny, o wiele silniejszy niż spodziewał się tego jej demon.

– Nie chcę zrobić ci krzywdy, kretynie – warknął na nieznajomego, a ten złamał swoją maskę układając ją w przerażający uśmiech.

– Nie możesz, prawda? – roześmiał się, znów strzelając tym biczem w stronę Carniveana. Ten znów go złapał, tym razem oboma rękami i mocno szarpnął, wyrywając rączkę z uścisku napastnika. Vean spróbował podpalić przedmiot, ale... Pea aż sapnęła. Chociaż broń stanęła w ogniu, tak naprawdę nie płonęła. Atakujący ponownie się roześmiał. – Tak jak podejrzewaliśmy, nie jesteś demonem krzywd.

Coś przemknęło przez twarz Carniveana, jakby niezdecydowanie.

– O czym on mówi? – Pea wymamrotała na wydechu. Inkub rzucił jej przelotne spojrzenie, ale to nieznajomy się wtrącił:

– Szatańska dziwko, nie wiesz nawet co wpuściłaś do łóżka? – sarknął, otrzymując przy tym całkiem solidny cios w twarz. Vean powalił go na ziemię i przydusił, starał się przydusić go ziemi, ale... nie był w stanie. Pea nie znała się na sztukach walki, ani żadnym fizycznym aspekcie prania się po mordach, ale to wyglądało tak, jakby między człowiekiem a inkubem wytworzyła się zwykła tarcza.

– Nie waż się nawet mrugnąć w jej kierunku – Vean warknął dziko, ale to tylko rozśmieszyło mężczyznę.

Napastnik kopnął w udo Carniveana, szamotał się pod nim zawzięcie. Przez to, że inkub nie mógł lub nie był w stanie wykorzystać całej swojej siły, udało się mężczyźnie wyswobodzić jedną rękę. Vean chrząknął z bólem, instynktownie odsuwając się do tyłu. Pea zamarła w miejscu widząc kolejną ranę w jego ciele. W dłoni napastnika był, o ironio, sztylet w kształcie krzyża. Krew inkuba szybko zmieniała się w ciemną mgłę.

Pea na paluszkach zaczęła wycofywać się do tyłu.

– Już nie taki cwany, demonie? – mężczyzna obnażył zęby. – Zakon zajmie się twoją, dziwką, spokojnie. Oczyścimy dziewczynę, aż nie...

Dziewczyna wolała wziąć prysznic z użyciem żelu z dodatkiem kwasu, niż zostać oczyszczoną przez tego świra. Jej dłonie pewnie chwyciły szklaną karafkę z wodą. Kciukami mocno przytrzymała korek, żeby woda się nie wylała i zamachnęła się ciężkim przedmiotem na głowę mężczyzny.

Skupiony na Veanie obrócił twarz w ostatniej chwili dlatego też z całym impetem szkło rozbiło mu się na czole, oczach i nosie. Nawet usta miał pełne odłamków. Zszokowana opuściła resztki karafki i doskoczyła prędko do Veana.

– Nic ci nie jest? – ubiegł ją z rozgorączkowanym pytaniem.

– Nie, jestem w szoku, tylko tyle – prędko wykrztusiła, czując gule strachu rosnącą w gardle. Obejrzeli się na mężczyznę, który jęcząc jak opętany próbował skierować się w stronę wyjścia. Nie miał szans na ucieczkę, Vean prędko go powalił i siadł na nim okrakiem.

Pea poczuła nudności na widok twarzy napastnika. Szkło wystawało z policzków, prawdopodobnie uszkodził oko. Zdecydowanie też dobiła jego nos, który wcześniej minimalnie uszkodził inkub.

Obejrzała się na płonący bicz sprawdzając, czy nic się od tego nie zajmie. Wolałaby po tym wszystkim nie pójść z dymem przez smętną broń wątpliwego pochodzenia.

– Jak nas znalazłeś? – Vean docisnął barki leżącego do podłogi. Mężczyzna wypuścił z gardła śmiech podszyty jękiem bólu. Inkub zerknął na bicz i się wzdrygnął. – Kto dopuścił was do dzierżenia relikwii?

Ślina pojawiła się na ustach mężczyzny.

– Idziemy ścieżką światła, tam cienie nie mają miejsca – wybełkotał.

Carnivean przewrócił oczami.

– Skończ z tym świętym pierdoleniem, nie jesteś wierzącym – Carnivean warknął niskim głosem. – Nie ma w tobie krztyny wiary.

– Wierzę w to, co słuszne, ty podrzędne demoniszcze.

Vean wyglądał na autentycznie urażonego.

– Nic z ciebie w ten sposób nie wyciągnę, prawda? – mruknął zamyślony, lecz wcale nie pytał mężczyzny. Vean zerknął na Peę i uśmiechnął się uspokajająco. – Czy mam twoje przyzwolenie?

Coś naglącego odbijało się w twarzy inkuba. Pea nie chciała się wahać – bała się także pytać o co mu chodziło, ale przytaknęła.

– Śmiało – westchnęła słabo i zsunęła się po kuchennej ladzie na podłogę, obserwując ich z boku.

Uśmiech na twarzy Carniveana był doprawdy demoniczny. Pochylił się nisko nad mężczyzną. Ten z wolna nieruchomiał i prawdziwe spłoszenie pojawiło się w jego oczach.

– Co... co ty robisz? – wymamrotał.

Carnivean go pocałował.

Niepomny na szkło, krew i wszechświat wie jeszcze co nagromadzone w ustach mężczyzny, pocałował go czule, tak uwodzicielsko aż Pea poczuła się jak intruz. Włoski na przedramionach oraz karku kobiety uniosły się. Zrozumiała, że musiał użyć swojej inkubiej mocy. Przedziwnie było jej doświadczyć jako postronna obserwatorka, a nie chętna uczestniczka.

Mężczyzna nie wyglądał na chętnego, ale chyba zapomniał o oporze. W tej pozycji – napastnik leżący bezwiednie na ziemi, a inkub siedzący na jego piersi, wyciskający z niego ostatni oddech – przypominali renesansowy obraz.

– Nie – napastnik jęknął i potrząsnął głową. – Nie, nie, nie!

– Uwierz mi – Carnivean wymruczał niskim, kuszącym głosem. – Też nie chcę tego robić, ale miałeś rację, nie zostałem stworzony do czynienia permanentnej szkody człowiekowi... co innego przyjemność.

Mężczyzna, pod krwią i skaleczeniami, miał niemal szalony wyraz twarzy. Pea zdenerwowana wyłamywała ręce, skacząc wzrokiem pomiędzy nimi.

– Co zrobisz? – szepnęła spięta.

– Porozmawiam z nim, im więcej przyjemności poczuje tym rozwiąźlejszy będzie jego język – Vean zawisł tuż nad twarzą nieznajomego. – Prawda, ptysiu? Powiesz mi wszystko. Zacznij od tego, jakim cudem weszliście w posiadanie sznura Stefanii i jakim prawem możesz nim operować.

Ślina zagulgotała w gardle mężczyzny. Inkub nie wahał się, tylko dmuchnął mu w nos cieniami. Pea nie wiedziała co dokładnie czuje na ten widok – była tak oszołomiona tą sytuacją, że w każdym momencie mogłaby zemdleć. Wbiła paznokcie w przedramiona starając się trzymać w pionie.

– Zostaliśmy... obdarowani – wykrztusił. – Sznur... ma wiele zastosowań... droga z cierni poszukiwaczy... bicz na demony...

Napastnik rzęził niczym stary motocykl odpalany na oleju słonecznikowym. Pea tylko wyobrażała sobie, co mogły znaczyć jego słowa, ale bacznie obserwowała minę Carniveana. Ta była pełna złości i niedowierzania.

– Kto obdarzył urszulanki taką relikwią?! – syknął wprost w jego twarz, kompletnie pozbawiony uwodzicielskiej nuty.

– Nie urszulanki... – wychrypiał, a jego słowa wkrótce zmieniły się w śmiech. – Za jakieś siostrunie... nie... umieramy...

Pea uniosła się na kolanach, nawet Vean był oszołomiony. Zanim którekolwiek z nich mogło coś zrobić, jeśli w ogóle byliby w stanie, mężczyzna dostał czegoś na kształt napadu. Piana zaczęła wydobywać się ze szczelin w jego zębach, twarz przybrała barwę purpury. Żyły na szyi oraz czole wyglądałby tak, jakby mogło za sekundę eksplodować. Vean próbował rozewrzeć mu usta, ale bez złamania szczęki nie było na to szans. Przewrócił go na bok i starał się wywołać u niego wymioty, lecz mężczyzna był zbyt nastawiony na swoją własną śmierć.

Trzymał się jej tak uparcie, że gdy w końcu coś trzasnęło pod palcami Carniveana, napastnik był już martwy.

– Kurwa – Vean wymamrotał i przewrócił go na plecy. Zaczął robić mu mocny masaż serca, ale Pea wiedziała lepiej. Cóż, czytała na tyle dużo książek by zrozumieć powagę trucizny. Cokolwiek miał ukryte w zębie, zwykła resuscytacja nie pomoże.

Carnivean wciąż jednak intensywnie uciskał klatkę piersiową mężczyzny. Chociaż zbierało jej się na wymioty przysunęła się w ich kierunku. Nim inkub mógł spróbować zetknąć się z nim ustami, złapała go za ramiona.

– Przestań! – ostry rozkaz sprawił, że zamarł wpół gestu. Walcząc ze wzburzonym żołądkiem starała się płytko oddychać. Pociągnęła Carniveana z dala od zwłok, pokorny inkub był jak plastelina w jej dłoniach. – Przepraszam, ale nie mamy pojęcia czym się otruł. To może i tobie zaszkodzić!

Przez chwilę oboje ciężko dyszeli, siedząc tuż obok siebie. W końcu Carnivean pierwszy oprzytomniał i przyciągnął ja do silnego uścisku. Wtuliła się w niego z całą siłą, jaką miała w trzęsących się kończynach. Cała była rozdygotana i tylko objęcia Veana utrzymywały ją na powierzchni.

– Przepraszam, że musiałaś na to patrzeć – wychrypiał do jej ucha, gładząc uspokajająco potylicę kobiety. – Przepraszam, że naraziłem cię na niebezpie...

Szturchnęła go, ale przypadkowo zahaczyła o gojącą się ranę. Syknął i skulił się, ściągając twarz w grymasie bólu.

– Masz za swoje! – fuknęła. – Skąd mogłeś wiedzieć, że on nas znajdzie? Jak on w ogóle mógł to zrobić? I co z tą raną, dlaczego się jeszcze nie uleczyłeś? Miałeś być niezniszczalny!

Posłał jej pełne czułości spojrzenie.

– Nie mam na sobie zbroi przeciwko poświęconej broni ani relikwiom – odparł łagodnie. – Długa historia w skrócie: to co tam widzisz, to sznur cierni świętej Stefanii, tak zwany bicz poszukiwaczy i wojowników. Ten mężczyzna nie powinien być w posiadaniu czegoś tak potężnego. Umiał nim operować, dlatego nas znalazł, a przez to, że był cały w wodzie święconej, nie byłem w stanie wyczuć, że jest w pobliżu. Wszystkie przedmioty, oraz on sam, byli pobłogosławieni. A błogosławione przedmioty nie są już związane ze światem ludzi.

Ukryła twarz w dłoniach i pokręciła głową.

– Cholera, to takie skomplikowane – wymamrotała. – I tworzy jeszcze więcej pytań. Nie macie może jakiegoś boskiego mini przewodnika?

Vean prychnął.

– Przekażemy Gabrielowi, że przydałby się taki pamflet – odparł, zakładając kosmyk włosów za ucho Peanellise. – Nie daje mi spokoju to, że miał urszulanki za nic...

Pea przytaknęła i cudem powstrzymała się od zerknięcia przez ramię.

– Myślisz, że pochodzi z innego zakonu?

– Tak – odparł twardo, jego twarz nabrała surowych kształtów. – Musimy go zabrać do Podziemia.

– My?! – zawołała, unosząc się na kolanach. Nie była podekscytowana, wcale...

– Nie ma innego wyjścia, nie zostawię cię tutaj samej w perspektywie takich niewiadomych – powiedział i pomógł podnieść się jej na nogi.

Rozsunął koszulę w miejscu przecięcia i zobaczył, że rana prawie się zasklepiła. Gorzej wyglądało jego ramię, dwukrotnie cierpiące z powodu ciernistego bicza. Podszedł do zlewu i na wszelki wypadek opłukał wszystko czystą wodą, a także przepłukał usta. Skoncentrował się na zwłokach, owijając swoje cienie wokół nóg, tułowia oraz karku napastnika. Obserwowała, jak przymykał na chwilę powieki, a zwłoki zaczynały się rozmywać aż nic z nich nie zostało. Taki sam los spotkał bicz.

Vean obrócił się w kierunku torby, która leżała przywalona połamanym krzesłem. Zarzucił ją sobie na ramię i wyciągnął dłoń w kierunki Pei. Chwyciła ją z wahaniem – Piekło oczywiście ją przerażało, ale gdy inkub wykrzywił kąciki ust w niewielkim uśmiechu i pochylił się, żeby złożyć na jej dolnej wardze małego całusa...

Cóż, Piekło, oto nadchodzę! Gorzej już nie będzie...

*

Trzymał kciuki za niewiele rzeczy w tym świecie, ale dobry humor Ashmodaia był mu bardzo potrzebny. Jeśli nie dobił go nieumarłą przesyłką wprost do gabinetu, resztę jakoś przeżyje.

Nie chcąc ryzykować przeniósł siebie oraz Peanellise tuż na próg gabinetu jego pana. Zrobiłby to od razu, gdy tylko napastnik dostał się do domku, ale woda święcona oraz sznur uziemiły go w miejscu.

Kobieta sapnęła zachwycona, gdy rozejrzała się po zacieniony komentarzu.

– Jak luksusowo! – wyszeptała zduszonym głosem.

– Pałac władcy inkubów musi chociaż trochę ociekać obscenicznym przepychem – odparł z cieniem uśmiechu w głosie.

Bacznie obserwował każde poruszenie najmniejszego włoska na jej ciele, chciał mieć pewność czy dobrze się czuje, jak znosi klimat Piekła oraz moc, którą można było poczuć przy najlżejszym oddechu. Peanellise wydawała się jednak zbyt pochłonięta widokiem, przejęta przyszłym spotkaniem, żeby zwracać uwagę na tak trywialne rzeczy jak pobyt w piekle.

– Cholera, spotkam twojego kierownika?! – pisnęła zduszonym głosem, a Ashmodai roześmiał się mrocznie, ponieważ taktownie musiał otworzyć drzwi zanim Vean mógł przygotować kobietę na, cóż, niego.

– Bardzo trafne, szefa mamy na samej górze – Aeszma posłał jej promienny uśmiech, lecz widząc oszołomioną, poniekąd także zbolałą minę kobiety, ograniczył swoje piękno do takiego przystępniejszego dla ludzi. – Miło mi cię poznać, ludzkie zamieszanie.

Zamrugała oszołomiona, prędko odzyskując rezon. Wyciągnęła dłoń w kierunku demona i uśmiechnęła się skromnie. Dłoń trzęsła jej się ledwo zauważalnie. Vean odrobinę przysunął się do niej, nie na tyle żeby zaalarmować któreś z nich, ale wystarczająco, by Peanellise poczuła komfort płynący z jego bliskości.

– Słyszałam o panu najgorsze rzeczy – powiedziała z nutą humoru na krawędziach. – A może raczej o tobie, pra–milion–razy–dziadku?

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, a Carnivean mógł doświadczyć na własnej skórze kolokwialnego określenia: zejść na zawał.

Ashmodai jednak uśmiechnął się szeroko i odsunął się na bok, wskazując na wnętrze gabinetu.

– Możemy pominąć rodzinne konotacje, mów mi po imieniu, skoro sprowadzasz zgubę na moje demony – powiedział łagodnie, ale rzucił ostre spojrzenie Veanowi dodając: – i zwłoki na moją kanapę.

– Chammaday – Carnivean powitał go, skłaniając się grzecznie. Ashmodai prowadził już do środka kobietę, pospieszył więc za nimi, zamykając z trzaskiem drzwi. – Sytuacja jest naprawdę ekstremalna, mój panie.

– Wyczułem – rzucił przez ramię, prowadząc ich do biblioteki. Meble zostały już odsunięte, a na środku ustawiono wysoki, mocny stół ze zwłokami przykrytymi całunem. Peanellise straciła werwę, z którą szła przez komnaty.

Carnivean opiekuńczo otoczył ją ramieniem w pasie i zatrzymał w miejscu.

– Możesz zostać w głównym gabinecie, przy kominku – uspokoił ją. – Nie musisz zostawać na oględziny.

Wyglądała na niezdecydowaną, nawet obejrzała się przez ramię na fotele i stolik z nektarem.

– Zostanę – powiedziała rezolutnie, przecząc swojemu pobladłemu obliczu. – Raczej nie zerknę, ale nie chcę być wykluczona.

Vean potaknął i pocałował bok jej twarzy. Ashmodai rzucał w ich kierunku zaciekawione spojrzenia, ale powstrzymywał się od komentarzy. Ciężko było stwierdzić Carniveanowi co jego pan naprawdę myślał.Cokolwiek to było nie chciał poruszać tej kwestii przy Peanellise. A było to zaskakujące, ponieważ może nieczęsto upokarzał swoje demony, ale z rozkoszą patrzył jak się wiły.

Najwyraźniej martwy prezent nie rozdrażnił go aż tak mocno, jak się tego obawiał.

– W porządku, najpierw zrobimy oględziny zwłok, czy mam zamknąć twoją durną ciemność w słoiku, który postawimy na dziedzińcu?

Albo i jednak działał mu na nerwy.

Kąciki ust Peanellise drgnęły, gdy pochyliła głowę.

– Jeśli można, dziadku, Vean robi wszystko, żebym była bezpieczna, to nic złego, prawda?

Ashmodai przez sekundę był przerażająco nieruchomy. Powoli obrócił głowę i bez mrugnięcia powieką przyglądał się kobiecie.

– Będziesz tak do mnie mówić za każdym razem, kiedy będziesz czegoś chciała... na przykład mnie zirytować?

Zakołysała się na piętach, lekko szturchając Carniveana.

– Zależy jak skuteczne to będzie – odparła z niewinnym uśmiechem, a Ashmodai pokręcił głową.

– Jesteś przykładem, dlaczego demony są tak dobre w tym, co robią – wymamrotał do siebie i podszedł do stołu. – Człeczyna mi tu pyskuje, jakby mogła. Nepotyzm w tych rejonach nie działa, skarbie.

Za plecami władcy inkubów Peanellise posłała szybki, olśniewający uśmiech blademu Veanowi. Cienie pełzały po jego policzkach oraz skroni, układając się w żłobieniach zmarszczek na czole.

– Naprawdę zmieniłem cię w nieustraszoną bestię, nie? – wymamrotał do niej na wydechu. Skryła twarz w jego ramieniu, czuł że jej ciałem wstrząsają dreszcze śmiechu.

– Jeszcze dziesięć minut temu sikałam ze strachu przez gościa z kolczastym biczem, zmieniłabym twoją definicję nieustraszoności – odparła spokojnie.

Krzywy uśmiech rozciągnął usta Veana.

– Piekło naprawdę pomaga na twoje niewyparzone usta – powiedział niskim głosem pochylając się nad nią. Trzymał jej spojrzenie w niewoli, aż spłoszona nie zaczęła wiercić się w miejscu. Zbliżył się jeszcze bardziej, jego usta musnęły jej wargi, gdy szepnął: – Podoba mi się to.

Ashmodai odchrząknął.

– Skoro gra wstępna odhaczona, to przejdźmy do tłumaczenia się, badania i modlenia, żebym jednak was oboje nie zamknął w klatce – powiedział, zsuwając całun ze zwłok. Opuścił materiał tuż poniżej brzucha.

Inkub przesunął dłonią uspokajająco po plecach Peanellise, która wzięła gwałtowny wdech. Zerknął na nią dla pewności, ale pierwszy szok minął i co rusz odwracała wzrok, to znów zerkała na stężałą twarz zwłok.

Vean chrząknął, gdy jego pan obszedł stół, by stanąć po drugiej stronie. Na razie nie dotykał denata, ale bacznie przyglądał się twarzy i miejscu, w którym jeszcze chwilę temu biło serce.

– Nie wiem ile opowiedział ci Orobas, ale wierzę że w raz z notą ode mnie jesteś praktycznie na bieżąco z... tym bagnem – Vean powiedział cicho, wspierając kłykcie o stół.

Ashmodai krótko skinął głową, przykładając dłoń do klatki piersiowej zwłok.

– Nie tłumaczy to obecności w moim gabinecie jednego żywego człowieka i kolejnego, który się prędko nie ruszy – wymruczał, skoncentrowany na echu, jakie płynęło ze zwłok.

Peanellise przestąpiła z nogi na nogę i rzuciła mu prędkie spojrzenie.

– Czy coś mi grozi przez to, że jestem, no...

– Żywa i w Piekle? – Ashmodai uniósł wzrok i uśmiechnął się miękko. – W tym momencie nie, ale nie będziemy testować szczęścia, za jakiś czas wrócisz na Ziemię. Nie znając do końca... natury samej ciebie, bezpieczniej jest trzymać cię z dala od siedlisk mocy.

– Bezpiecznie dla kogo? – zapytała słabo, a władca prychnął.

– W tym momencie nie mam już żadnej pewności – odparł z westchnieniem. – Nadrabiaj, Vean, zwłoki coś szepczą, ale nie chcę błędnie zinterpretować znaków.

Kobieta rzuciła im ciekawskie spojrzenie, starając się nie patrzeć na zmarłego.

– Ashmodai rozumie ciało na elementarnym poziomie, nie tylko przez więź z przyjemnością – wyjaśnił jej, kiwając głową na władcę. – Jakiekolwiek aberracje zachodzą w ludzkim organizmie, mówię tutaj o chorobach czy truciznach, on to wyczuwa.

– Zatem ja... – Peanellise urwała, patrząc na niego w napięciu.

– Jesteś naturalnym kłopotem. – Sapnął, żeby była zadowolona po dźgnięciu go łokciem pod żebra i obrócił się ku swojemu władcy. – Po tym, jak Orobas zniknął, a Peanellise się pakowała, wyczułem czyjąś obecność poza budynkiem. Wierzący w czyny, nie w Pana.

Ashmodai zamruczał w zgodzie, unosząc nieznacznie palce nad mostkiem zwłok.

– Zgadza się, nie ma w tym człowieku ani grama pozostałości wiary – odparł i zauważył ogromne oczy kobiety, jakby próbowała gołym okiem zobaczyć o co mu chodzi. – Każdy wierzący człowiek ma w sobie tak zwany osad. Jakkolwiek by jego wiara nie wyglądała, w pewnym stopniu staje się integralną częścią organizmu. Ludzie nazywają to duszą.

Peanllise wyglądała na jeszcze bardziej wstrząśnięta, niż dwie minuty temu. Vean uniósł dłoń, żeby powstrzymać ich oboje.

– Mój panie, chociaż masz szersze pole do działania i Piekło pomaga, może nie róbmy wykładu ze struktury świata w tym momencie...

– Dam sobie radę – Peanellise odparła obronnym tonem.

Przytaknął i bezwiednie objął ją ramieniem w pasie.

– Wiem, ale na takie rzeczy przyjdzie czas. Nie pozbawiam cię informacji, chcę tylko wpierw zająć się tym mężczyzną i urszulankami – uspokoił ją.

Zapewni kobiecie dostęp do wszystkich bibliotek Podziemia i Niebios, jeśli tylko zapragnie. Zabierze w każde miejsce, z którego będzie mogła czerpać, ale dopiero w momencie bezwzględnego bezpieczeństwa.

– Okej, ma sens – odparła cicho, przesuwając dłonią po czole. – Ale czy ten... czy on naprawdę ma związek z Gretą? I innymi zakonnicami?

Ashmodai obserwował ich z czujnością i powagą, od razu zauważył brak przekonania na twarzy Veana.

– Mam przeczucie, że razem współpracują, na jakimś poziomie. – Pokręcił głową, czując napięcie kumulujące się w mięśniach. – Zabił się, gdy chciałem wyciągnąć z niego informacje, nie miał w sobie szacunku dla samej wiary i z urszulankami raczej się nie przyjaźnił. Dzierżył relikwię świętej Stefanii jakby to był wąż ogrodowy, a nie przedmiot czystej wiary.

W zamyśleniu Ashmodai wyprostował się i założył ramiona na piersi.

– Poproszę Aiperosa, by go przejrzał, może ostały się jakieś wspomnienia w tym ciele – oznajmił ostrym głosem. Wyglądał na rozgniewanego oraz sfrustrowanego, lecz to leżące zwłoki były tego źródłem. – Zabił się ogromną dawką arszeniku i jakieś substancji chemicznej, nie znam jej. Smakuje syntetyczną nowością, musieli opracować do niedawno. Ukryta była w zębie, łatwo dostępna.

Carnivean ledwo powstrzymał się od nerwowego chodzenia po gabinecie.

– On naprawdę wiedział co robi – powiedział tak spokojnie, jak tylko mógł. – Był profesjonalistą, Ashmodaiu. Jakby już się zmagał z demonami.

Ten prychnął na samą sugestię, ale po sekundzie ograniczył swoje ruchy i sięgnął po dłoń denata. Uniósł ją ku światłu, korona z ognia pomagała.

– Te dłonie zdecydowanie ciężko pracowały i walczyły – wymamrotał. Ciało mężczyzny nosiło kilka znamion, blizny niewielkie ale widoczne. – Słabeusze nie dźwigają sznura Stefanii.

Vean się zgodził.

– Odniosłem wrażenie, że... należy do jakiegoś stowarzyszenia – ostrożnie dobierał słowa.

Ashmodai nie wyglądał na przekonanego i Carnivean bardzo dobrze go rozumiał.

– Co, Antydemoniczne Zgrupowanie? – Peanellise prychnęła i odsunęła się od stołu, jakby nie mogła dłużej znieść bliskości zwłok. Co, oczywiście, było w pełni zrozumiałe. – Istnieją sekty, więc czemu by nie piekielna deratyzacja?

Ashmodai prychnął głośno, niemalże urażony.

– Mam nadzieję, że nie obrażasz ani moich inkubów, ani lucyferowe dzieci – sarknął, patrząc na nią surowo. – Słowa mają moc, ludzkie strapienie. Wiem, że jesteś w nowej sytuacji i musisz czuć strach, ale Bóg nigdy nie dopuściłby do zawiązania podobnej społeczności.

Peanellise uniosła do góry ręce.

– Ciągle mi powtarzacie, że coś jest planem, coś zaskoczeniem, coś nie powinno mieć miejsca – jej głos unosił się z każdym wypowiedzianym słowem. Gniewnie przemierzała długość trzech regałów w tę i z powrotem. – Wy sami nie wiecie co się dzieje, ani co macie robić! Nie zarzucam wam niekompetencji, ale cholera, dostaję już świra! Nikt nie wie kim jestem, skąd się wzięły moje umiejętności, ani czego chce Greta czy ten zdechlak ze stołu. Oni wszyscy dobrze zdawali sobie sprawę z istnienia inkuba, chyba wiedzieli nawet wcześniej niż ja i byli naprawdę zdeterminowani, żeby mnie „oczyścić".

Carnivean patrzył na każdy jej krok oraz gest z zaniepokojeniem. Ashmodai był niewzruszony i ubiegł go słowami:

– Niezbadane są ścieżki Boga, Wszechświata i kolei rzeczy, ale...

– Ale dzieje się coś złego! – zirytowana obróciła się na pięcie i z dłońmi wspartymi o biodra spiorunowała ich wzrokiem. – Najwyraźniej Bóg narobił zamieszania i macie sobie teraz z tym radzić jak pokorne owieczki, chodzące na ślepo z kąta w kąt!

Każde słowo było jak ogromny cios w trzewia. Carnivean ledwo nie padł na kolana przerażony, gotowy błagać o przebaczenie, ale... nic się nie działo. Sam Ashmodai przestał oddychać, a Peanellise, cała i zdrowa, skakała spojrzeniem pomiędzy nimi. Jej mina zmieniła się z sekundy na sekundę, przechodząc ze złości po trwogę.

– No co, ogon mi wyrósł na czole? – wymamrotała słabo, obmacując wspomniany punkt. Oczywiście nic tam się nie zrodziło, sama kobieta nie rozmyła się w nicości, stanęła w płomieniach, ani nie padła martwa. Oddychała ciężko, blednąc. – Co się dzieje? Carniveanie?

– Niewiele, ludzka kobieto. Tylko słowo przeciwko Panu.

Głos Archanioła Michaela nie można było pomylić z niczym innym, jak z wyrokiem śmierci.


*****

😏😏😏😏😏😏😏


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro