Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 18. Ofiara

Patrzenie na Peanellise było największą przyjemnością. Z każdym dniem byłą większa i większa – tylko że wraz z dziwnym uczuciem spełnienia rósł też strach. Minęło kilka dni odkąd ujawnił się tej słodkiej, skomplikowanej kobiecie.

– Dobrze się czujesz? – zapytał cicho, odsuwając kosmyk włosów z jej twarzy. Miała głębokie, sine cienie pod oczami. Nigdy wcześniej nie obcował tak długo z człowiekiem, zawsze były to tylko sny, wymarzone wersje ich samych. Stan Peanellise powoli zaczynał go niepokoić. Mimo szczęśliwego uśmiechu i iskier w oczach wyglądała też... marnie. Jakby blask, który ją rozświetlał, zaczął zanikać.

Przez dłuższą chwilę nie odpowiadała, jakby próbowała się zdecydować na jedną, najlepszą odpowiedź. Zamrugała gwałtownie, odganiając łzy, ale wkrótce się poddała.

– Nie – przyznała. – I nie wiem co się dzieje, Vean. Czuję się taka słaba...

Oczywiście, że zaczął panikować.

– Czy to grypa? Hiszpanka? – Poderwał się na równe nogi, gotowy biec po lekarza.

– Dobry... wszechświecie, hiszpanki nie było od wieków, nawet tak nie mów – pacnęła go po udzie i przyciągnęła na powrót do swojego boku. – Chyba po prostu jestem zmęczona.

Przysiadł ostrożnie na brzegu łóżka i bezmyślnym ruchem zaczął opatulać ją szczelniej kołdrą. Uśmiechała się do niego z pobłażaniem, ale... Och, Niebiosa, twarz Peanellise niemal matowiała na jego oczach.

Spędzili ze sobą bardzo dużo czasu. Praktycznie nie opuszczał jej boku, poza oddawaniem energii pustce i załatwianiem solidnych posiłków. Drgnął, tknięty paskudnym przeczuciem.

– Gdy cię opuściłem na te kilka dni... – zaczął ostrożnie. Skrzywiła się na samo wspomnienie, gdy zostawił ją w zawieszeniu między spokojem a pustką. – Jak się wtedy czułaś? Jak było dzień przed, jak w dniach po?

Uniosła rękę do czoła i pomasowała je, jakby w ten sposób mogła wydostać prawidłową odpowiedź.

– Oprócz sfrustrowania i zdezorientowania? – upewniła się, ale burknął na ten nikły żart. – Przed tym byłam zmęczona, tak mi się wydaje. Ale też nie wiedziałam co się dzieje ze mną przez te sny, co one oznaczają i chyba wpędzałam się w jakąś spiralę. Kiedy zniknąłeś... byłam zrezygnowana, smutna i...

– Silniejsza – podpowiedział łagodnie, chociaż głos miał ściśniętym. Przytaknęła niepewna dlaczego tak reagował. – Muszę odejść.

– Nie! – poderwała się gwałtownie. Przytrzymał ją w miejscu, ponieważ zakręciło jej się w głowie. Widział, jak na jej czole gwałtownie pojawia się warstewka potu.

– Ciii, spokojnie, moja miła. – Przez dłuższą chwilę kołysał ją w swoich ramionach. Względnie spokojniejsza, sama się odsunęła by spojrzeć w jego oczy. Dłonią objął szyję kobiety, kciukiem masując małe wgłębienie pod brodą. – Muszę zasięgnąć języków, tobie kończy się wolne. Powinnaś wieczorem iść do pracy, a wyglądasz...

Urwał, zaś ona skrzywiła się. Ramiona Peanellise opadły i przez chwilę wyglądała jakby była na skraju łez.

– Wiem, czuję się też niewyraźnie. – Potoczyła niewidzącym spojrzeniem po pokoju, by odrobinę opanować emocje. Skupiła się na nim z nikłym uśmiechem. – Zjem coś, wezmę długą kąpiel i będę jak nowa. Obiecuję.

Żadne z nich nie było przekonane. Pochylił się, by złożyć pocałunek na jej czole, a potem jeszcze jeden dla równowagi.

– Zostanę póki się nie umyjesz, nie chciałbym...

– Nie – przerwała mu prędko. Złapała jego dłonie i pocałowała twarde kłykcie. – Idź już teraz, nic mi nie będzie. Pozdrów Orobasa przy okazji.

– Dostanie zawału jak się dowie.

– Demony mogą zejść na zawał?! – Aż zachłysnęła się powietrzem na samą myśl.

– Nie, ale fajnie jest sobie wyobrażać go w takiej sytuacji – roześmiał się, gdy uderzyła go karcąco w biceps. – Tylko się drażnię, on powiedziałby dokładnie to samo.

Uniosła uczy ku górze i parsknęła.

– Umówmy się, że najpierw popytasz o ważne rzeczy, a potem przetestujesz zawałową teorię, okej? – rzuciła kwaśno. Posłał jej miękki uśmiech i jeszcze raz pocałował.

– Co moja pani rozkaże – wymruczał. – Uważaj na siebie, spotkamy się wkrótce.

Odsunął się na krok, żeby prędko zniknąć. Jeśliby tego nie zrobił już teraz, pewnie nieprędko odszedłby z Ziemi. Przybycie do Podziemia niosło za sobą dziwnego rodzaju deja vu. Tak naprawdę nic się nie zmieniło, chociaż więcej demonów spoglądało w jego kierunku z dziwnymi do rozszyfrowania minami. Wszyscy jednak pospiesznie pierzchali, jakby mogli się od niego zarazić czymś, o czym nie wiedzieli.

Ze wszystkich demonów – niższych i wyższych, panów i parobków, o których mógł pomyśleć Carnivean, Orobas był właśnie pierwszą osobą, która mogła mieć dla niego wsparcie oraz odpowiedzi. Nawet bez prośby Peanellise musiał się z nim spotkać. Miał przeczucie co do tego, co się działo z jego kobietą. Teoria Veana, jeśli trafna, wyjaśniałaby lwią część przypadłości ich obojga.

Ashmodai zapewne będzie zły, że nie skierował się od razu do niego. Niestety odczuwał cień obawy – może i z ręki jego pana nie groziłyby im większe konsekwencje, lecz jednak w zestawieniu z Archaniołami... Nie chciał narażać Peanellie.

I było to samolubne, Carnivean zdawał sobie z tego cholerną sprawę, ponieważ Niebiosa nie skrzywdziłyby jej.

Odebrałyby mu Peanellise, skryłyby ją tak głęboko, że nigdy nie odnalazłby ją na własną rękę.

Szedł żwawym krokiem po brukowanej uliczce. Obszedł pałac ich władcy szerokim łukiem, wyczuwając obecność Orobasa gdzieś poza nim. Małe rezydencje, znajdujące się tuż poza głównym placem były tylko w części zamieszkiwane. Inkuby korzystały z nich raczej jak na kształt apartamentów do wynajęcia – i tak musieli słuszną część swojej egzystencji spędzać w pustce, by oddać gromadzoną energię. Żaden z nich nie przywykł do domu na własność, jak mieli to w zwyczaju ludzie.

Esencja Orobasa przywiodła go do niskiego, czteropokojowego domku z piaskowca. Dwa filary, przetykane czerwonymi żyłkami, wspierały niewielkie zadaszenie ze skrzącego rubinu. Vean nie wyczuł wewnątrz domu nikogo poza przyjacielem, wszedł więc bez pukania.

– Bass? – zawołał od progu.

Coś w jego głosie sprawiło, że demon zjawił się w mgnieniu chwili. Zmierzył go spojrzeniem z góry na dół, a jego usta zacisnęły się w surową linię. Skinął głową w stronę otwartego, przestronnego salonu.

– Zacznij opowiadać, ja nam poleję.

Bez dwóch zdań był to jeden z lepszych podziałów obowiązków, na jakie mógł wpaść. Vean ze sztywnymi barkami usiadł na fotelu, nagle nie był w stanie się odprężyć. Bass nalał im nektaru i stuknęli się kielichami. Nim Carnivean się odezwał wypił całą kolejkę i odetchnął.

Musiał przyznać przyjacielowi jedno – umiał słuchać. Chociaż chwilami podskakiwał w miejscu i jego twarz aż krzyczała z przeróżnych emocji, nie odezwał się ani słowem dając przestrzeń Veanowi, by wypluł z siebie wszystkie myśli oraz nagromadzone niepokoje.

– Pasożytujecie na siebie – Orobas niemal zachłysnął się powietrzem, gdy to powiedział. Wyjaśnienia Carniveana ułożyły się w szybką odpowiedź i w jego poprzednie podejrzenia.

Chociaż kwas podjeżdżał mu do ust na samą myśl, tę której nie chciał samodzielnie roztrząsać i wypowiadać na głos, ulżyło mu, że Bass doszedł do tego samego wniosku.

– Więź zmieniła się w stryczek – Vean westchnął z bólem. – Da się to zauważyć gołym okiem, Bass. Im dłużej z nią przebywałem tym silniejszy się robiłem, ale ona po prostu zanika na moich oczach...

Bez słów dolał mu wina, ale Carnivean tylko tempo patrzył się na lśniącą powierzchnię.

– Jak wiele wie Peanellise? – zapytał go w końcu.

– Dużo – przyznał z wahaniem i wzruszył ramionami. – Słowo daje, gdy mówiłem miałem wrażenie, że gęba mi się nigdy nie zamknie. Przy zaledwie kilku jej pytaniach poczułem przejmujący ból, ale to były prawdy najwyższe, Bass. Cała nasza pozostała egzystencja? Pozwolono mi.

Orobas był zdumiony, nic dziwnego skoro najwyraźniej opatrzność chciała by Peanellise wiedziała więcej, niż mógłby śnić.

– Czyli w takim razie wie o energii? – upewnił się, mierząc go czujnym spojrzeniem. – I co będzie ci groziło, jeśli nie będziesz do niej przychodził?

– Wie, że zebrana musi zostać uwolniona – odparł surowym tonem. – Niczym innym nie powinna się przejmować.

Bass z jękiem odstawił kielich na stolik, żeby pochylić się w kierunku przyjaciela. Na twarzy wymalowane miał, co o nim teraz sądził.

– Wątpię, żeby doceniła, że chronisz ją przed czymś, co może doprowadzić do twojej brutalnej anihilacji!

Vean posłał mu ostre spojrzenie. Zaplótł ramiona na piersi, wbijając się głębiej w fotel.

– Zamartwianie się w niczym jej nie pomoże – zaperzył się gwałtownie. Sama myśl o tym, że wywołałby u niej smutek czy rozpacz zabijała go. Wiedział, że to irracjonalne i Peanellise zasługiwała na pełną świadomość.

W końcu, jak skończony głupiec obiecał jej, że powie jeśli będzie musiał odejść...

– Vean, człowiek czy nie, ona już jest twoja – wytknął mu miękkim tonem. – Jeśli usuniesz się w cień, teraz gdy weszliście na poziom pasożytniczy, zrobisz krzywdę nie tylko jej, ale nam wszystkim. Myślisz, że Ashmodai pozwoli, żebyś zginął? Jeśli tak, to ze spermą wypłynął ci mózg, Carniveanie. – Prychnął i potrząsnął głową. Przesunął dłońmi po twarzy, ściskając nasadę nosa. Pióra skrzydeł miał nastroszone z niepokoju. – Opowiedz jej o kręgu przyzwania i o... Kotwiczeniu – Orobas dopowiedział to bardzo ostrożnie, lecz Carnivean i tak wyprostował się jak struna. – Przyzwanie będzie o wiele łatwiejsze, jeśli mnie by zapytać.

Kąciki usta Veana niemrawo się poruszyły.

– Ty żyjesz dla przyzwania, jesteś nieobiektywny.

– Ale ekspercki – uniósł palec ku górze i mrugnął do niego niemal figlarnie. Mina szybko mu jednak zrzedła. Wesołość także opuściła Carniveana, ponieważ w ich perspektywie oba wyjścia były złe.

– Obiecałem jej nie okłamywać, ale jak mogę powiedzieć wszystko o przyzwaniu? – westchnął, zwieszając ramiona w przegranym geście. – Gdyby to jeszcze było zanim ją poznałem, byłoby łatwiej.

Te słowa zaś ponownie wywołały ogromny uśmiech u Bassa, chociaż nie było tutaj z czego się cieszyć.

– Bo jesteś w niej zakochany! – zawołał zachwycony, jego oczy lśniły niebezpiecznie.

– Zakochany? – żachnął się, czując panikę. Carnivean strzelił spojrzeniem na boki.Czy mogło tak być, że demonowi pociły się ręce ze stresu? – Ja... Ja jestem jej oddany, zaciekawiony tego co zrobi, ale że od razu zakochany?

On kręcił głową, a Bass kiwał w kompletnym ukontentowaniu.

– Na jedno wychodzi – mrugnął. – Po tym co mi opowiedziałeś, nawet ciebie nie tknęło?

– Tknąć to ja mogę ciebie mieczem pod żebra – nie wiedział dlaczego tak uparcie zaprzecza. Coś przecież czuł i to nie było błahe, jak próbował to wmówić Orobasowi oraz samemu sobie. Wypowiedzenie tego w myślach, a co dopiero na głos wymagało odwagi, która go chyba teraz opuściła.

– Carniveanie...

– Co? – warknął obronnie.

– Ogon masz, ale na osła mi nie wyglądasz – skwitował sucho, mierząc go spojrzeniem od stóp do głów. – Jako inkubowie służymy kobietom, przyzwani stajemy się prawdziwymi niewolnikami. Przejmujesz się tym, że Peanellise przestałaby ufać twoim gestom, ponieważ zależy ci na czystej miłości.

Vean poruszył barkami, ledwo nie wyrzucając dłoni wprzód by udusić upartego skurwiela.

– Wiedziałaby, że jestem szczery – odparł bez prawdziwego przekonania. Bass poklepał go po plecach ze współczującym wyrazem twarzy.

– Na początku – przytaknął. – Szybko jednak zauważy, jeśli każe ci się cofnąć, twoje stopy już to zrobią zanim w głowie przetrawisz słowa. Wierzysz w to, że człowiek poradziłby sobie z tak wielką władzą?

– Wierzę w nią – powiedział z pełnym przekonaniem.

Bass miał minę zwiastującą kolejną sprzeczkę, jednak ku zaskoczeniu Veana uniósł dłonie w geście kapitulacji. A kłócenie się z nim było drugą najlepszą rzeczą – zaraz po trzymaniu Peanellise w ramionach.

– Okej, bądź uparty – westchnął. – Mimo to powiedz jej całą prawdę, Kotwiczenie może i jest niebezpieczniejsze, ale daje pełną swobodę. Jeśli się zgodzi, poprę cię u Ashmodaia. Nie ma co zwlekać.

Vean zgodził się z nim w pełni. Przyciągnął go do krótkiego, szybkiego uścisku. Musnął dłonią pióra jego skrzydeł w przyjacielskim geście.

– Dziękuje – burknął trochę szorstko. – Za wszystko.

– Popłaczemy sobie później, teraz śmigaj do naszej słodkiej Peanellise.

– Mojej – warknął, zwężając z niezadowolenia powieki. Bass roześmiał się gromko, szelmowskie iskry niemal podpaliły krótki lont Veana.

– Ciesz się, że nie przesyłam całusków – wyszczerzył się w uśmiechu i pchnął go ku wyjściu z domku. – Ale najpierw oddaj energię, cuchniesz tym na kilometr i dziwię się, że jeszcze żadna sukkubica nie przybyła.

Carnivean skrzywił się, przyjaciel miał pod tym względem rację. Nie chciał się z nikim dzielić energią Peanellise, należała tylko do wszechświata. Przystanął w progu i wyjrzał na zewnątrz, a potem na Orobasa.

– Chowasz się przed kimś? – zapytał, mrużąc oczy w kierunku siedzącego demona.

Nagle wyglądał na speszonego i gotowego do ucieczki.

– Gorszy humor – bąknął, odwracając od niego twarz.

– Jak masz gorszy humor to chodzisz po pałacu, żeby zepsuć go wszystkim wokół – Vean wymruczał z namysłem. Oparł się barkiem o ościeżnicę, a dłonie splótł na piersi.

– Nie powinno ci się śpieszyć do twojego człowieka? – warknął na niego obronnie.

– Śpieszy, a i owszem. Skróć moje męki i się wyżal – kącik ust Carniveana poruszył się. Tak dobrze było w końcu dręczyć, a nie być dręczonym.

– Kryzys kolejnego milenium, idź już, dobrze? – Bass poderwał się, jego skrzydła niemal zamknęły się wokół niego w obronnym geście.

Głowa Veana rozpłynęła się w ciemność i jeden strzępek podleciał do Orobasa. Musnął policzek demona, aż w końcu westchnął, biorąc w dłoń mgłę. Ta szybko się rozwiała wyczuwając dysonans w jego ciele. Vean wiedział, że musi oddać energię by szybko wrócić do Peanellise, ale kurewstwem byłoby zostawiać przyjaciela w takim stanie.

Szybko zamknął za sobą drzwi, odcinając widok jakiemuś wścibskiemu demonowi, który przypadkiem spacerował alejką przed domkiem. Piaty już raz.

– Nie wyczuwam tak dobrze, jak robi to Sitri, ale coś jest nie tak, prawda? – Vean gibkim ruchem obrócił się tak, by znaleźć się tuż przed Orobasem w kokonie ze skrzydeł.

Znów przyzwał prawię ludzką twarz, tą którą ukochała Peanellise. Bassowi ciężej było zignorować jego natarczywe spojrzenie.

– Zaczęło się niedawno – wymamrotał. Słowa obijały się jedne o drugie w prędkim potoku, jakby sam Bass nie wiedział czy powinien do czegokolwiek się przyznawać. – Jakoś... gdy przyzwała cię Peanellise, może chwilę później. Nie wiem już, Vean. Miesza mi się.

Ostrożnie położył dłonie na ramionach drugiego inkuba. Kciukami odchylił do góry jego brodę, by w końcu Orobas spojrzał w jego oczy.

– Ktoś cię przyzwał? – drążył, ponieważ nie rozumiał. – Dlaczego się temu oparłeś?

Ten jednak zaprzeczył prędkim ruchem.

– To nie było przyzwanie, ani ad amorum – wyjaśnił powoli, samemu układając to sobie w głowie. – Przeczucie, po prostu miałem przeczucie. Ale to głupie, nieprawdaż? Jakbym miał zaraz, za chwilę zostać gdzieś przyciągnięty i już tego wyglądałem. Kurewsko tego pragnąłem, Vean. I dzień za dniem to się nawarstwia, mam wrażenie że oszaleję.

Vean przełknął ciężko, czując ogień płonący mu w piersi. Wyznanie Orobasa było niepokojące, to fakt. Walczyła w nim jeszcze jedna myśl, którą ledwo wykrztusił:

– Myślisz, że to Peanellise nieświadomie cię woła? Do kręgu przyzwania, którego nie zrobiła? – wymamrotał zdrętwiałymi wargami.

Musiał wziąć się w garść, jeśli Orobas cierpiał, jego własne uczucia nie miały znaczenia.

– Nie – posłał mu krzywy uśmiech. – Chociaż nasza wspólna fantazja trochę pomogła, to nie czuję przy niej tego... przyciągania. Samotność z natury mi nie służy, ale jak jestem w odosobnieniu mogę myśleć klarownie.

Carnivean zaczął łamać sobie nad tym głowę – gdy przeminął wstyd na poczucie ulgi, że to jednak nie Peanellise, zaczęła się w nim rodzić ciekawość i może trochę obawa. Jeśli coś przyciągało Orobasa, ale nie było w stanie go wezwać, nie zwiastowało to niczego dobrego dla demona.

– Ashmodai może coś na to zaradzi – zasugerował cicho, ale Bass prychnął.

– Ashmodai zaraz nas wszystkich wyśle do szkółki dla niedorosłych demonów, które same nie umieją sobie poradzić z trudnościami, nie sądzisz? – wytknął kwaśno, przez co Vean się roześmiał.

– Ciężki czas próby nadszedł dla naszego pana – prychnęli już obaj. Bass opuścił czoło, wtulając je w brwi Carniveana.

– On wywołałby w kimś sztuczną potrzebę przyzwania – zaczął szeptać gorączkowo. Promieniowała z niego rozpacz i panika. – Co jeśli to nie będzie ta właściwa osoba? Jeśli ta, która obawia się mnie wezwać, przeminie?

Na to nie miał żadnej odpowiedzi. Uspokajająco pogładził go po karku, musnął delikatne piórka skrzydeł.

– Obiecaj mi tylko jedno: jeśli odosobnienie będzie cię zabijać, przyjdź do mnie. Do nas. Peanellise się ucieszy – poprosił go cicho. – Nie przechodź przez to samotnie, masz się do kogo zwrócić, słyszysz?

– Wiedziałem, że mnie kochasz – westchnął głęboko, ale Bass nie był w stanie ukryć drżenia w głosie.

– Dwa razy cofnę to zaproszenie i splunę na nie siarką – przewrócił oczami, a Orobas się roześmiał.

Od razu lepiej.

– Leć, kochasiu – westchnął, opuszczając skrzydła. – Jeśli zniknę, przynajmniej będziesz wiedział dlaczego.

Vean zmierzył go spojrzeniem.

– I tak dziwi mnie to za każdym razem, ptaszyno – odparł. – Życzę ci jednak tego, oczekiwanie zabija.

Cofnął się w pustkę, ponieważ czuł swoje słowa po dwakroć mocniej, niż powinien. Tęsknota za Peanellise wykrzywiała jego percepcję oraz cierpliwość. Znalazłszy się pośród słodkiej nicości uświadomił sobie, jak bardzo prawdziwe były słowa Orobasa. Nie mógł tak po prostu nie powiedzieć Peanellise o wszystkich ciemnych stronach przyzwania. Zasługiwała na pełną transparentność. Jak jednak wyjaśnić tej kobiecie, że Kotwiczenie jest po stokroć bardziej niebezpieczne i równie dobrze mógłby w ten sposób skazać ją na śmierć? Podskórnie przeczuwał, że nie będzie chciała użyć kręgu wezwania – niech szlag weźmie Bassa, ale w tej materii też miał rację.

Posiadanie nad kimś absolutnej władzy upaja, ale też poddaje najgorszej próbie nawet najszczersze uczucia – i nikt nie może powiedzieć, że to nie gorsze niż śmierć, chwila zwątpienia i brak wiary.

*

Pea była przerażona tym, jak szybko przyszła do niej ulga. Im dłużej nie było przy jej boku Carniveana, łatwiej było oddychać i myśleć. Jego czułe słówka oraz oddanie same z siebie odbierały te dwie rzeczy, ale to nie był tylko poryw chwili. Nie chciała sobie nawet wyobrażać co się z nią stanie, jeśli już teraz...

Zirytowana zanurzyła się po czubek głowy w wannie.

Tylko tyle wystarczyło, żeby się od kogoś uzależnić? Tak niewiele potrzebowała, by sama myśl o straceniu Carniveana zaczęła rozdzierać jej duszę? Pea przeskoczyła z przeraźliwej samotności do punktu, w którym była pełna... Pełna obecności drugiej osoby.

I, chociaż było to najcudowniejsze na świecie, chyba będzie musiała się ogarnąć. Nieważne z jakimi wieściami Vean wróci. Sama wpadła w pułapkę tego, czego bała się jeszcze kilka dni temu – na własne życzenie i na wezwanie serca uzależniała się od jego wpływu.

Od wpływu demona, cholera.

Nie czuła się głupio, ale trochę naiwnie. Ostatnim, czego pragnęła było zrezygnowanie z więzi, jaka się między nimi utworzyła – potrzebowała tylko... trochę więcej innych ludzi. Wynurzywszy się spod wody postanowiła wprowadzić jakiegoś rodzaju balans między nimi. Tak, zdecydowanie to dobre rozwiązanie. Zaprosi Niks na drinka, postara się wychodzić na randki z Carniveanem na miasto.

Czy inkuby w ogóle randkowały? Szlag, będzie musiała go o to zapytać... a jeśli tego nie robiły, postara się go namówić na jakiś wspólny, całkiem przyziemny rytuał. Vean może od zawsze był związany z ludźmi, ale naprawdę niewiele miał z nimi wspólnego. Z zafascynowaniem obserwowała każdą jego reakcję podczas filmów oraz seriali. Książki były dla niego powszednią przyjemnością, ale trochę zadziwiała go jej kolekcja erotyków.

Jakby nie mógł się domyślić, że skądś jej fantazje brały swoje źródło.

Zejście ze schodów do samochodu zajęło Pei strasznie dużo czasu. Całe przygotowanie jedzenia, sam posiłek i wyszykowanie się do pracy pochłonęło ogrom energii. Siadając za kierownicą auta była zdyszana, gotowa na solidną drzemkę, na którą nie miała ani minuty.

Przed piekarnię zajechała ostrożnie, strąbiono ją dokładnie trzy razy. Idealny dzień na powrót do pracy. Pomachała do Janett, która wycofywała dostawczaka z parkingu. Zamknęła samochód, po czym otworzyła go klnąc z irytacji, ponieważ zostawiła torebkę na siedzeniu pasażera.

– Drogie dziecko... – Pea wrzasnęła, uderzając głową o podsufitkę. Odwróciła się prędko, torebkę trzymała przed sobą niczym tarczę. Równie blada siostra Greta uniosła ku górze puste dłonie.

Nie puste, w jednym ściskała zwisający różaniec, drugą miała obsypaną proszkiem.

– Wy–wystraszyła mnie siostra – Pea wykrztusiła, niemal nie osuwając się po drzwiach na asfalt. Chryste, czy ta zwariowana baba chciała ją zabić? – Co siostra wyrabia?!

– Jesteś sama? – zapytała twardym głosem, strzelając spojrzeniem na boki.

Pea jednocześnie obawiała się rozejrzeć wokół, ponieważ straciłaby wówczas z oczu zakonnicę, ale małe włoski na jej karku podnosiły się jakby była obserwowana nie tylko przez nią.

– Przecież stoi siostra przede mną – udała, że nie wie o co kobiecie chodziło i roześmiała się sztucznie.

Siliła się na nonszalancję, chociaż zaczynała trząść się ze zdenerwowania. Głupotą było bać się starszej kobiety, która wyglądała na słabszą od niej, ale Pea była rozrywana przez niepokój. Wspomnienie tego, z jaką łatwością przeszła do ataku Carniveana – nawet nie wiedząc, że był demonem...

Nie wiedziała?

Myśli Pei pędziły z prędkością światła, a każdy scenariusz przeskakiwał sam siebie. Może ludzie duchowni mieli jednak faktyczne połączenie z tym pozaziemskim światem? Ale przecież Vean mówił, że góra i dół żyją w dobrej komitywie! Nie dotarły takie wieści do zakonu?

Pea ostrożnie zamknęła za sobą drzwi i zakluczyła auto.

– To poważna sprawa, drogie dziecko – zakonnica zakołysała różańcem przed jej twarzą. Peanellise wzdrygnęła się tylko przez to, że bała się utraty oka przy pomocy malutkiego krzyża, który wglądał na cholernie ostry.

Miała ochotę kichnąć przez intensywny zapach bylicy, który doleciał do jej nosa. Chryste, czy ona się cała tym obsypała? Użyła zamiast pudru do twarzy?

– Jestem poważna... no prawie – Pea wymamrotała. Kątem oka zobaczyła ruch, ale spróbowała wyprostować łopatki. Jej stopy niemal wyprodukowały małe rolki, tak trwały się do spieprzenia z tego miejsca. – Głupio mi, że siostrę tak wygoniono z tej kawiarni, ale zaskoczyłaś nas. Czy znasz tamtego chłopaka? Był bardzo szarmancki!

Paplałaby dłużej i pewnie jakieś głupoty, ale stwierdziła, że na rogach tego byka położy ręce. Miała nadzieję, że wprawi zakonnicę w zakłopotanie, ale ta nawet nie drgnęła przepraszająco.

Nie, miała zamiar przeprosić za coś innego:

– Szatan cię dopadł, a ja cię nie obroniłam! – zawołała z cieniem rozpaczy. Zrobiła pół kroku do przodu, zaś Pea nie wiedziała czy już uciekać, czy jeszcze chwile jej posłuchać. – Tak mi było wstyd, że zostawiłam cię na pożarcie złu. Jak mogłam?

Cóż, Vean pożerał ją niejednokrotnie i w żadnym wypadku nie narzekała. Tylko rozstawiała uda szerzej.

– Mam wrażenie, że siostra trochę się ostatnio naczytała... religijnych pisemek – wymamrotała pod nosem.

– I Piotr się Jezusa wyparł! – Co? Zakonnica potrząsnęła różańcem. – Nie broń zła, dziecko, bo ono ci się nie odwdzięczy dobrem.

Taaa, koniec tego szalonego. Pea spojrzała ze smutkiem na Gretę, która przeszła w pełnokrwiste stadium natchnionej wiary. Gdzie się podziała ta fajna kobieta, dająca jej przestrzeń i wyciągająca ku niej pomocną dłoń? Wcześniej chciała ofiarować Peanellise nową perspektywę w życiu, a teraz próbowała na siłę ustawić ją na właściwą jej zdaniem ścieżkę.

Uśmiechnęła się do zakonnicy ze smutkiem.

– Zło czy dobro, ciężko mi je zdefiniować kiedy nasze definicje tak skrajnie się od siebie różnią – Pea odparła łagodnie i przesunęła ciężar ciała na prawą stronę. Kątem oka zobaczyła ruch, przez co musiała już tam spojrzeć. W jej stronę prędkim krokiem szła ta druga zakonnica z targu oraz całkiem gibki, młody ksiądz.

Ojej.

– Opór nic... – Greta urwała, ponieważ Pea rzuciła się do sprintu w stronę wejścia do piekarni. – Nie rób sobie krzywdy!

Ja? To wy mnie gonicie! Nie traciła jednak oddechu na mówienie. Dopadła do drzwi służbowych z ręką w torebce. Smycz karty magnetycznej zahaczyła o flakonik perfum, który wyskoczył w powietrze. Niemal czuła gorący oddech księdza na plecach, gdy z impetem otworzyła drzwi. Złapał za ich krawędź, zażarcie walczyli nad nimi.

– Głupi opór na nic ci, nierządnico demona – warknął. – Oczyścimy cię.

Gdyby użył jakiegokolwiek innego zdania. Nawet gdyby powiedział, że wrzucą ją do Żelaznej Dziewicy, nie poczułaby takiego przerażenia. Pea nie miała pojęcia co było w tym takiego, ale sam głos tego mężczyzny niemal odebrał jej wolę walki.

W sercu jednak miała głos Carniveana, a za plecami echo kroków. Ksiądz spojrzał ponad jej ramieniem dzięki czemu mogła zrobić jedną rzecz: kopnąć go w jaja z całym posiadanym impetem. Niemal ucięła mu palce zatrzaskując drzwi. Dyszała ciężko, jeszcze ciężej opierając się plecami o metal. Szarpnięto za klamkę tylko raz, w chwili gdy weszła do korytarzyka Emily.

– Cholera, Pea, co jest? – zawołała zaniepokojona. Prędko do niej podeszła i położyła dłoń na jej ramieniu. – Kto się tam dobija?!

Nie wiedziała czy lepiej ją uciszyć, czy może kibicować do głośniejszego niezadowolenia. Możliwe, że usłyszeli stłumiony głos kobiety, ponieważ nikt już nie próbował dostać się do środka.

– Umm – Pea przełknęła ciężko ślinę, strzelając spojrzeniem na boki. Przecież nie powie, że zaatakował ją sutannowy gang... – Bezdomny, agresywny. Pierwszy raz widziałam go w okolicy. Chyba szukał czegoś do jedzenia, albo zwady. Przepraszam, spanikowałam bo mnie przestraszył.

Emily spojrzała na nią ze współczuciem i ścisnęła ją pocieszająco za ramię.

– Daj spokój, zadzwonię na posterunek żeby patrol zrobił tutaj rundkę – powiedziała zaniepokojona. – Dobrze, że nic ci się nie stało. Chodź do biura, zrobię ci herbatę.

Łzy stanęły w oczach Pei.

– Nie trzeba, szefowo, zaraz zacznie się...

– Moje narzekanie – rzuciła jej surowe spojrzenie, które złagodziła uśmiechem. – Wciąż się trzęsiesz, lepiej żebyś nie padała nam twarzą w ciasto. Uznaj, że to ochrona biznesu.

Pea roześmiała się słabo, ale przystała na tą sugestię intensywnie okraszoną rozkazem. Paul spojrzał na nią zaniepokojony, ale pomachała mu niemrawo. Emily przez ramię krzyknęła, że potem z nim porozmawia. Kobieta weszła dziś w całkiem bojowo–obronny nastrój, co niosło za sobą sporą dozę komfortu. Dopóki na własne oczy nie upewniła się, że Pea wypiła herbatę i trochę ostudziła swoje emocje, nie pozwoliła jej się przebrać. Oboje z Paulem doglądali ją przez nockę, jakby w każdej chwili mogła przejść załamanie. Chociaż zapewniała ich, że strach minął, oni nie przestali. Po zmianie Paul uparł się, że odprowadzi ją do samochodu – pomimo tego, że na parkingu stał radiowóz z dwójką funkcjonariuszy, którzy przyjaźnie kiwnęli im głowami.

Pea impulsywnie przytuliła Paula, gdy otworzyła drzwi do samochodu.

– No już, już – odparł speszony, sztywno klepiąc ją po plecach. – Jedź bezpiecznie. Widzimy się jutro.

– Dzięki, Paul – zawołała. Machnął jednak ręką bez odwracania się. Skromniś.

Pea do mieszkania jechała potwornie spięta. Znajdując miejsce parkingowe obawiała się, że może pod jej blokiem ktoś będzie czekał. Pobiegła do klatki schodowej, wyciskając ze swojego zmęczonego ciała maksimum. W dłoni trzymała klucze, ale w środku budynku nikogo nie było.

Dopóki nie znalazła się w swoim pokoju, rozluźnienie nie nadchodziło.

Zsunęła się po drzwiach na podłogę. Mieszkanie było skandalicznie ciche, Veana nigdzie nie było widać. Pea obawiała się tego sprzecznego uczucia – tak, miała dość po zmianie w pracy, ale w pewien sposób ciało miała silniejsze.

Szkoda, że serce słabło z tęsknoty.

Ocierając z potu zmęczoną twarz, zmusiła się do dojścia do łazienki. Jak najprędzej wsunęła się pod kołdrę, marząc o śnie i swoim...

*

Las był ciemny, mroczny i, och jakże przepiękny. Carnivean czuł wibracje mocy, jaka pochodziła z ziemi. Rozchodziła się przez jego mięśnie, ścięgna, wczepiała się zawzięcie w kości. Czuł elektryzujące uczucie, przebiegało wzdłuż jego nieludzkiego ciała.

Dosłownie.

Nim przybył do Peanellise ta już spała i wciągnęła go w swoje fantazyjne królestwo w momencie, w którym objął ją ramionami. Wyczuwał gnieżdżący się w niej niepokój. Pragnął ją znaleźć na przekór fantazji i ukoić skołatane nerwy. Ale podświadomie chciała być ścigana.

W postaci czarnego, gigantycznego basiora będzie to jak igraszka z małym, przestraszonym króliczkiem. Postać wilka nie była dla niego pierwszyzną, ale przyzwyczajenie się do czterech silnych łap oraz uszu, które strzygły na najmniejszy szmer liści chwilę zajmowało. Przynajmniej z ogonem czuł się naturalnie.

Na razie sadził małe susy, zaznajamiając się z fantazją oraz scenerią. Mrok lasu koił w nim tę dziką część – strach Peanellise sprawiał, że oblizywał kły. Carnivean nie był jednak w pełni usatysfakcjonowany przez ten rodzaj niepokoju. Nie dotyczył tylko jego.

Pewne było, że gdy tylko ją dopadnie, wpierw ją przepyta, a dopiero potem da jej orgazm. Albo pięć, zależy na ile dokładnie będzie mieć siłę.

Jego łapy miarowo uderzały o poszycie, gdzieś ponad jego łbem zahuczała sowa. Wiatr muskał futro w kłębie Veana. Zatrzymał się na sekundę, wywieszając jęzor poza pysk. Smakował orzeźwiające powietrze i zbliżającą się nutę woni Peanellie. Ukryła się w niewielkim zagłębieniu terenu, tuż w miejscu powalonego drzewa. Poderwała się do biegu, a on niemal zachichotał.

Biegnij, króliczku, gdy cię złapię i się przemienię, scałuję cały twój niepokój.

Dał jej małą przewagę, wyjąc nim ruszył w pogoń. W ciszy lasu oddech kobiety był przeszywający, naprowadzał go na jej trop. Pazurami rozorał ściółkę, gdy rzucił się w przód. Wbiegła na polanę, oświetloną onirycznym światłem księżyca. Idealne miejsce. Przyśpieszył do nienaturalnego tempa, ale wkrótce oboje zatrzymali się w miejscu.

Peanellise zmarszczyła brwi, rozejrzeli się w około. Coś było nie tak. Las... falował?

Vean potrząsnął pyskiem, łapami zaparł się o ziemię. Był dosłownie pięć kroków od kobiety, ale poczuł się zamrożony w miejscu. Nawet światło przestało padać z góry, tylko przemieszczało się. Nagle stali na niebie, a las był ponad ich głowami. Próbował cokolwiek powiedzieć, ale z jego gardła wyrwał się żałosny skowyt.

Przeczucie, jakie go ogarnęło, mogło oznaczać tylko jedno. Nigdy nie doświadczył podobnej rzeczy na własnej skórze, jeśli już miał tę nieprzyjemność, obserwował to u innych.

Nie mógł pozwolić, żeby to przytrafiło się jego kobiecie.

Przerażona Peaellise obróciła się do niego, wyciągnęła ku niemu dłonie.

– Vean? – zawołała cicho, lecz ledwo słyszał. Ledwo potrafił sklecić spójną myśl. – Vean!?

Pozostał tylko ból i przerażenie w jej głosie.


******

Cześć, ptyśki!

Szalenie Wam dziękuję za wszystkie komentarze pod ostatnim rozdziałem, chociaż miałam problem z watt ostatnio, tak one sprawiły, że wyszczerzyłam sie do ekranu ile wlezie 😁

Mam nadzieję, że ten rozdział nasyci Was na trochę. Do poczytania wkrótce! ❤️‍🔥

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro