Rozdział 14. Granica jawy
Okej, mamy rozdział! Wybaczcie mi, że wrzucam tak późno 💞 Mam jednak nadzieję, że delektujecie się już serniczkiem albo jajeczkami i umilimy Wam ten czas 😊 Odpocznijcie, poczytajcie inne super książki i spotkajcie się ze mną na rozdział 15 we wtorek!
Do zobaczenia 🥰
******
Cienie i miraż zgotowały mu potworny los, gdy doszczętnie go znienawidziły i wyrzuciły na bruk Podziemia.
Dosłownie.
Carnivean skulił się na chłodnym podłożu, warcząc i sycząc z wściekłości. Ramiona miał zgarbione, ale jego barki unosiły się w pośpiesznym oddechu. Miał wrażenie że płonie, a ogień ten to najgorsza z możliwych agonia.
Ile czasu minęło? Jak wiele momentów utracił, kurczowo i rozpaczliwie trzymając się nicości, która nie koiła go, a wręcz bała się tego, co drążyło dziurę w demonie?
Och, jakiż on był głodny...
Ktoś krzyknął jego imię, wpierw nie był w stanie skupić się na niczym innym, tylko na ryku we własnej piersi. Zadrapał bruk pazurami, kuląc się jeszcze mocniej. Cokolwiek rozsądnego w nim zostało, zaczęło walczyć przed rzuceniem się na nadbiegające osoby. Nie miał pojęcia co zrobi, co ten zew rozkaże mu uczynić. Tupot stóp był nieubłagany, Carnivean musiał rzucić się do tyłu. Odczołgał się na kilka kroków póki nie zatrzymała go ściana pałacu.
– Niech cię niebiosa strzegą, Vean – głos sapnął z przestrachem. – Cóżeś ty sobie uczynił? – Uniósł dłoń ku górze, zatrzymując osobę w miejscu. A przynajmniej starał się to zrobić, ponieważ demon trzepną go po ręce i przyklęknął tuż obok. Ledwo mógł skupić percepcję, ale dotrzegł Orobasa. – Gdzie mi z tą łapą, skończony patałachu?
Pierś Carniveana unosiła się w gwałtownym oddechu.
– Ile... ile czasu minęło? – zdążył wyrzęzić, ale zajęło mu to eony.
Bass złapał go pod ramieniem i pomógł mu usiąść odrobinę wyżej. Mina demona nie zwiastowała niczego dobrego.
– Na ziemi? – upewnił się, a gdy Vean skinął ciemnością, fasada Orobasa pękła jeszcze mocniej. – Tylko kilka dni.
Carnivean znieruchomiał na tę wieść.
– Kilka dni? – zaszemrał, garbiąc ramiona. – To niemożliwe.
Bass przyklęknął tuż przed nim i mocno chwycił go za barki. Jego skrzydła rozłożyły się tak, by zasłonić ich przed postronnymi obserwatorami, których ciekawość już zaczęła zżerać.
– Vean musisz do niej iść – szepnął ponaglająco, oglądając się przez ramię. – Musisz iść i to teraz!
Carnivean zaczął się bronić, ale jednoczenie był przerażająco słaby z głodu i okrutnie silnego z syndromu odstawienia.
– Zwariowałeś, Bass – warknął, próbując go odepchnąć, ale przy zaciekłości demona nie miał szans. – Skrzywdzę ją.
Coś przemknęło przez jego twarz, ale szybko przegonił wszelkie cienie.
– Nie skrzywdzisz jej, imbecylu – odparł nagląco, nie pozwolił też przerwać sobie Veanowi, który starał się coś wtrącić. Poklepał go po ramionach, ponieważ między kłótnią i irytacją, zaczynał też trochę odpływać. – Słuchaj mnie, Vean, skup się! Pójdziesz... Tak, pójdziesz do niej, bo wiem że prędzej sobie ogon odgryziesz niż ją skrzywdzisz. Wiesz, że nie masz wyjścia. Jeszcze kilka chwil i przyślą po ciebie Serafinów.
– Orobas, dziękuję za troskę, ale...
– Nawet mnie nie wkurwiaj! – krzyknął szeptem i jeszcze raz nim potrząsnął. – Carniveanie, ty się zawsze słuchasz, to chociaż raz posłuchałbyś mądrzejszych od siebie!
Zmusił się do niemrawego śmiechu.
– Nie widzę takiej osoby w okolicy – wymamrotał, a Brass na chwilę znieruchomiał. Upewniwszy się, że siedzi stabilnie, puścił jego ramiona i czule objął pazurzastymi dłońmi ciemne cienie.
– Serafinów, Vean – podkreślił to z bólem, nie mogąc odpuścić tematu. Za bardzo mu zależało. – Wyzywaj mnie ile chcesz, ale nie daj się zabić przez człowieka.
– Nie jesteśmy ponad nimi... – obruszył się smętnie, bo zabrzmiało to tak, jakby Bass jej umniejszał.
A jak można umniejszać istocie, która brakiem swojej obecności rzucała głupiego demona na kolana?
– Nie, ale ponad nami ktoś jest – Orobas westchnął ciężko i klapnął na ziemię. Skrzydła trzymał jednak w pewnej pozycji, nawet jedna lotka nie odgięła się w niepożądanym kierunku. – Mogę cię strzec, mogę trzymać na smyczy, kurwa mogę nawet potrzymać twojego kutasa, ale proszę, nie daj się zniszczyć.
Gdyby miał twarz przesunąłby po niej dłonią ze śmiechem, ścierając paskudne zmęczenie.
– Twoje poświęcenie mnie wzrusza. – Ścisnął dłoń Orobasa, która spoczywała na jego kolanie.
– A twoje mnie wkurwia, wiesz? – burknął niezadowolony. Przez chwilę siedzieli w ciszy, Vean nie był w stanie patrzeć na przyjaciela, ale on nie odwracał od niego oczu. – W razie czego Serafini i tak nie namęczyliby się z tobą.
– Co? Dlaczego? – Mimowolnie obejrzał się na Bassa i zobaczył, że cała jego twarz opadła.
– Twoje cienie szarzeją.
Jeśli szarzały, oznaczało to że zanikały.
A ze zniknięciem ich, nie będzie już jego jaźni.
Vean zamknął się na otoczenie, odciął się od wszystkich zmysłów i wsłuchał się w siebie. Faktycznie wpierw myślał, że po prostu opadł z sił, ponieważ pierwsza adrenalina i zderzenie z realnym światem już z niego uleciało. Teraz po prostu... słabł. W każdym aspekcie, jaki mógłby sobie wyobrazić.
– Może to przez to dziwne ad amorum? – wymamrotał jakby do siebie. – Przetrzymałem to wezwanie i teraz po prostu muszę, jak ludzie to mówią? Odchorować?
Bass był nieruchomym posągiem.
– A co jeśli faktycznie zanikasz? – Głos demona był ściśnięty z emocji. – Chcesz przetestować tę teorię?
Carnivean wzruszył ramionami, jeśli czekał go spokojny koniec, nie brzmiało to jak jakiś tragiczny sposób. Okaże się to równie proste co zasypianie. Kto wie, może nawet i on będzie śnił o swoich światach.
O kobiecie.
– Są tajemnice świata, jakich nawet Archaniołowie nie dostąpili – wymamrotał, mając nadzieję, że w jego tonie słychać krzywy uśmieszek. – Wyobraź sobie ich miny, gdy demon odkryje coś pierwszy raz?
Orobas z całej siły uderzył go w ramię. Znieruchomiał na kilka sekund, Veana aż przeszedł dreszcz niepokoju wzdłuż kręgosłupa na widok jego paskudnej miny.
– Zdajesz sobie sprawę z tego, że nie testujesz siebie, ale też ją? – wymruczał nisko, powabnie. Chrypka w jego głosie wzbudziła kolejne ciarki na ciele Carniveana, ale potwornie negatywne. – Skąd masz pewność, że linia wezwania zniknie wraz z tobą? Wiemy przecież jak unikatową śniącą jest. Ad amorum przeskoczy na innego demona. Ufasz im? Myślisz, że zajmą się nią tak, jak ty się troszczysz? – Wypuścił z siebie niski, gardłowy dźwięk zamyślenia i poniekąd rozkoszy. – Może podsunę jej pomysł kręgu wezwania, już teraz załatwmy problem. Uwierz, wywarła na mnie wrażenie, ta Peane...
Z sapnięciem padł na ziemię składając skrzydła ponad ich głowami. Vean wściekły jak przy wypchnięciu go z pustki syczał i zaciskał szpony – tym razem na szyi przyjaciela, który śmiał mu się w twarz.
– Ty mały, psychopatyczny, manipulujący skurwielu! – ryknął mu w twarz i odepchnął się, żeby wstać na równe nogi.
Orobas śmiał się, opierając się na łokciach.
– Wolę: pokaźny, sprytny, manipulujący geniuszu – zachichotał i szturchnął go stopą w łydkę. – Działa, nie? Jak ci z myślą, że taki Lilin...
Złapał go za bety i przyciągnął do swojej ciemności.
– Zamknijże się, jeśli ci egzystencja choć w ćwierci miła jak twój język – syknął. Pomógł mu jednak podnieść się i otrzepać skrzydła. Nawet jeśli miał ochotę powyrywać mu wszystkie piórka i wetknąć mu głęboko do uszu. – Nie widzisz, że jestem na krawędzi?
– Krawędzi smętów i mokrych chusteczek – poprawił go pod nosem. Uśmiechnął się jednak rześko i skinął kciukiem w bliżej nieokreślonym kierunku za ich plecami. – To co, dalej mam trzymać twojego fiutka, żebyś traf...
Zniknął zanim Orobas doprowadził jego krew do stanu wrzenia.
Dzień na Ziemi był całkiem ponury, ale Carnivean niemal rozświetlił się na widok leżącej na łóżku Peanellise. Miała bezładnie rozrzucone kończyny, a ramieniem zasłoniła twarz.
Brzuch kobiety unosił się w spokojnym oddechu, między krawędzią spodenek i rąbkiem koszulki był pasek skóry, który potrzebował pocałować. Powstrzymał się tylko przez to, że nie mógł doczekać się fantazji. Wówczas po prostu ją do siebie przygarnie w którymś momencie.
Przestanie się zachowywać jak pozbawiony rozumu demon. Może Orobas miał rację i faktycznie zmienił się w chodzącego smęta.
Carnivean przysiadł na brzegu łóżka Peanellise i gorliwie pochylił się do przodu. Chuchnął jej w twarz pyłem oraz nadzieją. Był tak oszołomiony widokiem oraz samą obecnością kobiety, że nie wiedział w której chwili przenieśli się do jej snu. Chyba była na niego obrażona, bo wpółleżał przy niej i kopnęła go w bok kolanem.
– Nie przeproszę – wymamrotała, odsuwając łokieć z twarzy. – Spadaj stąd.
Obróciła się do niego tyłkiem i podłożyła dłonie pod policzek. Carnivean wyszczerzył się i przysunął bliżej niej. Ledwo mieścili się na tym tycim łóżku, światło i kontury pokoju były tak ponure, jak nastrój kobiety.
Ale po burzy zawsze musiało wychodzić słońce – zwłaszcza w związku.
Vean pochylił się nad jej uchem i zaczął mruczeć słodkie, nonsensowne słowa do ucha. Nierzadko kobiety marzyły o tym, by po kłótni z parterem ich druga połówka jakkolwiek postarała się im wynagrodzić zranienia. Peanellise czuła się... porzucona.
Coś dziwnego ścisnęło pierś Carniveana.
Jego po prostu nie było, a ona cierpiała przez pustkę jaką zostawił w jej snach.
Sam był na siebie zły – niewiele zmienił w materii ad amorum, nie ograniczył swojego obezwładniającego pragnienia i potrzeby przebywania przy wzywającej, a do tego sprowadził na nią cierpienie. To ostatnie, czego pragnął w swojej egzystencji. Miał za zadanie umilać życie kobiet, odczucia przez niego wywoływane miały pobudzać je w przyszłości. Mgliste wspomnienia snu miały być łączone z dodatkiem przyjemności – nigdy smutku.
– Zawaliłem? – zapytał skruszonym tonem, kładąc dłoń na jej talii. Małym palcem spragniony musnął goły brzuch kobiety.
Prychnęła urażona, przez co włosy opadły na jej twarz. Dmuchnęła na nie zirytowana, ale tylko rozwiała je szerzej. Starał się nie uśmiechać, bo przecież miał być ucieleśnieniem kajającego się partnera, ale zirytowana mina Peanellise wywołała w nim chichot. Uniosła się na łokciu i spiorunowała go wzrokiem.
Ciemne włosy i oczy, spodnie od garnituru i biała koszula z wywiniętymi rękawami. Twarz, która najbardziej się podobała kobiecie oraz uśmiech, który aktualnie najmocniej ją wkurwiał.
Twarz go zaczęła od niego boleć, ale nie mógł się powstrzymać. Cały jej demon, pełnia fantazji.
– Ty padalcu! – syknęła i uderzyła go poduszką, gdy ponownie się roześmiał. – Zaczęłam myśleć że ty... że tobie... Ugh!
Wyrwał poduszkę i odrzucił ją na bok, przypadkowo trafiając do wanny przez otwarte drzwi łazienkowe.
– Jestem już, Peanellise – powiedział łagodnie, dotykając jej ciepłego, odrapanego kolana.
– Widzę – burknęła, zakładając ramiona na piersi. – Możesz już znikać.
Carivean patrzył na nią spod na wpół przymkniętych powiek. Podłożył dłonie pod głowę i rozciągnął się, chociaż jeszcze chwila i jego stopy po prostu zegną się w kolanach i opadną na ziemię przez brak materaca.
– Słabo idzie ci to wyganianie – zauważył, udając że rozpiera się wygodniej, chociaż wygoda i to łóżko nie szły ani trochę w parze.
Peanellise się zastanowiła, ale w oczach, którymi od niego umknęła, widział pierwsze iskierki rozpogodzenia. Nie chciała jednak mu ich za szybko pokazywać.
– Sąsiad spod piętnastki jest całkiem miłym kulturystą – zastanowiła się powoli. – Wyrzuci cię przez okno jeśli grzecznie poproszę.
Carnivean zerknął z powątpiewaniem w prawo, na szarówkę ledwo przebijającą się przez rolety.
– Jeśli ma parę w łapie, to wyrzuciłby mnie z oknem, framugą i częścią ściany – wymruczał w namyśle.
Peanellise urwała śmiech zanim mógł się nim porozkoszować i zakryła dłonią usta. Starała się spiorunować Veana srogim spojrzeniem, ale zawiodła.
– To nie fair, że mnie tak łatwo podchodzisz – jęknęła niezadowolona, bawiąc się odstającą ze spodenek nitką.
Podniósł się do siadu i wciągnął ją na swoje kolana. Jakiś niewidzialny ciężar niemal zniknął z jego barków, ponieważ wtuliła się w niego z ufnością, bez chwili zawahania. Mimo że dalej była po części zraniona nieobecnością Carniveana, to instynktownie do niego lgnęła.
Pocałował czubek głowy kobiety zaciągając się zapachem ananasów. Dziwne skojarzenie.
– Żyję po to, żeby cię zachwycać i oczarowywać – szepnął nęcącym głosem, za który oberwał w biceps. – Wychwalać twoje piękno, wstrzymywać oddech dla twojego uśmiechu, kłaniać się przed twą mądrością...
– Och, przestań już! – ponownie go uderzyła ze śmiechem. Twarz miała trochę zaczerwienioną i oczy lekko szkliste. Nie tak powinny działać komplementy w śnie, ale cóż... to właśnie była Peanellise. Zaczął się o tym coraz lepiej przekonywać. Obróciła się tak, że siadła na nim okrakiem, zaplatając kostki tuż za jego plecami. Dłonie położyła płasko na jego piersi, palcami badała ostrożnie guziki. – Co robiłeś?
Kącik jego ust drgnął, gdy przekrzywił na bok głowę.
– Bez ciebie? Przebywałem w nicości.
Odrzuciła do tyłu głowę i zajęczała z irytacji. Udało mu się powstrzymać śmiech, ponieważ jak na razie wciąż mówił prawdę, a przy tym bawił się wyśmienicie. Po kilku chwilach westchnęła i opuściła ramiona.
– Tęskniłam za tym, jak irytujący jesteś – powiedziała jakby do siebie. Udał obrażonego, niemal się od niej odsuwając. Niemal ponieważ zrobienie tego naprawdę było nierealne do wykonania.
– Teraz to mnie ranisz – wydął dolną wargę, ale przewróciła oczami i objęła dłońmi jego twarz. Prędko pocałowała go w dąsające się usta, odsuwając się szybciej niż mógł ją złapać.
– Już? Pocałowane boli mniej? – zapytała trzepocząc rzęsami.
– Tak bez przekonania? – Uśmiechnął się pod nosem. – Ja nie wiem, czy takie coś w ogóle ma prawo się liczyć...
Peanellise prychnęła i pokręciła głową. Pochyliła się do skrupulatnego, głębokiego pocałunku od którego trudno im się było oderwać. Śmiało wędrował dłońmi po jej plecach oraz talii, ściskał pośladki i muskał włosy. Nie rozebrał jej jednak, czekając na przyzwolenie.
Usiadła mu ciężko na udach, odsunąwszy się od niego z wyraźnym ociąganiem.
– Naprawdę za tobą tęskniłam – wyszeptała ze wstydem. – Wiedziałam, że puste sny to najgorsze sny z możliwych, ale nie spodziewałam się, że kiedy znów cię zobaczę...
– To? – odsunął z jej policzków opadające włosy. – To co, Peanellise?
– Będę chciała płakać z ulgi – opuściła powieki odgradzając od niego swoje zasmucone oczy. – Głupsza już być nie mogę, nie? Teraz walczę między ściągnięciem z ciebie tego wystrzałowego gajeru i płakaniem ci w pierś, póki nie zasnę.
Ty właśnie śpisz. Powstrzymał odpowiedź, ponieważ po części rozumiał o co jej chodziło.
– Mam zażartować, czy być poważnym?
– Jeśli nie chcesz znów oberwać, lepiej bądź poważny – powiedziała ostrzegawczym tonem, rzucając mu pospieszne, kose spojrzenie.
Pochylił się do jej twarzy, żeby wyszeptać wprost w jej usta:
– Okazywanie uczuć jest stokroć lepsze, niż ich tłamszenie – szepnął, za każdym razem niemal całując wargi kobiety. – Krzycz i płacz, rób wszystko żebym przyniósł ci chociaż cień komfortu.
Coś przemknęło przez twarz Peanellise, ale szybko zamknęła to w sobie.
– A żart? – zapytała słabo.
– Możesz płakać nad dziełem sztuki, jakim jest mój kutas – wyszczerzył się i od razu skrzywił. – Za dużo przebywam z Bassem.
Przytaknęła i przyciągnęła go do pocałunku, zaczęła powoli rozpinać guziki jego koszuli. Złapał więc za rąbek jej koszulki, ciskając go w kąt. Chciał poczuć na sobie całe miękkie ciało kobiety. Lekko chropowate opuszki palców Peanellise przesunęły się po jego piersi.
– Pozdrowisz go ode mnie? – jęknęła między pocałunkami.
Carnivean przewrócił ją na plecy, zrzucając z siebie resztę ubrań. Szybko pozbył się szortów kobiety, znacznie je nadrywając na szwach.
– Obiecaj tylko, że dziś już o nim nie wspomnisz – sapnął w zagłębienie szyi, lekko kąsając i ssąc jej skórę.
Odbierał zapach i smak kobiety po stokroć mocniej. Wygłodniały, stęskniony równie mocno co ona... Nawet jego dłonie były wrażliwsze, skore do zapamiętania każdej krzywizny ciała, jakie leżało pod nim.
– Obiecuje – wykrztusiła w końcu, gdy oddał jej na kilka chwil oddech.
Wkrótce zapomnieli czego mieli pilnować – chwytali się siebie, jakby to był ich pierwszy raz i byli na skraju wytrzymałości, zbyt trawieni pożądaniem żeby teraz się uspokoić. Ciepło jej cipki niemal parzyło usta Carniveana, język czuł się w niej jak w domu. Jęczał jakby coś go opętało, a nie sam był wcieleniem opętania. Z całych sił wbił paznokcie w skórę na biodrach kobiety, przyciągając ją jak najbliżej siebie. Peanellise równocześnie starała się od niego odsunąć i przybliżyć, aż w końcu zaczęła błagać, by się nie drażnił.
Wcale tego nie robił, on zwyczajnie tracił w tym momencie zdrowy rozsądek.
Pociągnęła go do góry i tym razem już nie zwlekał, kręciło mu się w głowie od potrzeby znalezienia się w niej. Schowania się aż po same jądra. Peanellise sapnęła bez tchu, a Carnivean odrzucił do tyłu głowę. Mięśnie jego szyi napięły się niczym postronki, kobieta na chwilę chwyciła w swoje dłonie jego kark.
– Mocniej – warknął, utrzymując silne tempo poruszających się bioder. Prawie z niej nie wychodził, dociskając podbrzusze do łechtaczki. Peanellise odpływała z przyjemności za każdym razem, gdy jęczał, a Vean nie był w stanie się zamknąć. Z jego nosa kapnął pot na usta kobiety, od razu złapała ją językiem. Wessał go w swoje wargi, wyzwalając w niej kociaka. Szorskimi palcami ugniatała jego szyję, drapiąc paznokciami.
Dłonią musiał chwycić się krawędzi materaca, chociaż nic tak naprawdę nie mogło ustabilizować tego pieprzonego łóżka. Vean syknął, czując że jego ogon wymknął się spod kontroli. Owinął się wokół łydki kobiety i końcówką muskał wrażliwą skórę kostki. Peanellise zamarła z paznokciami wbitymi w jego bark, dochodząc najmocniej ze wszystkich fantazji.
Sam postradał umysł, wiedział to w chwili gdy pociemniało mu przed oczami i poczuł swąd przypalanego materiału. Wbijał się w Peanellise, wyładowując w nią całą zgromadzoną spermę. Kobieta dyszała ciężko, leżąc pod nim bezwładnie. Opadł na jej ciało prawie całym swoim ciężarem, ale nie pozwoliła mu się odsunąć, tylko uścisnęła go dając znać, żeby się nie ruszał.
Dyszeli w swoje karki, wypompowani do cna. W jego przypadku dosłownie.
Miał ochotę zasnąć, otulony zapachem podniecenia Peanellise, które wżerało się w cudowny sposób w jego skórę. Chciał przesiąknąć nią i...
Swąd palonego materiału.
Niemal wyskoczył z materaca, ale zmusił się do znieruchomienia. Kobieta coś cicho zamruczała, a chwilę później zasnęła zmęczona.
Ponieważ przez ten cały czas żadne z nich nie było w śnie.
Lodowata panika przenikała ciało Carniveana, któremu ledwo udało się wstać. Przerażony patrzył, jak jego sperma wycieka powoli z jej cipki. Materac oraz pościel miejscami były przypalone, gdzieniegdzie nawet jeszcze tlił się ogień.
– Nie – tchnął, rozglądając się wokół spanikowany. Gwałtownie dopadł do okna i uniósł roletę. Poza pokojem była ulica na której mieszkała kobieta, żywa od prawdziwych ludzi. Drżącymi dłońmi opuscił roletę.
Jego obrania mieszały się z rozszarpanymi ciuchami do spania Peanellise.
Spanikowany poszedł do łazienki.
Poduszka dalej była w wannie. Łóżko wciąż pozostawało osmalone, a jego ogon w niepokoju śmigał na boki, chociaż najchętniej owinąłby się wokół nogi Peanellise wzdłuż linii pulsu by upewniać się, że żyje.
Czekał cierpliwie, ale Niebo nie runęło mu na głowę. Nie czuł pękającej faktury świata, ani dyszącego mu w kark wyniku sprzeniewierzenia.
Minuty mijały, Peanellise westchnęła głęboko, jej nos lekko się poruszył.
Zjebał, ale nie na tyle by poruszyć świat. Nie był wyższym demonem, jego sperma była niekompatybilna z ludzką kobietą. Wiedział jednak, że nie może tego tak zostawić. Cokolwiek się wydarzyło, było małym krokiem na lodzie. Ten okazał się grubszy, niż przypuszczał.
Oby nie pękł pod nim z hukiem, ponieważ jutro wykona kolejny krok.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro