Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 10. Za zgodą

Carnivean czuł się syty, ale uczucie pełności wcale nie przysłoniło tego, jak spięty był. Szedł przez Podziemie w kierunku pałacu jego pana. Odpowiedź od Somiela albo jeszcze nie przyszła, albo trafiła wprost do Ashmodaia. Jeśli nie, to staranuje bramy Nieba i skieruje się wprost do Palatium Archanioła.

Załomotał do drzwi gabinetu, wchodząc przed zaproszeniem.

– Chammaday – skłonił się głęboko i prędko zamknął za sobą drzwi.

– Jasne, demonie, rozgość się – Ashmodai sarknął z karafką nektaru uniesioną ku górze. – Drinka?

Nerwowy Carnivean przytaknął i podszedł wprost do swego pana. Wziął karafkę w dłoń i wlał w siebie wino, brudząc przy okazji świeżą koszulę.

– Czy – wykrztusił, ocierając podbródek dłonią – przyszła jakakolwiek wiadomość od Somiela?

– Nawet gdyby tak się stało, nie usłyszałbyś nic przed swoją spowiedzią – Ashmodai zmierzył go ostrym spojrzeniem i odebrał od niego naczynie. Rozlał sowicie nektaru do dwóch kielichów i skinął na fotele przed kominkiem. – Opowiadaj.

Carnivean czuł cień niepokoju, gdy zaczął opowiadać swemu panu czego się dowiedział. Nie zdradzał przecież zaufania Peanellise, rewelacje z nią związane były zbyt ważne, żeby je zatajać. Robił to też dla niej – jeśli jego pan i Archaniołowie będą jednomyślni, Vean będzie musiał powiedzieć jej wszystko. Duch Peanellise będzie spokojniejszy i poczuje, że nie jest... szalona.

Gardził tym słowem.

Ashmodai jednym haustem wypił całą zawartość pucharu, a potem jeszcze kolejny. Demon pokręcił powoli głową, Carniveanowi ciężko było zrozumieć kwaśną minę szefa.

– Niby jestem ponad tobą, a wiedzą żeśmy się zrównali – wymamrotał, po czym prychnął. Nie wyglądał jednak w żadnym stopniu na rozbawionego.

Sam Vean roześmiałby się, gdyby cała jego energia nie była pożytkowana przez rosnący strach. O dobro Peanellise, o strukturę wszechświata. Reakcja pana niespecjalnie koiła nerwy.

– Czy... czy to możliwe, że jest to jakaś mutacja? – Carnivean zapytał o pierwszą z brzegu możliwą opcję.

Ashmodai pomasował podbródek z namysłem wpatrując się w ogień.

– Ludzie, bądź co bądź rozwinęli się od tego, co było na początku – wymamrotał jakby do siebie. – Ale wszystkie odstępstwa wynikłe z natury są skrupulatnie odnotowywane przez naszych drogich światłoskrzydłych. Niczego nie ukrywają na naszych zgromadzeniach, to zbyt ważne.

Carnivean nie mógł uwierzyć w to, co słyszał. Desperacja rosła w nim gwałtownymi falami.

– A jeśli tak nie jest? Jeśli coś ukrywają? – zapytał nagląco.

Chammaday pochylił się i wziął jego dłoń w swoją. Carnivean poczuł ostrzegawcze ukłucia, coś nieprzyjemnego szarpnęło za jego myśli. Korona wokół głowy pana rozżarzyła się mrokiem.

– Uważaj, mój demonie, bo podważasz strukturę, a do tego nie możemy dopuścić ani my, ani oni – warknął niskim głosem.

Poniekąd było to odświeżające uczucie.

– Nie jest sprzeniewierzeniem – wyszeptał z ulgą, gdy pan puścił jego dłoń.

– Słucham?

– To był zwiastun, prawda? To, co przed chwilą poczułem – zapytał nagląco. Ashmodai z wahaniem skinął głową, a Carnivean roześmiał się z ulgą. – Jeśli byłaby czyimś sprzeniewierzeniem, czułbym to w każdym momencie, w którym z nią obcuję. Całe ad amorum byłoby nie do zniesienia!

Wyższy demon uśmiechnął się nikle i skinął głową.

– Doceniam entuzjazm, lecz w takim razie tworzy nam to jeszcze większą wyrwę. Przyznam, że to była pierwsza moja myśl, ale to co mi opowiedziałeś zaprzecza sprzeniewierzeniu – piękno w twarzy Ashmodaia niemal zanikło przez głębokie bruzdy wynikłe z zamyślenia. – Gdyby jakimś cudem była przypadkowym boskim odrzutem, każdy wasz stosunek byłby naznaczony tym uczuciem.

Carnivean pokiwał w zrozumieniu głową. Do tej pory był całkiem grzecznym demonem, ani on ani jego przyjaciele nie mieli powodów do burzenia boskiego ładu. To było coś więcej niż mityczne, zmyślone non serviam. Lucyfer zbyt przednio bawił się ludźmi, żeby odcinać się od nich.

Ludzkość nie wiedziała o jednej, prostej sprawie i nigdy do tej informacji nie zostaną dopuszczeni: każdy boski odłam, nieważne czy anielski, czy demoniczny, znikał gdy dokonywał sprzeniewierzenia.

– Ponawiam więc, czy Somiel się odzywał?

Carnivean pochylił się i odłożył pusty kielich na stolik. Potrzebował jeszcze kilku drinków, żeby się uspokoić, ale wiedział że to mogłoby zaszkodzić. Obecność władcy niosła ukojenie, lecz nie robiła tego tak dobrze, jak za pierwszym razem. Teraz samotne siedzenie w pustce wręcz szkodziło Veanowi. Obecność Podziemia była za to, na dłuższą metę, drażniąca.

– Nie – Ashmodai zaprzeczył niezadowolony, ale podniósł się i skierował w stronę sekretarzyka. – Mogę jednak ofiarować ci jeden z kluczy. Nigdy nie korzystałeś bez specjalnej potrzeby, więc wręcz przysługuje ci niebiański urlop.

– Szczodre z twojej strony, mój panie – kącik ust Veana poruszył się, gdy władca rzucił mu surowe spojrzenie.

– Szczodrze walczę o minimalizowanie szkód – burknął.

Podał mu prosty, odlany ze złota i niebiańskich łez klucz. Była to rzecz umowna, niż realna. Samym swoimi istnieniem otwierała przejście w każde miejsce Nieba. Ashmodai położył wielkie dłonie na barkach Carniveana, skupiając na nim całą swoją uwagę. Ciemność i mgła Veana bezwiednie łączyła się z ogniami korony.

– Obiecuję, że będę uważał – powiedział spiesznie, chowając klucz do kieszeni spodni. – Muszę jednak na chwilę udać się na Ziemię, im dalej i dłużej od niej jestem...

Sfrustrowany pokręcił swoją nicością, a Ashmodai przytaknął w zrozumieniu.

– Wiem, mój inkubie. Pamiętaj jednak, by nie przebywać z kluczem zbyt długo wśród śmiertelników. Nie potrzeba nam jeszcze poirytowanych Archaniołów, bo przypadkowy człowiek zacznie mieć widzenia – prychnął. – Odwiedź ją, tylko na parę chwil. Idź prosto do Somiela, nie rozmawiaj z innymi.

Ścisnął jego barki i opuścił dłonie, a Carnivean od razu się wyprostował zaalarmowany.

– Sugerujesz..

– Nic – uciął krótko, ale że po części miał całkiem miękkie serce, uzupełnił: – Nie do końca. Chcę żebyś był bezpieczny, a twoja ludzka kobieta w jednym kawałku.

– Ona nie jest moja, po prostu...

Ashmodai posłał mu takie spojrzenie, że zamilknął w jednej sekundzie.

– Idź już, zanim moja cierpliwość się skończy i na wieki dołączysz do nicości – burknął i ruszył w kierunku biurka. Siadł ciężko na fotelu i westchnął, gdy kilka listów pojawiło się na blacie. – Mam cię wykopać na samą górę, czy zrobisz to co się do ciebie mówi jak posłuszny demon?

Carnivean przybrał w miarę ludzką postać i uśmiechnął się do swego pana promiennie.

– Chammaday, żyję po to, by działać ci na nerwy – ukłonił się głęboko i zniknął.

Przez mgnienie gonił za nim zmęczony śmiech jego pana. Dotarłszy na Ziemię Carnivean zobaczył, że Peanellise nie spała. A przynajmniej nie do końca – wyglądała tak, jakby robiła wszystko, żeby nie zasnąć. Powieki jej opadały, ale uparcie starała się czytać książkę.

– Odpocznij, uparta kobieto – wymruczał, pochylając się do jej ucha.

Wiedział, że go nie usłyszała, ale i tak uklęknął, gdy obróciła głowę i spojrzała w jego oczy. Jak stary był, tak szybko zapomniał, że za jego plecami znajdowała się ściana z oknem. Roześmiał się sam do siebie.

– Widzisz, co ty ze mną robisz? – westchnął i zerknął ponad jej ramieniem. – Co czytasz?

Oczywiście nie odpowiedziała, ale zdecydowanie nie była zadowolona z lektury. Wzrokiem wręcz spopielała aktualnie czytany rozdział. Carnivean zdziwiony zamrugał, nagle czując ból za oczodołami. Litery rozmywały się przed jego oczami, nie dał rady dostrzec nawet jednego słowa. Syknął niezadowolony i podniósł się powoli na nogi. Dotknął przelotnie jej nagiego ramienia, wycofując się o krok. Książka go ciekawiła, ale nie miał zamiaru nadwyrężać swoich sił. Cokolwiek się działo, pogarszało jego percepcję.

Upewnił się, że dalej ma klucz w kieszeni i dokonał największego skoku – wprost ku Niebu.

Przestworza nie były mu kompletnie nieznane, ale nigdy nie bawił tam zbyt długo, żeby czuć się w nich pewnie. Samego światła było tu znacznie więcej, niż w domu. Carnivean nie przepadał za mocnym blaskiem, w upodobaniu każdego inkuba leżało sensualne oświetlenie, które bawiło się z wyobraźnią wszystkich istot. Tutaj, pod intensywnym blaskiem słońc i gwiazd czuł się potwornie obnażony.

Słodkie niebo.

Aniołowie kiwali mu głowami, chociaż przyglądali mu się z cieniem zdziwienia. Przestał szarżować niczym oślepiony byk i przystanął na sekundę. Wziął w płuca powietrze przepełnione... dziwne, chyba wyczuwał tu lekkie nuty perfum Peanellise. Pokręcił głową, linia wezwania mąciła mu w głowie w okrutny sposób.

Mimo to poczuł się spokojniejszy. Obróciwszy się lekko w lewo, wytężył wzrok aż dostrzegł mury palatium Somiela, tuż za ogrodem z bujnymi drzewami. Buty Carnvieana wydawały ostry odgłos na bruku. Za sobą słyszał niemrawe szepty i nieznacznie przyśpieszył. Przez swego pana poczuł ukłucie paranoi.

Załatwienie sprawy z Somielem powinno pomóc.

Musiało pomóc.

Palatium ze złotego marmuru było otwarte na wszystkie strony wszechświata. W porównaniu do pałacu Ashmodaia, w którym czasem potrzebowano prywatności, przybytek snów był otwarty dla zwiedzających niebian. Oczywiście dostępne były tylko powierzchowne i łagodne obrazy. Archiwa inkubów były ukryte w bezpiecznych kryptach, a koszmary w piwnicach.

Carnivean uśmiechnął się promiennie do Anielicy, którą mijał w drzwiach. Ciężko było utrzymać mu radosną fasadę, gdy sam pękał z nerwów. Skłonił głowę i opuścił spojrzenie widząc jej skrępowanie.

– Proszę o wybaczenie, nie chciałem cię przestraszyć – przemówił łagodnym głosem. – Czy mogłabyś mi wskazać, gdzie znajdę Somiela?

– Carniveanie – zająknęła się, przez co jego uśmiech zmienił się minimalnie na czarci. Doskonale znał tę intonację, anielica widziała archiwa inkubów. – Khm, witaj w Niebie. Somiel jest teraz w swoim gabinecie, pierwsze drzwi na drugim piętrze. Jesteś umówiony, jak mniemam?

Vean robiąc małe kroczki wgłąb palatium skłonił się głęboko z cwanym błyskiem w oku.

– Twoje mniemanie jest bezbłędne – powiedział. – Co prawda jeszcze nie odpowiedział, ale po co męczyć przestrzeń zbędnymi listami...

Anielica przez chwilę stała oniemiała, lecz gdy tylko odwrócił się do niej plecami prychnęła cicho. Schody przemierzył biegiem – wnętrze posiadłości było spokojne i nikogo już na swojej drodze nie spotkał. Ascetyczne ściany klatki schodowej rozświetlane były miedzianymi kinkietami. W głębi pięter widział więcej życia, przestrzeń przecinał uspokajający szmer fontann i nikły trel ptaków.

Carniveanowi ciężko było zachwycać się tą oazą snu. Zdenerwowany przystanął przed wskazanymi mu drzwiami. Te otworzyły się na sekundy zanim zaczął łomotać w polerowany mahoń.

– Czemu żeś Boże poskąpił im cnoty cierpliwości – Somiel burknął mierząc go wzrokiem. – Wchodź, niecierpliwcze.

– Twoja promienistość oszałamia, Archaniele – Carnivean uśmiechnął się przymilnie, czym zaskarbił sobie kwaśne spojrzenie oczu z tyłu głowy Somiela. Kryształowo błękitne tęczówki i niewiele jaśniejsze białka prawie zniknęły, ponieważ zmrużył powieki, patrząc na niego ostro.

– Daruj sobie – prychnął, po czym westchnął głęboko. – Przepraszam, ostatnio świat jest niestabilny i mi się udziela. Nektaru?

Carnivean zaprzeczył, starając się nie okazywać zdumienia. Kto jak kto, ale Archaniołowie nie przepadali za okazywaniem słabości. A tym bardziej przepraszanie nie leżało w ich naturze. Zawsze działali tak, by nic ich nie zaskakiwało, ani nie skłaniało do bicia się w pierś.

Somiel miał skrzydła ciasno zwinięte za plecami, z każdym krokiem złoty pył sypał się na podłogę. Marmur pod ich stopami rozbłyskał mdło, a złote żyłki lśniły absorbując moc Archanioła. Ubrany w luźne, ciemne spodnie, chodził boso po całym gabinecie. Światłoskrzydli rzadko narzucali coś na torsy, preferując swobodę ruchu skrzydeł. Tatuaż łapacza snów obracał się na jego piersi, nieustannie wychwytując aberracje związane ze śnieniem. Carnivean zastanawiał się, czy któraś z linii oznaczała Peanellise.

Podziękował i odebrał kielich, chociaż wątpił czy cokolwiek przełknie.

– Dostałem twój list, miałem ci właśnie odpisywać – Somiel dla podkreślenia słów uniósł kartę z samego szczytu korespondencji. Vean zobaczył swoje drżące z pośpiechu pismo.

Carnivean odłożył na biurko kielich i pochylił się do przodu. Trzy pary oczu w dwóch rzędach patrzyło na niego z czujnością.

– Mam nadzieję, że odpowiedź brzmiałaby pozytywnie – uśmiechnął się do Archanioła na przełamanie swojego gorączkowego tonu. – Naprawdę potrzebuję przejrzeć archiwa inkubów.

Somiel ostrożnie rozparł się w fotelu, swoje skrzydła wygodnie układając we specjalnych głębieniach i wycięciach. Złotym językiem zebrał z warg resztki nektaru i skinął głową.

– Carniveanie, jesteś jednym z nielicznych inkubów, którzy po takim czasie przychodzą do mnie – odparł ostrożnie. Vean nie wiedział, czy miał się czuć mile połechtany czy jeszcze bardziej zdenerwowany. – A to wprawia mnie w głęboki niepokój. Samo określenie „nietypowa śniąca kobieta" mi nie wystarcza i mam wrażenie, że tobie własnoręczne przeszukiwanie na nic się nie zda.

Vean zmarszczył brwi i poruszył się w fotelu. Oddychało mu się z trudem.

– Somielu, dopatrujesz śniących, nie mogę tak po prostu odciągać się na dłużej od twoich obowiązków – powiedział ochryple. Sięgnął jednak po kielich i wypił część nektaru. W niebie był on silniejszy, lecz bardziej pokrzepiał niż przyjemnie otumaniał.

– Spokojnie, nie stracę z oka snów i koszmarów – zażartował.

– Trafna obserwacja – wymamrotał, a Archanioł prychnął. – To jednak prawda, kobieta jest nietypową śniącą i chciałem przepatrzeć zeznania tych inkubów, którzy mieli do czynienia z aberracjami.

Somiel uniósł silne, lecz delikatne dłonie o złotych koniuszkach palców.

– Carniveanie – zagrzmiał – spójrz na mnie.

Demon poczuł się sparaliżowany, skupiając na sobie wzrok szóstki oczu. Miał wrażenie, że nawet łapacz snów uziemił go w miejscu. Wspólnie z Archaniołem oddychali głęboko, Carnivean wdychał złoty pył, który unosił się z anielskich skrzydeł.

– Nie wiem co się dzieje – wyszeptał ciężko, padając na oparcie. Carnivean czuł, że cały jest spocony, mąciło mu się przed oczami. Podziemie było bliżej Ziemi niż Niebiosa. Tutaj jednak odczucie ad amorum niemal go... zabijało.

– Opowiedz mi – ponaglił go Somiel, pochylając się nad biurkiem. – Krok po kroku co się dzieje z twoją śniącą. Wezwę rafaelowe anioły...

– Nie – przerwał mu gwałtownie. – Żadnych uzdrowicieli. Nie pomogą, a jeśli rozejdą się plotki...

Somiel obrzucił go surowym spojrzeniem, ale przytaknął w zgodzie.

– Dobrze, na razie nikogo nie wezwiemy – obiecał mu i ostrzegł: – jednak nie powstrzymasz mnie, jeśli twój stan się pogorszy na moich oczach.

Carnivean zgodził się na taki układ. I tak szczerze wątpił, czy mógłby oprzeć się woli Archanioła, jeśli jeszcze odrobinę osłabnie. Zatem prędko opowiedział mu wszystko, co wiedział. Nie zatajał ani jednej rzeczy, co wpadło mu na myśl też dorzucił. Kilkakrotnie podkreślał, że Peanellise nie uczyniła kręgu wezwania, ani nawet go sobie nie wyryła na skórze. Znał jej ciało jak swoje własne i wiedziałby o tym. Nie sprzedała swojej duszy otchłani, ani nie przebłagała niebios o ratunek – Ashmodai wiedziałby, gdyby tak się wydarzyło.

Peanellise była zatem zagadką, nad którą musiał teraz pogłowić się sam Archanioł. I, Boże dopomóż mu, oby wiedział.

Zapał Carniveana słabł tak jak jego siły. Mina Somiela robiła się coraz twardsza, aż w końcu cała twarz anioła zmieniła się w nieczytelną maskę.

– Czyli nie wiesz – Vean wymamrotał bezsilnie, a Archanioł spojrzał na niego ze współczuciem. Wstał od biurka i rozprostował skrzydła, chodząc przed ścianą z woluminami oprawionymi w skóry.

– Mam świadomość, że od jakiegoś czasu nieznacznie zmieniała się natura snów ludzkich – poprawił go, bardzo ostrożnie dobierając swoje słowa. – Tylko że, Carniveanie, twoja Peanellise jest pierwszym przypadkiem, który faktycznie doznaje podczas śnienia.

Carnivean z trudem podniósł się i ruszył w kierunku Archanioła, który przeszukiwał jedną z ksiąg. Oparł ją na mahoniowym podeście, kartkując z furią osoby u celu. Skinął na Veana by przyjrzał się zapiskom.

– Świadomość ludzkich snów zwiększyła się o dwieście trzydzieści siedem procent w porównaniu z szesnastym wiekiem – przeczytał. Jakieś pieprzenie o tym, że ludzie lepiej interpretują marzenia senne, więcej zapamiętują i niekiedy umieją rozróżnić je od jawy. Nigdzie jednak wzmianki o skali takiej, jakiej doświadczyła Peanellise. – Czy możliwe, że... umknęły wam takie osoby?

Somiel zacisnął usta w surową kreskę, jego spojrzenie stało się odległe. Gdy skoncentrował na nim swój wzrok, Carnivean poczuł dreszcz.

– Nie. Obawiam się, że te osoby w ogóle nie istnieją w pałacu snów.

Uświadomiwszy to sobie, Archanioł wyraźnie zbladł, a Vean prędko uniósł dłonie. Panika, jaka wybuchnęła w jego piersi niemal rzuciła go na kolana przed aniołem. Tylko dzięki strachowi, że to odbije się na kobiecie nie wyzwoliło z niego demonicznej furii.

– Ona nie jest sprzeniewierzeniem, Somielu! – zawołał pospiesznie, rozpaczliwie. – Czymkolwiek jest, cokolwiek się wydarzyło, to nie jej wina – podkreślił dobitnie.

Anioł wyprostował ramiona, spojrzał na niego z miękkim współczuciem.

– Twój człowiek jest na razie bezpieczny, demonie – zaoponował cicho. – Może nie ona się sprzeniewierzyła, ale coś się wydarzyło. Sam fakt, że nie ma o tym rekordów, że żadne z nas nie zauważyło wyrwy w miejscu jej osoby, jest wręcz skandaliczny.

Carnivean opuścił ramiona. Mów mi więcej, złotousty.

– Somielu, słabnę – wyznał ochryple. – Im dłużej bez niej, tym mniej mam siły, a Niebo niemal powala mnie na kolana. Ad amorum urosło do...

Niemal połknął język, Archanioł spojrzał na niego w szoku.

– Dokończ, a jej i twoje problemy po prostu się skończą – syknął. Z jego skrzydeł sypnęło się na posadzkę więcej pyłu, gdy uniósł drżącą dłoń do włosów. Przeczesał je gwałtownie i odetchnął. – Kto, oprócz Ashmodaia wie, że twoja kobieta jest... inna?

– Aiperos doświadczył mnie po pierwszym wezwaniu – przyznał. – A Orobas był ze mną w fantazji, jest na bieżąco.

– Dobrze, dobrze. Nikt więcej nie może się dowiedzieć, rozumiesz, demonie? – ostrzegł go cicho. Carnivean był zbyt zszokowany naglącym tonem Somiela, żeby się oburzyć. Ponieważ za nim, za tą gorączkowością krył się prawdziwy strach. – Staraj się nie mówić nic więcej przyjaciołom, a Aeszmę trzymaj na minimalnym poziomie, w porządku?

Do tego był nieprzekonany.

– Nie chcę wykluczać mojego pana z tej sytuacji. – Przyznał mu to otwarcie i wiedział, że nieważne byłyby tu rozkazy Archanioła. Mimo wszystko był poddanym swego pana i, na jakimś poziomie, czuł z nim przyjacielską nić, której nie mógłby zignorować. Chociaż Vean wolałby rozwiązywać problemy na własną rękę, to do Ashmodaia zawsze się skieruje. Wycinanie go z tej sytuacji było jak splunięcie mu w twarz.

Tylko że bezpieczeństwo Peanellise...

Somiel ścisnął jego bark.

– Bo jesteś dobrym podwładnym – powiedział cicho. – Chodzi o to, Carniveanie, że nie mamy wyjścia. Jeden nieostrożny ruch, jeden szept uciekający w przestworze, a nastąpi sądny dzień.

Jedyny, najważniejszy cel w egzystencji istot niebiańskich i podziemnych: nie dopuścić do końca wszechświata. Jeśli się zapomną, jeśli kiedykolwiek podburzą lub dopuszczą do podburzenia faktury świata, nie będzie niczego. I jak różne natury mieli, żaden z nich nie chce końca wszechrzeczy.

Carnivean przymknął powieki i skinął głową słabo.

– Będę ostrożny – wargi miał zdrętwiałe, ale udało mu się wykrztusić odpowiedź. – Na razie udam, że to... proste wezwanie. A ty, odnajdź Peanellise Amedeo i umieść ją w swoim pałacu. Dla bezpieczeństwa nas wszystkich.

*

Pachniała lodem i świeżym powiewem zimna. Końcówki włosów miała wilgotne, cała się trzęsła. Carnivean znów znalazł się przy biurku kobiety. Siedziała skulona, telepała się w skąpym topie i małych spodenkach.

– Wycieńczysz się – wymruczał niezadowolony.

Minęły długie godziny odkąd był uspokoić linię wezwania. Chociaż najwyraźniej wzięła lodowaty prysznic i zamówiła sobie pizzę, powróciła do skulonej pozycji. Oczyma apatycznie śledziła tekst, którego Carnivean nie mógł dostrzec. Tyłkiem oparł się o blat biurka tuż obok ręki Peanellise. Poruszyła nią niespokojnie i zerknęła zaskoczona. Jakimś cudem poczuła ciepło ciała Carniveana.

Z trudem odsunął się od niej na kilka kroków. Oparł się plecami o małą przestrzeń między ścianą a oknem. Kobieta ziewnęła przeciągle i zerknęła na łóżko.

– Nie mogę, po prostu nie mogę – wymamrotała do siebie i ukryła twarz w rękach.

Wszystkie jego demoniczne siły poszły na utrzymanie go w jednej pozycji. Peanellise przegrywała jednak sama ze sobą. Vean miał pojęcie dlaczego starała się utrzymać w przytomności, jednak nie rozumiał czemu sobie to robiła. Odsunął na bok wspomnienie słów kobiety – nie mogła przecież się w nim...

Demony nie były od tego.

One dostarczały przyjemność, pokusę, najczystszą formę grzechu. Do niczego innego nie zostały stworzone, to nie leżało w ich naturze.

Kobieta oparła brodę na dłoni, palcem pomagała sobie śledzić czytany akapit. Mrużyła powieki bardziej i bardziej, aż odrobinę chrapnęła i poderwała się na ten dźwięk. Krótkie przebudzenie jednak nie pomogło, żeby w pełni ją oprzytomnić – wystarczyło kilka głębokich oddechów, ciepłe powietrze jakie Carnivean zapewnił i wśliznęła się w sen w mgnienie chwili. Vean poczuł niemal rozpaczliwe przyciąganie, ad amorum wręcz szarpało go do przodu.

Nie miał zamiaru ignorować instynktów, ani pieśni Peanellise. Delikatnie odsunął krzesło i uniósł ją w swoich ramionach. Usiadł razem z nią na środku materaca, kurczowo chwyciła jedną z jego dłoni. Głowa Peanellise potoczyła się po ramieniu demona. Pochylił ku niej twarz, muskając ustami jej czoło.

– Wszystko będzie w porządku, ludzka kobieto, dopilnuję tego – obiecał głosem niewiele głośniejszym od upadającego piórka.

Oczywiście nic dziś nie miało być w porządku. Carnivean gwałtownie zamrugał na dziwne światło, jakie było w tym pomieszczeniu. To był jakiś stary, nieużytkowany przez nikogo budynek. Vean ciężko dyszał, odgłos jaki wydawał sugerował, że coś zakrywało jego twarz.

Uniósł palce i wymacał maskę, która pod jego dotykiem rozświetliła się lekko. Demon był postawiony w stan gotowości, chłonąc otoczenie w okół. Nigdzie nie widział Peanellise, ale właśnie o to w tym chodziło.

Ruszył do przodu, instynktownie wyczuwając, że kobieta gdzieś się skrywała. Fantazja popychała do przodu, sugerując mu warianty tego scenariusza i jeszcze więcej. Peanellise w prawdziwym życiu się obawiała – czuła niepokój sytuacją swoich snów i teraz przekładało się to na sposób odstresowania.

Carnivean zbierał mgliste fakty, które podsuwało mu ad amorum. Mieli odegrać swoje role, ofiary i napastnika. Udzieliła mu pozwolenia na "zniszczenie" swojego ciała na każdy sposób, jaki tylko pragnął. W każdym innym momencie Carnivean z rozkoszą ruszyłby w pościg za Peanellise, ale teraz był zbyt świadomy jej unikalnych umiejętności.

Nie... nie chciał jej do siebie zrazić.

Miał świadomość, że udzieliła zgody, że pragnie zostać napadnięta przez kogoś, komu stu procentowo ufa. Ale czy on sam sobie ufał w tej sytuacji? Jako inkub odgrywał to wielokrotnie, zwłaszcza podczas fali paniki Kuby Rozpruwacza – kobiety udawały, że ich napada, a on odwdzięczał się brutalnym orgazmem i zmianą w dobrego człowieka.

Zawsze chodziło o zmianę. I ta zmiana zaszła w Carniveanie, czy chciał sobie to uświadomić czy też nie.

Mimo to parł do przodu, kawałki tynku chrzęszczały pod jego stopami. Jego oddech przybierał formę ciężkiego dyszenia, nie mógł powstrzymać swoich ust. Czuł też, że napływa do nich ślina, był nieprawdopodobnie podniecony myślą, że Peanellise zaraz wpadnie w jego ramiona. Minął salę, do której prowadziły drzwi i można było obejrzeć wnętrze przez szybę. Przejrzał się w niej. Twarz przysłaniała mu gładka, czarna maska, którą rozświetlały niebieskie, neonowe paski. Ubrany był w rozchełstaną, zmiętą koszulę. Prawie białą, ale jednak trochę ubrudzoną. Jego postać była silna, muskularna, małe włoski na klatce piersiowej kręciły się od lśniącego potu.

Kątem oka zobaczył ruch.

– Mała myszko, nie chcesz mnie denerwować – zawołał, odwracając się od swojego odbicia. – Wyjdź, póki mam jeszcze dobry nastrój.

Peanellise jednak nie zamierzała tego robić, kamyczki szurnęły pod jej stopami gdy rzuciła się do biegu. Carnivean czując pierwotną potrzebę ruszył w ślad za nią.

– Peanellise! – ryknął. – Wiesz, co dostają niegrzeczne dziewczynki? Lanie.

Umknęła mu za załomem i wypuścił z siebie ochrypły śmiech.

– Niegrzeczne dziewczynki potem długo, bardzo długo błagają na kolanach.

Klatka schodowa, drzwi za nią trzasnęły z przeszywającym hukiem. Brała kilka kroków na raz, oddychała coraz głośniej.

– Spokojnie, Peanellise – zanucił cicho, sadząc mocne susy. – W końcu cię zerżnę. Chciałabyś tego? Takie małe dziwki jak ty najlepiej biorą kutasa. Może chcesz dwa na raz? Oba rozpychające twoją cipkę? Albo jeden w pochwie, drugi w dupie? Tak, takie słodkie kurwy jak ty, wzięłyby nawet trzy.

Potknęła się na schodku, prowadzącym na półpiętro. Carnivean prędko skoczył na nią i przycisnął ją do chłodnej posadzki. Krzyknęła czując na sobie jego ciało i sugestywnie wielkiego kutasa wbijającego się w miękkie spodenki.

– Złaź ze mnie! – szarpnęła ramionami jednocześnie cofając w jego kierunku biodra.

Złapał w garść jej włosy, tym razem miała je bardzo długie. Owinął je sobie wokół dłoni i przedramienia, załkała z bólu gdy korzystając z tej dźwigni odgiął ją do tyłu. Carnivean uśmiechał się na zapach pożądania, jaki dochodził do niego, ale czarna maska nie zdradzała niczego.

Zacmokał niezadowolony i uderzył płasko dłonią w jej pierś pokrytą koszulką. Syknęła, materiał stłumił cios, ale brak biustonosza działał na jego korzyść. Między palcem wskazującym a kciukiem umieścił sutek kobiety i pociągał za niego z odpowiednią siłą.

– Będąc na tobie mogę zrobić najwięcej – warknął do jej ucha. Żałował, że teraz nie może jej pocałować ani ugryźć.

– Nie... – jęknęła cicho, kręcąc się w miejscu. Puścił pierś kobiety i złapał za dekolt koszulki.

– Nie będę się opierać – powiedział i zerwał z niej koszulkę. Przez chwilę obawiał się, że nieodpowiednio poluźnił materiał i Peanellise otrzymała za dużo niewłaściwego bólu. Na jej miękkiej skórze pojawiło się kilka czerwonych pręg. Kobiecie zabrakło oddechu i nie mógł zawyrokować czy jej się to podobało. – Będziesz grzeczna?

– Bę... – ugryzła się w język i potrząsnęła głową. – Będę chciała ci wbić gwóźdź w jaja, ty pieprzony zboczeńcu!

Carnivean roześmiał się pod nosem.

– Nie pierwszyzna – wymamrotał, a ona zamarła. Korzystając z zaskoczenia, przekręcił ją na plecy. – Wyjmij mnie, jak na grzeczną sukę przystało.

Peanellise zamrugała gwałtownie, spojrzeniem obejmując cała jego sylwetkę.

– Zwariowałeś?! Pierdol się, nie dotknę tej glizdy!

Vean odrzucił zamaskowaną głowę do tyłu i roześmiał się. Skoro tak... Szarpnął za zamek i prędko wyciągnął na wierzch kutasa. Największy, jaki do tej pory widziała w swoich fantazjach.

– Jezus Maria, czy to konia? – wymamrotała oszołomiona, na chwilę wypadając z fantazji.

Ależ by ją pocałował.

– Mogę to zorganizować, ale nawet cipki takich pięknych kurewek nie dałyby rady, zaufaj mi – powiedział i pociągnął ją w pobliże swojego kutasa.

Zaparła się dłońmi, paznokcie wbijając w jego uda.

– Nie chcę twojego śmierdzącego fiuta! Wezwę policję!

Prychnął i złapał ją za szczękę. Odpowiednio nacisnął, nie miała innego wyjścia jak otworzyć usta. Jej język zadziałał poza wolą Peanellise, smakując długości.

– Jeszcze się na niego nie zlałaś – obiecał cicho. – A uwierz, potem wyliżesz do ostatniej kropli.

Na chwilę zamarła unosząc na niego oczy z małym zwiastunem łez od krztuszenia się. Łaskawie odsunął się do tyłu, kciukiem ścierając te krople, które spadły na policzki kobiety.

– Jesteś obrzydliwy – wymamrotała bez przekonania.

– A ty dużo tracisz w życiu – zanucił rozbawiony. – Nikt nigdy nie ruchał cię tak, że puściły wszelkie hamulce? Uwierz, moja piękna suko, póki nie zmoczysz nas oboje nie zostawię cię w spokoju.

I z tą obietnicą wepchnął się głęboko w jej usta, zatykając jej nos. Na ułamek sekundy, tylko tyle żeby wiedziała jak to jest, ale nie żeby zrobić krzywdę. Z całą przejaskrawioną siłą odstawiła teatrzyk kasłania i plucia śliną. Jedna wiązka prowadziła od jej ust do jego końcówki, kilka stróżek pociekło po jej podbródku i szyi. Piękna, a przecież zmniejszył się specjalnie żeby go pomieściła.

Nie miał zamiaru czekać. Szybko zerwał z niej spodenki, była bez majtek. Pochylił zamaskowaną twarz ku jej rozłożonym nogom. Próbowała złączyć uda, ale zacmokał niezadowolony i siłą je rozdzielił.

– No jak, nie dasz mi próbki? – zapytał rozczarowany. Miała oczy i usta szeroko otwarte, zerkała to na swoją cipkę, to na niego. – Mam sobie wszystko wziąć sam?

Uszczypnął jej łechtaczkę, aż pisnęła zaskoczona. Cała czerwona na twarzy, posłuszna na jakieś pół minuty, wypuściła z siebie strumień. Zadowolony jej zafascynowaniem i podnieceniem, masował cipkę kobiety. Odpowiednio ustawioną dłonią włożył w nią dwa palce, cała jego dłoń była już przemoczona. Krzyknęła gwałtownie, gdy zaczął ją nimi posuwać, prędko uderzając grzbietem w łechtaczkę.

Wycofał się od razu gdy przestała sikać.

– A taka była z ciebie grzeczna kobieta – westchnął, biorąc kutasa w rękę. Palce miał ciepłe i mokre, niemal jęknął na kontrast z zimnym powietrzem klatki schodowej. Szybciej, niż była w stanie zarejestrować, podniósł Peanellise a sam na wpół położył się na ostatnich schodkach oraz podłodze. Ułożył ją na swoich kolanach tak, że jego penis sterczał idealnie pośrodku jej cipki. Używając kobiety jak lalki, przesunął swoją długością między miękkimi wargami.

– Wezmę sobie wszystko – wycharczał do jej ucha. – A ty będziesz patrzyła na wszystko.

Pieprzył ją bez chwili zawahania, póki grzecznie nie zaczęła wykonywać jego poleceń. Klatka schodowa zwielokrotniała jej krzyki oraz jęki, oddając je w niesamowitej symfonii. Carnivean czuł się jak zahipnotyzowany. Peanellise drapała jego uda, nadziewała się na kutasa z zapamiętaniem. Spodnie miał już ciężkie i mokre od jej squirtingu i moczu. Za każdym razem, gdy dochodząc tryskała, patrzyła na wilgotne plamy zaskoczona. Pieprzył ją zapamiętale, dopóki nie uderzył w każde nerwy, aż zaczęła sikać. Trzęsła się od emocji, tuliła do jego klatki piersiowej by lepiej widzieć jak jego fiut ocieka wilgocią. Nie wiedział, co w tej fantazji było dla niej bardziej stymulujące – odkrywanie nieznanego dotąd fetyszu czy łamanie wstydliwości.

Nim pozwolił sobie dość, dyszał ciężko i sam czuł już porządne wyczerpanie. Wysunął się z niej, wciąż unosząc biodra dochodził w jej dłonie. Złapała go u nasady, jęczała cicho obserwując wypływającą z niego spermę.

Dopiero gdy jego jądra były już opróżnione i rozwalony leżał na schodach poczuł, że maska zsuwa mu się z twarzy. Peanellise, wciąż siedząca okrakiem, obróciła się ku niemu i lepkimi dłońmi zsunęła przykrycie.

– No cześć – wyszeptała ochryple i zaczęła go całować.


******

Ociupinkę mocniejsza fantazja od poprzednich, pewnie nie ostatnia w podobnym stylu... Mam nadzieję, że zobaczymy się we wtorek😂 🙈


Udanego weekendu, kochani 💜

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro