Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1. Przywołanie

Świat był tak wielkim miejscem, a mimo to nie mogła znaleźć na nim kawałka dla siebie. Kochała żyć, wszystkie te małe rzeczy, jakie napotykała i odkrywała każdego dnia. Chociaż pracowała po nocach i z dnia na dzień była coraz bardziej zmęczona, ale zawsze starała się znaleźć moment, by zachwycić się tym, co miała. W tej optymistycznej nucie zagrzebywała niepewności oraz przekonanie, że wszystko co robi, wykonuje cholernie źle. Parła do przodu z nadzieją – z nadzieją na cokolwiek lepszego, która dusiła ją późnym popołudniem, gdy jej sny rozmywały się w nicość zabierając za sobą tęsknotę.

W tym wszystkim była też beznadziejną romantyczką i najbardziej naiwną duszą, jaką świat nosił – tak twierdzili jej rodzice, póki jeszcze żyli. Peanellise zawdzięczała to jednak im, razem z dziwacznym imieniem, które ledwo kto umiał wymówić. Pea przyjmowała to z pokorą, chociaż wiedziała, że powinna zrobić inaczej.

Została zatem dziwaczką w oczach otoczenia. Głęboko w sobie skrywała przekonanie, że z takim podejściem mogli się pieprzyć – nikt nigdy nie wyciągnął ku niej dłoni, żeby pchnąć ją w innym kierunku. I tak sobie właśnie wmawiała, dzień za dniem. Samotna, trochę smutna, ale nigdy na tyle, żeby ktoś się nią zainteresował. Ale... czy chciała się zmieniać? Stać się kimś zupełnie zwyczajnym i żyć w szablonie innych?

Cóż, może jednak odrobinę była buntowniczką.

Wiedziała, że okłamywała sama siebie.

Pea miała dość tego, że inni sobie z nią pogrywają. Bezsilna w tym, że nie może się przebić do skorupy, jaką byli ludzie, wewnątrz siebie krzyczała. Siedziała teraz na krawędzi zbyt miękkiego materaca, łokcie wparła na kolanach. Próbowała się dobudzić, chwytała z trudem strzępki snu, który ją wybudził. Bardziej koszmar niż miła, nocna mara.

Od wczesnego dzieciństwa miała bardzo wyraźne, niemal namacalne sny. Rodzice zabierali ją do wielu psychologów, ale każdy rozkładał ręce: z waszą córką wszystko w porządku, ma po prostu ogromną wyobraźnię. Pea czasem zastanawiała się, czy mamcia i tatko nie woleliby, żeby specjaliści jakąś ją zdiagnozowali. Tak byłoby łatwiej niż po prostu uwierzyć, że Pea o poranku wiedziała jak smakują kalmary i jak ciężka jest broń śrutowa, chociaż nigdy nie stała w pobliżu tych dwóch rzeczy.

Nie musieli jej nawet jakoś specjalnie namawiać do ukrywania tego... daru. Inne dzieci śniły o swoich rodzicach, opowiadanych bajkach czy sikaniu na psa. Pea przez to przestała też podpytywać swoich kolegów o czym śnili. Często robili sobie z niej tego typu żarty. Zamknęła się więc ze swoimi marzeniami, nie przynosiła wstydu rodzicom, starała się nie narażać na szykany.

Grzeczna, cicha, chyba trochę zacofana Pea.

Ugh.

Wstała z łóżka zirytowana. Obijała się po swoim maleńkim mieszkaniu robiąc śniadanie z bajgli, które wypiekała pod koniec zmiany. Lubiła pracę w piekarni, chociaż nocne zmiany i tempo pracy było wyczerpujące. Karl Honech był jednym z najlepszych pracodawców, jakich do tej pory miała i trzymała się go dość kurczowo. Przez jego piekarnię przewijały się dziesiątki pracowników rocznie, ale Pea, od czterech lat, okupowała jedno i to samo stanowisko. Pan Honech doceniał, że mało narzekała, a tylko czasem bywała niedysponowana. Wręcz sam nieraz zachęcał ją, by wzięła wolne.

Myśl o przebywaniu w pustym mieszkaniu ją przerażała. Oszczędzała tyle pieniędzy, ile tylko mogła. Nie miała jednak żadnego celu w głowie. Żywiła się pieczywem z piekarni, ponieważ każdemu pracownikowi przysługiwał jeden bochenek chleba na dwa dni i po trzy bułki codziennie. Gdy zatrudniała się w Piekarni Honechów mogła tylko pomarzyć o takim luksusie – jej rodzice nie żyli od roku, a sama Pea obijała się od miasteczka do miasteczka, całą sobą walcząc z żałobą. Musiała sprzedać ich dom w Santa Barbara, żeby pokryć wszystkie długi rodziców oraz koszty pogrzebu i szpitala. Została tylko z samochodem ojca i bagażnikiem pełnym ubrań, kilku kosmetyków oraz jej książek. Zostawiła za sobą miasto oraz wspomnienia, osiadła dopiero w Walnut Creek. Na tyle daleko, by nie dręczyły ją duchy rodziców, a na tyle blisko, by czuła jakiś cień więzi. Pierwszej nocy zatrzymała się w zajeździe Diablo Mountain. Ledwo widziała na oczy, była piekielnie głodna i miała psie szczęście. Córka Honechów narzekała, że kolejny pracownik od nich uciekł, a Pea nie czekała nawet sekundy. „Jeśli wytrzymasz" tylko tyle powiedziała Emily przed tym, jak zaprosiła ją na rozmowę w piekarni.

I wytrzymywała, dzień za dniem.

Pea w końcu usiadła z bajglami i kawą przy małym biurku. Przed snem, bladym świtem ledwo rozświetlanym wschodzącym słońcem, otwarła najnowsze zamówienie. Nigdy nie mogła sobie odmówić nowych książek. Zajmowały większą część mieszkanka, ale nie przejmowała się tym. Im mniejsza przestrzeń, tym niklejsze poczucie osamotnienia.

Jeszcze w Santa Barbara, gdy rodzice szukali rozwiązań dla jej snów, padło słowo egzorcyzmy. Pea miała wówczas jakieś siedem–osiem lat, sama nie była już pewna bo ten czas się zatarł w jej pamięci. Odkryła wówczas znaczenie, jakie się za tym kryło. Zafascynowało ją niemal aż do samej granicy obsesji. Mamcia i tatko nie byli religijni, o Bogu i innych bóstwach dowiedziała się dopiero ze szkoły. I była to dla niej rzecz fascynująca, która przekuła się w uzależnienie od fantastyki. Jakkolwiek ironiczne to nie było, odwiodło to rodziców od zatrudnienia księdza. Ich mała, szalona córka zaczęła zaczytywać się w magicznych książkach i chwycili się tego rozpaczliwie – faktycznie, przecież dziecko może mieć wyobraźnię płynącą z książek.

Z lekarzy przerzucili się na księgarzy. Chcieli dla niej tylko łagodnej beletrystyki, ale Pea była zbyt ciekawska. A blokady w szkole podstawowej nie obejmowały jeszcze tematyki magicznej. Satanizm jak najbardziej, ale domorosłe czarownice zostawiono w spokoju.

Nie chciała nikogo obrażać, dlatego sama nigdy nie wybrała żadnej ścieżki. Wicca, szamanizm, New Age – znała te pojęcia, ale czerpała tylko z tego, co w danym momencie potrzebowała. Palenie świec ją odprężało, a kryształy świetnie sprawiały się jako podpórki do książek.

Jadła bajgla ostrożnie, starając się nie nakruszyć na nowy egzemplarz „Magii miłości w liniach energetycznych pustki" Rosemary Flamekeeps. Tytuł tak dziwny, że Pea nie mogła darować sobie zakupu. Dotychczas żadne zaklęcie, jakie spróbowała, nie miało żadnego skutku. Dla mieszkańców Walnut Creek była tylko pracowitym dodatkiem. Pewnie starała się za mało, rzadko jadała na mieście, a z pracy szła prosto do domu. Wolała kupować ciuchy przez internet, a Tinder... cóż, była beznadziejna w małych gadkach.

Wiedziała, że przez stare przyzwyczajenia próbowała stopić się z tłem, odmawiając sobie stania się prawdziwym krajobrazem.

Pea upiła łyk gorzkiej kawy i podwinęła pod siebie nogi na fotelu. Flamekeeps twierdziła, że każda osoba miała swoje linie energetyczne, rezonujące z otoczeniem. Gdy się rodzimy, linie te są puste, wypełnione czynem poznania: miłością rodziców, pierwszym posiłkiem, widokiem nieba. Najciężej zapełnić linię miłości. Ha, do tego poglądu nie trzeba Pei zbyt długo przekonywać. Miała już dwadzieścia cztery lata, sporo obejrzanych pornosów, ale nawet jednego pocałunku doświadczonego inaczej, niż w snach.

Cóż, jej linia energetyczna przeznaczona dla miłości romantycznej ziała bezdenną pustką. Rewelacja.

Pea sfrustrowana zamknęła książkę, gdy Flamekeeps zaczęła rozpisywać się na temat potęgi afirmacji i spalania pragnień.

Spalić to się może ona na stosie własnych porażek.

Rozczesała włosy, które powoli zaczęły sięgać jej za ramiona. Z trudem postanowiła zapisać się do fryzjerki. Lubiła, gdy muskały jej ramiona, miała wtedy pełną kontrolę nad fryzurą. Dwa pasma, które okalały twarz, pofarbowała na różowe złoto, trochę ciemniejsze od jej naturalnych włosów. Pojawiał się już odrost, a tego nienawidziła.

Posłała wiadomość do Nikeeli, jedynej dziewczyny w mieście, z którą lubiła rozmawiać i nie czuła się jak odmieniec. Jutro była sobota i Pea liczyła, że może Niks gdzieś ją wciśnie. Skoczyła szybko pod prysznic, żeby się dobudzić. Z większą werwą ubierała swoje wygodne, czarne legginsy i oversizową koszulkę. Napis „Dobra magia" był równie wyblakły, co otwarta księga i kociołek tuż pod nim. Wsadzając do kieszeni bluzy telefon zobaczyła, że Niks zaprosiła ją na jutrzejsze popołudnie. Świetnie, soboty zawsze miała tylko dla siebie.

Jej zmiana zaczynała się dopiero o dziewiątej, miała przed sobą jeszcze cztery godziny do zapełnienia. Wyskoczyła na szybkie zakupy i oddała do biblioteki książki, które ją piekielnie rozczarowały. Zadowolona zeskoczyła ze schodka tuż przy budynku biblioteki. Pod jej stopy zawiało ulotkę o atrakcjach związanych z Górą Diablo. Może nowe włosy przyniosą też chęć na zwiedzanie?

Pea pomyślała o pustych liniach energetycznych. O częściach jej, których jeszcze nie zapełniła, ponieważ się bała. Ponieważ uważała się za dziwaczkę i sądziła, że dla innych będzie tym samym – odszczepioną od normalności dziewczyną o nienaturalnych, zanikających snach. Może już pora? Miała dopiero dwadzieścia cztery lata, to nic strasznego nigdy nie kochać. Nie mieć nikogo przy sobie.

Wróciła do domu, załadowała swoją maleńką lodówkę i w tle puściła jakiś serial, wybrała coś na oślep. Zerknęła przez ramię na książkę Flamekeeps. Na swój mały zestaw do rozdrabniania ziół i piękne świece. Na kryształy oraz swoje dzienniki snów, coraz rzadziej uzupełniane.

Uśmiechnęła się pod nosem, włączając swój maleńki ekspres do kawy. Podeszła do biurka i chwyciła skrawek papieru. Nie wiedziała skąd ma ten kremowy świstek, był trochę pomięty, chyba skądś wyrwany, ponieważ było zadrukowane na nim częściowo jakieś słowo. Pewnie wypadł z którejś książki, którą kupiła w Goodwill. Złapała swoje ulubione pióro, rozpisując je w dzienniku.

Miłość z tej czy innej ziemi. Miłość po prostu moja.

Wciąż uśmiechnięta zapaliła świecę pomyślności, a potem nad płomieniem zajęła papier. Ułożyła palący się powoli papier na resztce ziół, chyba były na spokojny sen, ale były tak suche, że nie utrudnią spalania.

Odwróciła się po kawę. Słyszała mały syk, ale nuciła sobie pod nosem więc nie zwróciła na to zbytniej uwagi.

Wróciła do domu po piątej nad ranem, na granicy łez. Pozwoliła im wypłynąć, gdy opadła na łóżko, zaraz po zakluczeniu drzwi. Nie miała już siły, to jak prędko dzień mógł się spieprzyć było niebywałe. Rozwaliła cały worek z mąką, rozsypała po całej kuchni sezam i zapomniała uruchomić jednego pieca, przez co chleby w nim siedzące wyjdą na sklep z opóźnieniem. Nawet Emily przyszła na zaplecze zaskoczona tym, co działo się z Peą. Ciężko było jej podać jakiś konkretny powód, noc była po prostu do chrzanu.

Podjeżdżając pod jej blok zaczęła ponuro podejrzewać, że ją zwolnią. Rotacja u Honechów i tak była spora, więc nikogo by to nie zdziwiło. Podpisali kontrakt z pięcioma restauracjami, będzie więcej pracy, ale dla ogarniętych rąk. Ledwo udało jej się wyjść z samochodu – co ona zrobi, jeśli te ponure przewidywania się spełnią?

Odpocznie.

Wyląduje na bruku.

Głowa Pei stała się jej wrogiem. Emily zasugerowała, żeby wróciła dopiero w poniedziałek na zmianę. To da cały weekend szefom do podjęcia decyzji, a ona wykończy się nerwowo. Głupia rzecz, przejmować się czymś, nad czym nie będzie mieć zbytniej kontroli.

Otarła łzy i przewróciła się na plecy. Przez rolety wpadały pomarańczowe promienie słońca, ulica na dole była cicha. Nalała do wanny wody, tyle żeby się opłukać i dać odpocząć stopom w lawendzie. Zamarła nad zagraconym biurkiem i zamrugała zdziwiona. Cholera, pewnie to przemęczenie. Przecież tuż przed wyjściem paliła świecę tylko chwilę, a ta wyglądała jakby płonęła kilka godzin. W steatytowej kadzielnicy nie było popiołów, a kryształki. Wzięła drżący oddech i dotknęła ich.

Czy one były ciepłe?

Zaśmiała się sama z siebie, odkładając czarne kryształy na powrót do miseczki. Nie, pewnie przy wychodzeniu w pośpiechu musiała coś zrzucić. Maleńkie kawałki były piękne, lśniły najszlachetniejszą odmianą czerni.

Siadając w wannie starała się zapomnieć o tym, że przecież nigdy nie miała tego typu kwarcu u siebie. To była długa noc, Peo, nie widzisz już dobrze na oczy. Na wszelki wypadek przyłożyła chłodny ręcznik do twarzy. Poczuła ulgę i się rozluźniła, zapach lawendy i białej szałwii też pomagał. Nie były to jej ulubiony zapachy na świecie, wolała sensualne drzewo sandałowe i piżmo, ale w tym momencie dostałaby od nich tylko zwrotów głowy.

Osuszona, nago podeszła do lodówki i wyciągnęła ze środka piwo. Z cichym pomrukiem wypiła spory łyk, mając nadzieję, że przyjemnie ją przyćmi. Po tym tygodniu nie będzie to za trudne. Położyła się na boku, butelką lekko przesunęła książkę o sektach religijnych na terenie Luizjany. Wsparła się na poduszkach, oczy od razu skierowała na biurko. Książka Flamekeeps kpiła sobie z niech, tak jak i świeca oraz miska. Prychnęła zła na siebie, po czym stanowczo wypiła duszkiem całe piwo. Miała nadzieję, że szybko odpłynie w sen, chociaż od lat to zasypianie było ciężkie a wyrwanie się z krain niemal niemożliwe.

Przyłożyła policzek do ramienia. Na ciele Pei wyskoczyła gęsia skórka, ale w pokoju wcale nie było zimno. Wręcz przeciwnie, ciepło jakie ją owiało sprawiło, że zatrzepotała rzęsami. Od brzucha do piersi i cipki rozlewało się gorąco. Westchnęła zadowolona, ledwo zwracając uwagę na cień niepokoju – to przecież piwo. Miało prawo zadziałać tak szybko.

Prawda?

Zasnęła.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro