Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 8. Spokojna chwila

Piła kawę z Archaniołem Michaelem, do tego zrobił jej masaż i po prostu sobie zniknął. Czy tak ma teraz wyglądać jej życie? Nadzieja na każdy kolejny dzień z babcią przepleciona nierzeczywistymi scenami z istotami niebiańskimi?

Zakonnice zauważyły, że dziwnie się zachowywała i wieczorem, podczas wizyty pielęgniarki, odciągnięto ją na bok. Ana widziała w oczach siostry Mirelli ogrom troski.

– Kochanie, może pojedziesz do Ontario na cały dzień, co ty na to? – zaproponowała cichutko. – Prześpisz się w hotelu, wypoczniesz. My tu będziemy.

Zakonnica od razu w oczach Anahery zobaczyła odmowę i zwiesiła ramiona z bezradności.

– Wszystko ze mną w porządku, naprawdę. Może po prostu okres mi się zbliża. – Postarała się uśmiechnąć przekonująco, ale siostra wiedziała lepiej. Mirella niechętnie wyszła pół godziny po pielęgniarce i co najmniej cztery razy upewniała się, czy nie przespać się w salonie.

Ana nie chciała jej wyganiać, ale trochę bała się, co by się wydarzyło, gdyby któryś z nich postanowił sobie ot tak wpaść na cappuccino. Kolejny raz przez okno. Ciężko byłoby wyjaśnić ich obecność i zdecydowanie nie miała zamiaru przedstawiać ich jako... kogokolwiek swojego.

Przecież nie byli jej. Cóż za niedorzeczna myśl.

Następnego poranka babcia obudziła się w lepszym nastroju i poprosiła, by Ana zjadła z nią śniadanie. Tak prędko przygotowała wszystko, że nie przejmowała się kawą, która mogłaby skusić Michaela.

Spokojnie popijała kawę, która wcale nie przywodziła na myśl pewnego kojąco chłodnego dotyku. Starała się nie wisieć nad babcią obsesyjnie, ale wciąż na nią zerkała.

– A, kochana moja, jak twoje anioły? – Grand-mère zapytała ni z tego, ni z owego i Ana praktycznie udławiła się właśnie przeżuwaną bułką.

– Anioły? – wycharczała, odzyskawszy jakoś oddech. Babcia po prostu patrzyła na nią z ciekawością, skubiąc kawałeczki croissanta, który upiekły zakonnice.

– Tak, te twoje. Byli tu... –zawiesiła się i przeniosła ledwo widzące spojrzenie na ścianę pokoju. Zamrugała, a Ana przez chwilę podejrzewała, że zmieni temat, jednak przypomniała sobie. – Byli tu przecież, tłoczyli się w drzwiach i patrzyli na ciebie. Piękni aniołowie Boży.

Odchrząknęła jeszcze jakieś cztery razy nim się odezwała.

– Babciu, może coś ci się pomyliło – zaczęła, a spojrzenie grand-mère było jednoznaczne: pomylić to się mogła co najwyżej w dosypaniu łyżeczek cukru do herbaty. – To tylko koledzy.

– Nie rób ze mnie wariatki – żachnęła się wesoło i nie słuchała wyjaśnień, że Ana wcale nie to miała na myśli. – Koledzy, też mi coś.

– Hej, przecież miewam kolegów! – zawołała oburzona.

– Nie takich. – Babcia spojrzała na nią znacząco. – Nie takich.

– Oczywiście, że są przystojni, ale...

– Boscy, dosłownie – przerwała jej babcia, machając na nią drżącą ręką. – Tylko ręka Boga mogła stworzyć coś takiego. Kochanie, tyle razy próbowałaś randkowania z różnymi osobami, a nikt nawet na nocowanie nie przyszedł.

Ana zamrugała zdezorientowania. Co ta babcia ma z tym randkowaniem.

– To nie jest...

– A pamiętasz księdza Paula? – Tak, nie randkowała z nim przecież! – Albo Fina, naszego listonosza, co tu na rewirze jeździł przez cztery lata w dwa tysiące drugim? – Ana już zaczęła się gubić. – Och, Mary z kwiaciarni! No jak mogłam o niej zapomnieć... Oni wszyscy byli aniołami, mon chéri.

Anahera nagle miała wrażenie, że jej ręce zrobiły się bezwładne, a oddech niemożliwy do nabrania. Babcia miała tak klarowną minę, skrajnie przepełnioną przekonaniem o tym, że wcale nie plotła farmazonów.

Nie, żeby Ana próbowała babci coś takiego powiedzieć, ale...

– Grand-mère – zaczęła słabym głosem. – To byli dobrzy ludzie, zgadzam się, jednak nie sądzę, że byli jakkolwiek związani z Bogiem. Może oprócz księdza, oczywiście i tak, wiem, wszyscy jesteśmy dziećmi bożymi, ale...

Cierpliwość babci w wysłuchiwaniu jej nerwowej wypowiedzi była godna pozazdroszczenia. Anahera poderwała się prędko do pomocy, gdy zaczęła wiercić się, by podciągnąć się trochę wyżej na miejscu. Dziewczyna zabrała od niej filiżankę z herbatą i oddała dopiero, gdy babcia usiadła i przestała kaszleć.

Kiedy spojrzała w jej oczy zobaczyła, pierwszy raz od dawana, niezmąconą niczym klarowność. Jakby przez kilka chwil wróciła grand-mère sprzed uderzenia najcięższego oblicza choroby. Jeśli aniołowie faktycznie czuwali nad Anaherą, to właśnie teraz nie pozwolili się jej rozpłakać.

– Moja wiara to od dawna coś więcej, kochanie – cichy głos babci sprawił, że przysiadła przy niej na łóżku. Wątła ręka wylądowała na jej spoconej ze stresu i strachu. – Twoja zapewne też. My... nasza rodzina od zawsze miała w sobie ogień Serafinów, zawsze wiedzieliśmy o istnieniu Boga, Aniołów i Demonów.

Coś w tym słowie sprawiło, że Anahera się wyprostowała. Babcia położyła na nie taki nacisk, że zrozumiała o jaką wiedzę chodziło.

Dziewczyna przełknęła ciężko, ledwo będąc w stanie patrzeć w oczy kobiety.

– Chyba każdy wierzący powinien być o tym przekonany, prawda?

Prawda?

Przekonana o tym, że sama z siebie kpi, zignorowała odległe echo śmiechu.

Tak bardzo żałowała, że silniejszy moment babci musiały przeznaczyć na tę rozmowę.

– Spójrz na mnie, wnusiu – poprosiła grand-mère. Ana nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że uciekła wzrokiem na bok. Chwilę zajęło, nim ponownie skupiła się na niej. – Zawsze wierzyłaś, a teraz potrzebujesz tylko troszkę więcej wiary. Doświadczyłaś, więc utrzymaj swój umysł otwarty. Gdybyśmy... gdybyśmy nie mieli w sobie tego ognia... Już dawno odbicie by nam ciebie odebrało...

Przytaknęła, nic innego nie mogła zrobić. Słowa babci brzmiały trochę jak wiara, ale też mocno jak czary. Tylko czy mogła zrzucać winę na stan chorobowy? Wiedziała jak złośliwe i okrutne było odbicie w lustrze, ile bezsennych nocy czasem spędziła przy mamie lub babce.

Ciężko było uwierzyć, że ma się w sobie ogień, gdy ledwo się tlił z bezradności.

Oddech grand-mère wyrównywał się z każdą sekundą, chociaż wciąż było słychać w nim świszczenie. Ana nie była w stanie wyprostować zgarbionych ramion. Spojrzała na leżącą z oczami pełnymi łez.

– Obie wierzymy – wyszeptała w końcu. – Dlaczego więc ta wiara ci nie pomaga?

Ociężałymi ruchami pozbierała brudne naczynia. Wszystko trzęsło się w uścisku Any, ledwo dała radę zejść na dół. Trochę zbyt głośno gruchnęła tacą o blat.

– Ogarnij się, kurwa – warknęła do siebie, chwytając krawędzi szafek.

– Wręcz przeciwnie – za jej plecami rozległ się powabny, leniwy głos. – Powinnaś w końcu odpuścić.

– Co tu robisz? – Głowę opuściła jeszcze niżej. Nie rzuciła niczym w niego, to jakiś plus.

– Nienawidzę patrzeć na twoje łzy.

– Przecież stoję do ciebie tyłem – jęknęła płaczliwie. Z głośnym pociągnięciem nosa odwróciła się w stronę Lucyfera.

Nawet w jej ciasnym, zwyczajnym przedsionku wyglądał królewsko. Patrzenie na niego przyprawiało Anaherę o większy ból serca. Miała wrażenie, że coś jej umykało, jakby już traciła wciąż niepoznaną rzecz. Szatan miał zmarszczone brwi, ale marsowa mina pogłębiła się w chwili, w której ich spojrzenia spotkały.

Ana miała wrażenie, że upada, chociaż wciąż stała. Zapadała się w miękkie, gwieździste niebo jego oczu. Żadne z nich nie było magnesem, a jednak jakimś trafem znaleźli się zbyt blisko siebie. Dłoń Lucyfera zawisła niewiele więcej, jak w odległości elektrycznej iskry od jej policzka.

– Twoje łzy rozrywają moje serce – wyszeptał chrapliwie. Oczami szukał czegoś w twarzy Anahery i chyba sam nie rozumiał czego.

– Nie wiedziałam, że jakieś posiadasz – wykrztusiła z trudem.

Kącik ust Upadłego drgnął.

– Och, jest ogromne, mój promyczku – mruknął cicho. Rzęsy ocieniały jego policzki, gdy wzrok wbił w lekko rozchylone usta kobiety. – Masz tu plamkę.

Przełknęła bardzo ciężko i powoli przytaknęła. Dotknęła jaśniejszego punktu poniżej prawego kącika ust, a potem opuściła dłoń na klatkę piersiową tuż ponad lewą piersią. Tam również znajdowało się kilka bielszych punktów.

– To bielactwo – wyjaśniła cicho. – Mój tata też je miał.

– Wyglądają jak gwiazdy – wyszeptał zafascynowany. Po łzach Anahery nie było już śladu, ani nawet pamięci. Wystarczyło, że dotknął ją w tamtym punkcie a jej umysł stał się czysty i lekki. Sam Lucyfer zamruczał przez ten kontakt, jego oczy na wpół przymknęły się.

To było najpiękniejsze, co ktokolwiek kiedykolwiek jej powiedział. Bielactwo na razie nie postępowało – pierwsze plamy pojawiły się dwa lata temu, ale nic więcej się nie działo. Grand-mère opowiadała, że jej ojciec miał praktycznie przebarwione całe ręce. Nikt nie powiedział jednak o tym tak jak sam diabeł.

Gwiazdy na ciele.

Lucyfer odchrząknął i wycofał się o maleńki krok, ledwo zauważalny. Zamrugał gwałtownie powiekami, jakby wydostawał się spod wpływu czasu. Sama Ana też mu uległa i jeszcze nie wiedziała, jak się wyrwać.

– Jak się czujesz? – zapytał nagle.

Wzdrygnęła się, jakby ją uderzył. Nabrała w płuca haust powietrza, ale przez to tylko poczuła zapach Upadłego. Nie musiał już jej dotykać, by czuła połączenie między ich dwójką. Oczy Lucyfera zrobiły się ogromne, aż w końcu coś zaczęło się z nimi dziać i rozgwieżdżona noc pochłonęła je całe. Białka zniknęły, kąciki rozmyły się, sącząc z siebie coś na kształt ciemnych smużek dymu oprószonych srebrem.

Takie same ślady zostawiał po sobie Michael.

Anahera uniosła dłoń zaciekawiona, jakby to było poczuć tę moc na swojej skórze. Czujnie śledził każdy ruch, ale nie przerywał jej.

Zrobił to dzwonek do drzwi i wesoły szczebiot zakonnicy.

Lucyfer wymamrotał pod nosem przekleństwo i odstąpił od Any na kilka kroków. Dziewczyna ledwo mogła złapać dech, nim stanęła twarzą w twarz z Lizą. Siostra skończyła rozmawiać przez telefon z wylewnym pożegnaniem. Jedną ręka balansowała z tacą aromatycznych blondies, a drugą próbowała wsadzić komórkę do małej torebeczki przy sznurze habitu.

– A niech mnie, co za dzień! – zawołała zakonnica, unosząc twarz ku górze. – Masz gościa!

Liza była roztrzepana, dobroduszna i prawdopodobnie zesłana z innego wymiaru. Wszyscy ją kochali, ale przenigdy nie powierzali jej ważnych spraw. Ana obawiała się jak zareaguje na mężczyznę przed nią.

– Dzień dobry – przywitał się grzecznie, uśmiechnięty jak wcielenie nieskalanej niewinności. Drań wyglądał o wiele spokojniej niż Anahera mogłaby czuć się za godzinę po ich malutkim spotkaniu.

Zakonnica podskoczyła w miejscu, a jedno ciastko prawie upadło na podłogę.

– Święci pańscy, a co to za potwora! – Siostra Liza przeżegnała się na widok, cóż, Lucyfera. Blondies zawisły w powietrzu, gdy szatan samą siłą woli powstrzymał je przed zbrodnią uderzenia o podłogę. Ciastka pokornie wsunęły się na tace, zakonnica niczego nie zauważyła.

Upadły spojrzał na nią z oburzeniem.

– Też mi coś, siostra nie ma gustu.

– A ty Boga w sercu!

Lu przyłożył dłoń do rzeczonej piersi.

– Wręcz przeciwnie, siostruniu.

– Przyszedłeś zbałamucić naszą Anaherę? – Siostra zwęziła oczy, patrząc na niego podejrzliwie. Dziewczyna nie czuła się bałamucona, a bliska omdlenia ze stresu.

Czy to możliwe, że Liza naprawdę go rozpoznała? Skakała spojrzeniem między tą dwójką, lecz oprócz odruchowego znaku krzyża zakonnica nie zawodziła, a Lucyfer nie toczył piany z tego nieprzyzwoicie atrakcyjnego pyska.

– A gdzież tam, to ona sprowadza mnie na ścieżkę zła.

– To dobrze, nicponiu. Nie waż się robić jej... – zerknęła na pobladłą Anę. – Krzywdy. Bóg mi świadkiem, że źle się to skończy.

Lucyfer posłał siostrze drapieżny uśmiech.

– Nie masz nawet pojęcia, jak bardzo. – Zaciekawiony spojrzał na Anaherę, gdy przystanęła przy nim z rozmysłem i szturchnęła go łokciem. Dyskretnie ale skutecznie. Zdecydowanie był to jakiś sposób, żeby się w końcu zamknął.

– Przestań być takim pączkiem w lukrze! – Liza zakręciła tacą, a ciastka prawie wykonały akrobacje w powietrzu.

– Przywary natury – mrugnął do niej figlarnie, a zakonnica się speszyła.

– Czy ja was powinnam sobie przedstawiać? – zapytała niepewnie Ana, patrząc wprost w jasne oczy Lizy. Kobieta w końcu odłożyła tacę na wolne miejsce i splotła przed piersią dłonie.

– Jest jak z obrazka – zakonnica pokręciła głową. – Wszyscy znamy jego imię.

Lucyfer opromienił ją wzrokiem i Liza chyba złościła się, że czuje się oczarowana.

– Jakaż szkoda, że nam nie rozdają imiennych identyfikatorów, nie sądzisz?

Liza była dobra, szczerze bogobojna i jeśli Anahera postanowiła uwierzyć w to, że wczuła w nim diabła... Mogła tylko patrzeć z fascynacją, jak przerzucają się przytykami jak przekupy na targu.

Wychodziło na to, że oboje mogli to robić, aż do migreny Any. Na ich interakcje wpierw patrzyła z fascynacją, ale oboje zachowywali się jak niezmordowane katarynki. Nie wiedziała, na ile Lucyfer dopasował się do charakteru Lizabetty, a na ile po prostu był takim ciut frywolnym stworzeniem, ale chyba bawił się rewelacyjnie.

Jej, niestety, wkrótce szybko zaczęło brakować sił. Zerknęła na szafkę, w której przechowywała podręczny koszyczek z lekami. Czuła, że przyda jej się jeden tylenol.

Albo z piętnaście.

Poczłapała w tamtym kierunku i zwróciła uwagę na swoje odbicie w szybce.

Tylko że jej odbicie nie odwzajemniało spojrzenia. Wbijało wzrok wprost w Lucyfer z wyrazem wyrażającym najczystszego rodzaju głód. Anahera syknęła, bezwiednie zaciskając dłonie w pięści. Rozumiała to spojrzenie – przepełnione bezbrzeżnym pożądaniem. Och, wkurwiło ją co nie miara.

– Ano? – Głos Lucyfera sprowadził dziewczynę na ziemię, tak jak i uścisk jego dłoni na nadgarstku.

Nadgarstku z pięścią uniesiona do ciosu. Jeszcze sekunda a rozbiłaby szkło. Odbicie Anahery odrzuciło do tyłu głowę i zaczęło rechotać z uciechy. Zniknęło dopiero kiedy Liza zaczęła odmawiać pierwszą zdrowaśkę.

Łopatki Any opadły ciężko na ciepłą pierś Lucyfera.

Traciła babcię, ale też i swoje zmysły.


*******

Zapewne zobaczymy się środa-czwartek! Ściskam 🦋

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro