Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 41. Przygotowania

Nie wiedzieli, czy mogli zostawić Maurycego samego. Twarz Lucyfera wyrażała cierpienie – współczuł staremu mężczyźnie z głębi serca. Jego Świątobliwość czuł się nazbyt odpowiedzialny za wywołanie końca świata. Gabriel podszedł do nich i delikatnie odciągnął Lu do tyłu.

– Już wezwałem jego sekretarza – szepnął. – Musimy ruszać.

Nikt nie miał zobaczyć krwi ani blasku na twarzy Maurycego, to był tylko znak na wyższych istot. Kruche ciało oraz umysł mężczyzny powoli poddawały się ze stresu i czasu życia. Takie było jego przeznaczenie: dostarczyć słowo boże diabłu.

Zrobił to, mógł już wkrótce odpocząć.

Gdyby jechali samochodem do samego Piekła zapewne w tle leciałaby jakaś smutna, nastrojowa muzyka, która dobiłaby ich w tej sytuacji jeszcze niżej do ziemi. A tak ich przeniesienie trwało ułamek sekundy podczas którego nawet nie mogli przetrawić aktualnej sytuacji.

Lucyfer z jakiegoś powodu przeniósł ich nad wieczny wodospad. W ogrodach pałacowych było tylko jedno święte źródło, które mógł zobaczyć wyłącznie on. Zaprowadzał tam od czasu do czasu Anaherę i swoich towarzyszy. Teraz przyklęknąwszy nad taflą zanurzył w niej dłonie. Zrezygnował szybko i w zamian włożył głowę, jakby próbował się utopić. Spod wody dosłyszeli stłumiony wrzask.

– Czyli to koniec, ot tak? – zapytała Anahera. Skupiła tym na sobie uwagę aniołów, ponieważ brzmiała tak... zwyczajnie. Nie tyle na pogodzoną z losem, co jak osoba, która odznacza kolejny punkt na liście do zrobienia.

Michael powoli oblizał wargi, przez jego twarz przemknął mrok oraz ból, ale zwalczył to.

– Jestem gotów w to uwierzyć – przyznał, choć nie bez trudu. – Bóg... Najwyższy... to...

– Spokojnie – zawołała kojąco, łapiąc jego wielkie dłonie w swoje. Spojrzał w dół na jej smutną, lecz czułą twarz. – Jeśli mogłabym udzielić wam dyspensy zrobiłabym to. Wściekanie się należy się nam wszystkim.

Gabriel przytaknął i siłą wyciągnął za kołnierz Lucyfera z wody. Prychał jak rozjuszony, mokry kocur. W oczach również miał tę drapieżność, która powodowała dreszcze.

– To nie będzie poddanie się – wtrącił pospiesznie Jibril, głosem bardzo stanowczym. Lu rzucił mu spojrzenie jakby potrzebował się pokłócić, ale w zamian oparł się całym ciężarem na Archaniele. – To będzie walka. I nie poddamy się.

Ana widziała, że trybiki w głowach Lucyfera oraz Michaela pracowały na najwyższych obrotach.

– W gruncie rzeczy wiadomość Metatrona nie brzmiała: zniszczcie świat – powoli wycedził Lucyfer.

Mika'il od razu mu przytaknął.

– To była furtka, każde słowo. – Przesunął grzbietem dłoni po policzku Any zakrytym woalem. – Klucz do furtki. Słowa o tak wielu znaczeniach: uwolnienie Nienazwanego, uwolnienie świata od Nienazwanego.

– Za dużo semantyki – zaprotestowała zmęczona. – Tak dużo niuansów, że powinni zakazać tej gry w szarady, gdy chodzi o życia nas wszystkich!

– Niby tak, ale też... – Nadzieja na twarzy Lucyfera była strasznie bolesna. Spojrzeli sobie w oczy z Gabrielem i obaj podeszli od razu w stronę Anahery. – Może to będzie nasza ostateczna wojna. Ta, która zakończy jakiś bieg dziejów, ale nie same dzieje?

– Naprawdę chcecie to zrobić? – zapytała niepewnie.

Lucyfer z delikatnym uśmiechem uniósł jej woal, jakby odsłaniał pannę młodą przy ołtarzu.

– Raczej nie, ale nie mamy wyjścia. Skoro Metatronowi przykazano coś spisać, niech się stanie.

– Ciśnie mi się wiele przekleństw na usta. Z rozpaczy także coś niecoś wymyślę... – Westchnęła ciężko. – Naprawdę to robimy?

– Brzmisz jakbyśmy się starali o małe nefilimiątko. Ojej, musisz bić tak mocno? – zapytał z rozbrajającym uśmiechem. Masował sobie mięsień piersiowy jakby zrobiła mu tragiczną krzywdę. – Tak. Kończymy z tym światem.

– Lucyferze!

Krzyknęli dosłownie na raz, przez co Lu odrzucił głowę do tyłu rozchlapując wodę i roześmiał się perliście. Bolesne piękno przebiło się przez jego twarz, ale Ana patrzyła na niego z radością. Cóż, chyba faktycznie tylko diabeł mógł cieszyć się z końca wszelkiego stworzenia.

Stali jeszcze chwilę w ciasnej grupce, ciałami stykali się w tak wielu miejscach, jak tylko mogli bez zrywania z siebie ubrań. Anahera chłonęła ciepło ich ciał oraz spojrzeń. Całowali ją czule i łagodnie, czasem po kolei czasem na raz. Wiedzieli, że nie mogli samolubnie wyrywać dla siebie więcej czasu.

I tak najbardziej samolubnym było, że rezygnowali z wezwania Plenum. Trójca wyjaśniła, że wezwanie do wojny było boskim prawem. Czymś szczerym na tyle, że obnażało duszę i stronnictwo danej istoty, rozrzucając ich w przeznaczonym kierunku. Ci, którzy nie będą przeciwko nim, dostaną przeprosiny później, a przynajmniej Lucyfer się do tego zobligował.

Postanowili za to zebrać najbardziej zaufanych, a grono to wcale nie należało do najmniejszych. Anahera patrzyła zza woalu na Siche, Paepara, Samaela, Aeszmę, Mammona, Rafaela, Yorrę i Kallixa – te istoty w różnym stopniu znała. Pokazano jej także Muriel, Razjela, Adramelech, Azazela oraz Aladiah. Nie wiedziała kim są, co robili, ale czuła, że jej Trójca się nie pomyliła, to naprawdę były dogłębnie dobre istoty.

Na swój sposób oczywiście.

Cieszyła się, że w porównaniu do nich mogła skryć się za woalem. Wiele emocji tych istot widoczne było jak na dłoni i każdy na swój sposób przynosił cierpienie.

– Nie unikniemy tego – gromko powiedział Samael. Od samego początku przeczuwał, po co zostali wezwani, a za jego plecami widniała Kosa. – Dobrze o tym wiemy, nie ma co się tutaj przerzucać winą czy oskarżeniami. Ostatnie wydarzenia... to, ile naszych straciliśmy... Żadna z tych ofiar nie może pójść na marne.

– Z bólem, ale zgadzam się – westchnął milczący do tej pory Aeszma. – Nie chcę dłużej zwodzić za nos moje inkuby, musimy ruszyć w jakimś kierunku.

– Dlaczego jednak tam? Czemu droga zniszczenia? – Mammon kręcił głową z wykrzywionymi niechęcią ustami.

– Nie zgadzamy się w wielu kwestiach – odezwała się ponuro Aladiah. – Tylko że pozwolenie Głębinom wygrać byłoby potwarzą. Damy radę. Jeśli to wojna: wygramy ją.

– Dlatego właśnie zebraliśmy tutaj was – podkreślił Michael. – Anioły i demony stworzą zjednoczony front przeciwko sobie podobnym. Hannya nie istnieją, legion Beritha ledwo zipie, a pozostali przepadli. Wystarczy, zbyt wiele kolejnych niewiadomych.

– Musimy pomyśleć też o jednej ważnej rzeczy: Kotwicach – wtrącił cicho Rafael. – Enklawa dla nich i Zakotwiczonych. Oni nie dowiedzą się o wojnie. Oni będą zagrożeni.

Przez zebranych przemknął niezadowolony pomruk – każdy chciał wiedzieć, ale wszyscy się bali odezwać.

– Czy to wizja Rafaelu? – zapytała Anahera, najmniej miała do stracenia. Poczuła silną dłoń Gabriela na udzie, ale wyłącznie poklepała ją ręką.

– Tak i nie. I pomiędzy. I zanim zaczniecie narzekać na półsłówka, taka jest prawda. Oni potrzebują schronienia, bo jadowite węże pojawią się także wśród nich – powiedziawszy to z dosłyszalnym westchnieniem rozparł się na swoim miejscu. – Oni przetrwają.

Żadna inna rzecz nie podniosłaby morale tak, jak to stwierdzenie. Również zawarte było w nim wiele niuansów, z czego jeden najsilniejszy: skoro Anahera i Michael także są zakotwiczeni, czy oznaczało to, że wszyscy przeżyją?

– Gabrielu – stanowczy głos Aladiah sprawił, że wszyscy na nią spojrzeli. – Nikomu innemu nie zaufam tak, jak tobie. Moi zakotwiczeni są w twoich dłoniach, załóż dla nich enklawę.

Jibril skłonił się przed Archanielicą w wyrazie wdzięczności.

– Siliel, wierzę, że pomożesz.

– Ja w ogóle nie wiem, dlaczego tu jestem – Anioł Kwiatów spojrzała po nich spłoszona. Merkator ścisnął jej ramię z pokrzepiającym uśmiechem.

– Nie jesteś moją zastępczynią, ale wiem jak oddana jesteś Ziemi – powiedział, na co skinęła głową. – Pozostawimy enklawę tam, prawda?

– Ziemia dostąpi rozstrzygnięcia wyników i nie będzie jej polem walki – potwierdził Rafael.

– Wyrywanie większości Kotwic z Ziemi byłoby ryzykowne – zgodził się Lucyfer. – Lećcie szerzyć nowinę, Gabrielu zabierz kogo tylko potrzebujesz. A my, pożegnajmy się dyskretnie, przygotujmy się do walki.

– Nie da się przygotować, ale wszyscy będziemy gotowi.

I tak po prostu, godzinę później zakończyły się możliwe spory i sprzeczki, ponieważ Rafael dostąpił ostatniej wizji. Jibril bez zawahania poprosił do siebie również Ashmodaia. Władca inkubów ruszył do nich gładkim, rozkołysanym krokiem. Usta zdobił mu słodki uśmiech, którym obdarzał Siliel.

Nie była pod wrażeniem.

– Mam świadomość, że Aladiah byłaby szczęśliwsza, gdybym zrobił to sam, ale wasza pomoc będzie nieoceniona. – Skinął głową na Aeszmę. – Ufam twoim zakotwiczonym inkubom, a też twój widok ich pokrzepi.

– A także utemperuje, czyż nie?

Gabriel uśmiechnął się krzywo.

– Skoro to sugerujesz. – Lucyfer roześmiał się na jego słowa. – Wiesz dobrze, że uparci są jak on.

– Oczywiście, w nich najlepsze co demoniczne. – Upadły uniósł zalakowaną, mieszczącą się na wnętrzu dłoni kopertę. – Daj im ten glejt. Cokolwiek się wydarzy będą chronieni.

– Nad resztą zapanują sami – Aeszma obiecał swemu Królowi.

Gabriel, z pospiesznym pocałunkiem w zawoalowane usta Any, obiecał im, że wróci szybko. Nie wątpił w to, że demony będą kooperować w tej sytuacji. Wszystkim zależało na bezpieczeństwie ukochanych.

Przenosząc się do domu Ifaaza zastali pełną chatę. Para postąpiła według jego prośby i sprowadziła więcej ferajny, niż sugerował. Po przekroczeniu progu zobaczył niedawno zakotwiczonych Veana oraz Orobasa. Ich towarzyszki siedziały razem z Mileną, rozmawiając przyciszonymi głosami.

Demony i aniołowie wyprostowali się niemalże na baczność, gdy przestąpił próg. W tak wielu różnobarwnych oczach widział jedno: zatroskanie. Gabriel wcześniej zasugerował, by to Ashmodai wprowadził ich w sytuację i cieszył się, że przejął pałeczkę. Dzięki temu zmysłami zbadał otoczenie, a dodatkowo miał możliwość naprawdę przyjrzeć się zebranym.

Pomiędzy nimi po równo rozkładała się obawa oraz wola walki. Chęć zwycięstwa musowała na języku Archanioła, jakby próbował cytrynowych landrynek. Peanellise, partnerka Veana, w trakcie rozmowy troskliwie objęła Milenę z dzieckiem. Desdemona wysunęła się minimalnie do przodu, jakby walka miała się odbyć już teraz i to przed nimi.

Wszystkie te kobiety posłały swoim towarzyszom złowrogie spojrzenie. Ifaaz, Carnivean, Jalalia i Orobas najchętniej poszliby z nimi teraz walczyć. Ich determinacja oraz przekonanie o tym, że pokonają przeciwności losu były uskrzydlające. Gabriel radował się takim podejściem, ale też skrajnie bał się tego, jak wiele chcą oddać, by zabezpieczyć dobrostan swoich połówek.

– Wspaniale – sarknął Aeszma, kończąc ich przekrzykiwanie się co niby mogą w walce. – Przekujcie ten entuzjazm w ochronę reszty. Z jakiegoś powodu przecież to wam powierzamy stworzenie enklawy. Nie wiemy, co dokładnie się wydarzy.

To wywołało poruszenie wśród jego inkubów. Z Carniveana uciekały strzępki dymu, a Orobas praktycznie się nastroszył.

– Ktoś przecież musi cię chronić! – zaprotestował stanowczo.

– My już wykonaliśmy swojego questa – mruknęła Desi zza ich pleców. Pea pospiesznie zasłoniła dłonią usta, ale i tak usłyszeli jej cichutkie parsknięcie. Oba demony posłały kobietom zranione spojrzenie.

– Wzruszające – odparł bezbarwnym tonem Aeszma, chociaż kącik jego ust drgał. Głos szybko mu złagodniał tak jak i cała postawa. – Najlepiej chroniony będę, gdy wam się nic nie stanie. Może tylko wy zostaniecie i dla mnie będzie to największe zwycięstwo.

– Daj spokój, staruszku, bo się popłaczemy. – Vean posłał mu przeszywające ciemnością spojrzenie.

Gabriel pojednawczo ruszył do działania, gdy Siliel szturchnęła go i sugestywnie zerknęła.

– Aeszma nie będzie sam, żaden z nas nie będzie – zaoponował stanowczym, twardym głosem. Nie chciał brzmieć niemiło, ani żołniersko, ale musieli zrozumieć, że chociaż będą daleko, również nie zostawią ich samopas. – To walka wszystkich i wasza enklawa będzie zagrożona także wewnętrznie. Kotwic jest coraz więcej i spora część z nich może się nie obronić. Gdy Nicość zostanie wypuszczona i rozpęta się wojna, wszyscy – położył na tym słowie szczególny nacisk – od razu zostaniemy podzieli na wrogów oraz przyjaciół. Maski opadną szybciej niż się obejrzymy.

– Myślisz, że ktoś w enklawie będzie przeciwko temu wszystkiemu? – Shi zakreślił dłonią koło. Hank koło niego strapił się jeszcze bardziej. Przyglądał się czujnie Milenie i dziecku, jakby zaraz musiał rzucić się na nie, by nic im się nie stało.

Pomiędzy ich stopami poruszył się wiatr Ifaaza.

– Wiemy, że tak się wydarzy – odparł ponurym głosem Gabriel, część z zebranych przeklęła pod nosem. – Ufamy wam, znamy waszą lojalność i serca, nikt z nas, ani również Rafael, nie wątpią w tutaj zebranych. Bo nie przyszlibyśmy, gdyby było inaczej. Kotwice zasługują na szacunek, protekcję oraz szczerość.

Rozejrzeli się po sobie – zakotwiczeni szukali spojrzeniem swoich partnerów, przyciągani wyższą siłą. Cokolwiek przemknęło przez ich umysły, jakkolwiek się porozumiewali, praktycznie wyprostowali się niemalże na raz.

– Czego od nas potrzebujesz, Gabrielu? – zapytała Jalalia.

– Są dwa miejsca odpowiednie na enklawę – odparł, nie chcąc tracić czasu. Przywołał mapę ze zbiorów Michaela, a Ifaaz i Hank zrobili miejsce na stole jadalnianym. Rozwinął papier, ukazując szkic linii energetycznych przepływających przez całą Ziemię. Wszyscy stłoczyli się nad stołem, Ifaaz przejął dziecko od Mileny. Pocałował je obie w czoło, przyciągając blisko swojej piersi.

– Tutaj – powiedziała stanowczo Siliel. Zakłopotała się, gdy spojrzano na nią z miłym zaskoczeniem. – Nie patrzcie tak na mnie, dobrze, że Merkator mnie wysłał. Ten obszar na Kamczatce będzie idealny, nie tylko przez odległość od ludzi: ziemia słucha tam uważniej. Boję się, że to zagłębie w Tajwanie nie będzie współpracowało przy barierach.

– Dobrze, zarobimy zapasy, będziemy przenosić tam ludzi... – Shireriel patrzył uważnie, a gdy Hank sprawdził współrzędne na starym, dobrym Google Maps, skinął zadowolony. – To nie będzie naturalne, ale wyhoduję tam zaopatrzenie w razie gdybyśmy nie mogli opuszczać kopuły.

– Będziemy koczować? – zapytała niepewna Desdemona. Spojrzała przy tym kątem oka na Milenę i dziecko.

– Może uda się dojechać tam kilkoma przyczepami – odparł ostrożnie Bass. – Dasz radę? Wyczerpie cię to?

– Och, zdecydowanie – przytaknął Ifaaz. – Ale przeniesiemy tak wiele, jak będzie trzeba.

– Może któryś z demonów Mammona? – zasugerowała Siliel. – Jeśli połączymy moc, nie będziemy się musieli przejmować odległością.

– Lillin i Lillu na bank będą też pośredniczyć z informacjami, obaj...

Gabriel czuł ulgę, że od razu koncentrowali się na wszystkich krokach. Dumę, że troszczyli się o siebie wzajemnie i o to, gdzie leżały ich granice. Ashmodai miał podobny, jeśli nawet i nie głębszy wyraz wzruszenia na twarzy. Jibril wyciągnął dłoń i położył ją na jego ramieniu, ściskając pokrzepiająco.

Nawet jeśli mieliby stracić wszystko, odrodzą się dzięki nim. Tylko taka opcja w ewentualnej przegranej mogła mieć miejsce.

Zobaczymy, zobaczymy, głupiutki aniołku.


*********

W środę wskoczy kolejny, a w piątek... ostatnie🥹🥹 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro