Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 17. Pierwszy cios

Cześć, kochani!

Dziękuję za Waszą cierpliwość 🥰 Jestem już w domu, co znaczy że w sobotę zobaczymy się przy kolejnym rozdziale!

Trzymajcie się ciepło, dbajcie o siebie, jedzcie pomarańczowe żelki 🧡🍊

******

Pomimo wszystkiego, co się wydarzyło, kolejny miesiąc nie był ani trochę łatwy. Wiedzieli, że najgorsze części Głębin będą chciały ich dopaść i osłabić, ale robienie tego przez pokusy ciała było okrutne.

Między nimi Michael mógł się poszczycić najlepszym czasem reakcji. Praktycznie od razu wyczuwał, że coś było nie tak. Twierdził, że Anahera nie podeszłaby do niego w tak wyuzdany sposób. Klucz to strasznie bawiło – nieustanne wmawianie mu, że taka na pewno była. Starał się już więcej nie tępić ostrzy na meblach ani ścianach. Wizje, które go atakowały były zbyt namacalne. Oczywiście, Lucyfer i Gabriel zawsze balansowali na tej cienkiej granicy, ale to Michael twardo stał w świecie materialnym. Jego archanielski pierwiastek był nierozerwalnie związany z Ziemią i byciem ochroną dla każdej żywej istoty. Gabriel też trzymał się dość mocno, chociaż od pocałunku z Anaherą wiedział, że stracił dla niej cząsteczkę serca.

Natomiast kobieta oraz Lucyfer mieli najciężej. Upadłego najłatwiej było wessać w głąb wizji i kłamstw umysłu. Zbyt blisko znajdował się rzeczy niematerialnych: Głębin, uczuć i wszelkich pragnień. Tego, co rodzi się w sercach oraz umysłach, nim ciało zmieni zamiary w czyn.

Anahera nosiła w sobie Klucz, a z Nicością Głębin była powiązana na zupełnie innym poziomie. Trójca jeszcze mogła stwierdzić, że wszelkiego rodzaju zakusy Klucza były podyktowane niecnymi zamiarami, tak nie rozumieli fantazji Anahery.

Oczywiście, Lucyfer mógłby żartować i kusić ją na jawie, ale także nie widział w tym żadnego sensu. Sen erotyczny raz na czas nie były zły, gorzej jeśli każda kolejna drzemka kończyła się radośnie.

Bo przerażała go możliwość, że Głębiny umiłowały sobie tę kobietę. Wystarczyło przecież że miała w sobie zalążek wszelkiego zniszczenia, ale stać się pragnieniem wykonawcy końca...

Lucyfer nie chciał brać pod uwagę możliwości, że Anahera oszaleje. Że pewien moment zmieni między nimi wszystko i ta łagodna, ciekawska istota spotka się z ostrą krawędzią miecza Michaela, ponieważ nie będzie innego wyjścia.

Oni pragnęli każdego innego wyjścia.

Patrzyli na nią przy każdej nadarzającej się okazji i zastanawiali się, czy może to już? Klucz tak naprawdę patrzyła jej oczami, używała ust i poruszała dłońmi? Szykowała się do wyzwalania tego, co powinno zostać zamknięte?

Fantazje erotyczne powinny ich podbudowywać, powinny zachęcać do eksploracji tego, co im się podobało. Skutek był wręcz odwrotny – na razie po prostu ich niepokoiły.

Lucyfer nienawidził tego, jak łatwo prowadziło to do rozmyślania...

Do rozmyślania jakby to było pokazać Anaherze czym jest prawdziwa przyjemność. Naprawdę być tym, który inicjuje każdy dotyk i muśnięcie, wywołuje dreszcze i jęki rozkoszy. Często się łapał na tych myślach i na siłę wydostawał się z tej pętli. Złościł się, bo wkręcał się w swoje własne erotyczne plany, które musiały rezonować z Głębinami i przez to było im lepiej go podejść.

Michael zawsze wtedy dziwnie na niego patrzył.

– Co? – warknął Lucyfer, przesuwając dłonią po już i tak mocno zmierzwionych włosach.

Zły na siebie, nie na niego, o czym dobrze wiedział.

– Pachniesz pomarańczami – wyjaśnił, nie wyjaśniając niczego.

Zapach pomarańczy, róż i lilii i tak do niego przylgnął permanentnie. Czasem zauważał, że jego dotyk oszraniał kielich. Widział też, że nie był jedyny – zauważał też skonfundowanie Gabriela, gdy zamiast ognia, z jego palców spływał chłód, a Michael zostawiał krwawe smugi.

Patrzył wtedy na Anaherę i dumał nad tym, co jeszcze zrobi samą swoją obecnością.

– Zauważyliście, że jest mniej sygnałów niezadowolenia, gdy mielimy przy niej ozorem? – zapytał pewnego wieczoru, kiedy Anahera pożegnała ich sennym uśmiechem po dniu bezowocnych prób medytacji. Chciała intencjonalnie powrócić do swojej Nicości w czym pomagali z całej siły. Niestety wszystkie znane im metody spełzały na niczym.

– Od kilku dni mam wrażenie, że nie liczy się, co przy niej powiesz, nie sprzeniewierzymy się – przytaknął cicho Gabriel. Obejrzał się przez ramię na sypialnie kobiety. – Nie chcę jednak testować tej teorii.

– Cykor. – Lu uśmiechnął się półgębkiem, ale sam do przodu w tej kwestii nie wystąpił.

Przez ostatni miesiąc sukcesywnie przemieszczali się z Anaherą między Czyśćcem a Ziemią. W swoim domu głównie przesiadywała nad grobem babci, plotkowała ze swoimi zakonnicami i zaciągała tego z Trójcy, którego akurat miała pod ręką, na jedzenie jakie chciała spróbować. W końcu Lucyfer wielokrotnie zapewniał, że nie musi się fatygować, bo oni mogą dla niej przynieść cokolwiek zechce.

Przestał po uświadomieniu sobie, że takie wyjście stało się dla niej synonimem normalności. Zerkała wówczas na ludzi, którzy swobodnie zajmowali się jedzeniem oraz rozmowami, jakby jej już nie było wolno. Czuł się jak zwykła, opierzona plotkara, ale od razu powiedział o tym Gabrielowi i Michaelowi. Przy kolejnym wyjściu, w którym jej towarzyszyli, zauważyli to samo, co on.

Postarali się z każdego wypadu na Ziemię robić małą przygodę.

Tryb Nieba i Piekła rządził się swoimi prawami. Czasem ich powinność zbyt mocno wzywała ich do działania. Anahera przejmowała się tym, że przez nią ktokolwiek może ucierpieć. Lu żartował, że demonom nie trzeba lekcji w grzeszeniu, ale nie kupiła tego.

– Chociaż nie możesz mi powiedzieć wszystkiego – wytknęła z lekkim dźgnięciem w jego pierś. – Wierzę, że twoje królestwo to o wiele więcej niż cierpienie i wieczna pokuta. Zobaczyłam, że Piekło jest piękne.

W tamtej sekundzie, między jednym uderzeniem jej serca a kolejnym, był święcie przekonany, że mogłaby rzucić każdą sferę na kolana i zatrzymać je w miejscu na wieki.

A może chodziło tu o jego serce?

– Znowu jadła żelki? – Michael rozejrzał się po salonie, gdy zjawił się z wezwania. Jego nos poruszył się nieznacznie. – Powinienem jej przynieść te tosty croque madame, które ostatnio miała na śniadaniu z zakonnicami.

– Nie jadła.

– Co? – Obejrzał się na niego, zgarniając ze stolika książkę, którą wcześniej czytała.

– Wczoraj pożarła ostatnią paczkę żelków, jeszcze jej nie przyniosłem nowej – wymamrotał, dziwnie skoncentrowany na woluminie w jego dłoniach.

– Aha.

Archanioły bywały bezwzględnie błyskotliwe.

Księga też przypomniała mu, że nie była spisana językiem starobułgarskim, ale i tak zrozumiała ją bez chwili zawahania. Lucyfer nie miał jednak szansy, by mu o tym powiedzieć. Michael tak gwałtownie zgiął się w pół, że Lu od razu do niego doskoczył. Prawie warknął na arktyczne zimno, które skuwało ciało Archanioła.

– Muszę... – wysapał. Lu mógł jedynie go pchnąć zachęcająco w stronę drzwi. Ktokolwiek się sprzeniewierzał, robił to w okrutny sposób. Sądząc po tym, że Mika'ila wciąż trzymało, coś było nie tak.

– Iść z tobą? – zapytał zaniepokojony, gdy Archanioł zatoczył się na kanapę.

Michael potrząsnął głową. Włosy opadały mu do przodu, brzęcząc jak małe sopelki. Kilka wdechów, tyle mu wystarczyło, żeby się wyprostować i rozłożyć swoje skrzydła. Mogło mu się przypadkowo odciąć kawałek stołu, ale nawet nie zwrócił na to uwagi.

– Zostań – głos Mika'ila był nie do poznania. Lu z szacunkiem skinął mu głową, zapewniając, że zaopiekuje się Anaherą. Gabriel tkwił w Niebie, rozwiązując spór między Cherubinami i Serafinami, a to sprzeniewierzenie nie było czymś, co Miecz mógł zignorować.

Rozminął się o sekundy z Anaherą. Kobieta rozejrzała się po pobojowisku z zaskoczeniem.

– Ktoś tu urządził sparring? – zapytała, lekko rozbawiona. Podniosła kawałek stołu, gładko rozcięte przez skrzydło Michaela. – Albo awangardowe przemeblowanie?

– Oba – posłał jej słodki uśmiech, przez co przewróciła oczami.

– Pomóż mi to posprzątać.

Jakżeby inaczej, Król pomógł od razu, praktycznie na jednej nodze.

Zapytał ją, czy miała ochotę dziś na coś konkretnego. Oprócz pospiesznego, spłoszonego zerknięcia na jego usta, pokręciła głową.

– Chyba mam dość wszystkiego na razie – przyłożyła dłoń do czoła.

– Wszystko w porządku? Źle się czujesz? Czy powinienem...

– Lucyferze – roześmiała się, patrząc na niego błyszczącymi oczami. I jeszcze przez chwilkę na usta. – Po prostu mam zjazd nastroju. Chętnie napiję się gorącej czekolady, ułożę pod kocem i przeczytam coś innego, niż traktat Ludwika XVII o wpływie Watykańskiego prawa na królestwo Norymbergii.

– Nie mamy czegoś takiego – zmarszczył brwi i rozejrzał się po salonie, jakby pismo mogło skądś wyskoczyć. – Ale jeśli...

– Miej litość – sapnęła, opuszczając głowę. Przysiadła ostrożnie na brzegu kanapy i popatrzyła na niego tak dziwnie. Nie rozumiał tej słodkiej czułości, jaką tam odnalazł.

– Znajdę trochę, jeśli zechcesz – odparł, na co kąciki ust kobiety poruszyły się nieznacznie. – Czyli gorąca czekolada, tak? Masz jakieś specjaln...

– Pójdziesz już sobie? – zapytała ze śmiechem.

Nonszalancko wzruszył ramionami i włożył dłonie do spodni.

I, oczywiście, pokornie zmienił się w chłopca na posyłki. Żeby tylko demony zobaczyły, jak bez żadnego cienia sprzeciwu robił co tylko powiedziała...

Lucyfer nawet o tym nie myślał, po prostu każde jej słowo się dla niego liczyło i nie chciał, by ta sytuacja stała się dla niej czymś nie do zniesienia. On by wówczas tego nie zniósł.

Było coś spójnego w tym chrześcijańskim micie z jego prawdziwym jestestwem. Wzbraniał się przed wszelkiego rodzaju nakazami, które uwłaczają istotom pod jego dowództwem. W każdej sytuacji można znaleźć wyjście lub konsensus, rzucanie kogoś na kolana i zmuszanie go do konsumowania tłuczonego szkła było złe.

Dlatego chwilami tak ciężko mu było sprawować pieczę nad Głębinami. Wiedział, jak liczyła się wolność, dla kogoś przed kim trzeba trzymać zamknięte kraty. I robić to przez eony przed kimś, kto wolność zmieni w okrutne zniszczenie.

Z tego też powodu Głębiny go nienawidziły – nie rozumiały, dlaczego po prostu ich nie wypuści. Dlaczego kraty zostają zamknięte na głucho, czemu jeszcze ich nie wyłamał dając wolność. Lucyfer nie mógł sobie wyobrazić dnia, w którym to się wydarzy. Głębiny nie miały w sobie rozsądku, Nienazwany popychał ich ku bezmyślnemu okrucieństwu, jakie nie miało żadnego wytłumaczenia ani rozsądku.

Wracał z gorącą czekoladą dla Anahery. Uroczy Francuz namówił go także na set dwunastu makaroników, małe pau un chocolate, cztery croissanty maślane i dwa malinowe... Wychodząc z kawiarenki Lucyfer zorientował się, że w całkiem grzeczny sposób go naciągnął.

Lu uśmiechał się szeroko, przez co jedna para praktycznie zawróciła, gdy ich mijał. Upadły nie miał takiego celu na myśli, ale cień szczęścia, jaki z niego promieniował, doprowadzał ludzi do stanu podobnego do afrydyzjakowego haju.

W uprzątniętym salonie nie było kobiety. Przezornie podłożyła kilka ksiąg i małe puzderko pod stolik, żeby stał prosto. Postawił na nim wszystko i zanim Lucyfer mógł zawołać jej imię, został odepchnięty. Wypadł wraz z ścianą na zewnątrz, łopatkami gruchocząc zbyt delikatny materiał. Kaszlnął kilkukrotnie, czując swoistego rodzaju dyskomfort.

Nie był to jednak ból, bo uczucie nie do końca pochodziło z miejsc uderzenia.

Nie, Lucyfer miał wrażenie, że coś wyrwało się na zewnątrz z jego głowy.

Poderwał się na równe nogi, w rękach dzierżył swój ulubiony miecz, który Gabriel podarował mu kilka tysiącleci temu. Zapalał się ogniem od jego złości, dzięki czemu mógł kontrolować krwawą furię, która zalałaby całe otoczenie posoką.

Na początku nikogo nie widział – tylko pył, proch i pobojowisko, jakie zrobił wylatując ze ścianą. Ciało miał napięte, ale nasłuchiwał. Gruz ledwo zachrzęścił pod jego stopami, kiedy coś rzuciło się mu na plecy.

Lucyfer wykorzystał element zaskoczenia i przyzwał swoje skrzydła. Odepchnął nimi agresora, ale sam krzyknął, bo coś ostrego przecięło prawe z nich. Zbyt miękkie i delikatne, by służyć za tarcze poddało się łatwo pod naporem szponów.

Obrócił się i jeszcze raz, patrzył w prawo, w lewo, ale nikogo nie było.

Coś syknęło w umyśle Lu, jedyny znak, że zaraz nastąpi atak. Uskoczył w powietrze, a z gruzu buchnęła chmura gryzącego dymu. Ledwo zauważalny kształt szybko zniknął, rozmywając się w nicość. Lucyfer we wściekłej panice myślał o zbyt wielu rzeczach na raz. Najważniejszym jednak było dostać się do Anahery, gdziekolwiek siedziała. Czuł przeraźliwy spokój Michaela, jakby był tuż obok. Podskórnie wiedział, że kobiecie nic nie było i musiała znajdować się w strefie poza siłą rażenia.

Zacieśnił uścisk na rękojeści, przymknął oczy z niemym westchnieniem. Słuchał całym sobą, próbując wyczuć napastnika.

I kolejny raz to małe, ledwo zauważalne szarpnięcie w jego umyśle. O mały włos Lucyfer wytrąciłby się z kontroli.

Zrobił zamach, a jucha śmierdząca zepsutym, kwaśnym mięsem trysnęła mu na koszulę. Splunął z obrzydzeniem i starał się właśnie tego uczucia trzymać.

Inną opcją było zwierzęce przerażenie.

– Szybciej niż myśleliśmy – głos Nienazwanego zakpił tu i ówdzie, jakby nie mógł się zdecydować, czy formułowanie słów na świeżym powietrzu mogło być dobrą rzeczą.

– Jakim, kurwa, cudem? – warknął Lucyfer. Z przymkniętymi oczyma poruszał się w stronę wyrwy, krok po małym kroku. Wiedział, że wzrok go zgubi, nie mógł sobie pozwolić na rozproszenie.

Takim, że nam to przeznaczono – syknął głos, tym razem wprost do jego ucha. Lu kopnął i chociaż poczuł opór, jego noga prześliznęła się po powietrzu. Opadł w kucki, prawie przy tym skaleczył dłoń o ostre zwały kamienia.

Śmiech, więcej śmiechu. A po nim ataki ze zbyt wielu stron.

Niebiosa płakały krwią, a Lucyfer zostawiał krwawe ślady wokół siebie, ale po prostu nie mógł zranić emanacji Nienazwanego. Wkurwiało go to niemiłosiernie. Dwoił się i troił, cios za ciosem ku szeptom i szyderstwu, wszystko bezskutecznie. Ciężko było powiedzieć, że zmachał się po tej bezowocnej walce, ale coś go wycieńczało. Miał wrażenie, jakby Nienazwany podpiął się wprost pod jego witalność, pod wszystko czym Lucyfer był i czym dzielił się ze wszechświatem i kradł, kradł, kradł...

Skrzydła Upadłego rozbłysły z całą tłumioną, skrywaną mocą. Ryknęli na raz, ale pospieszył za tym krzyk Anahery – wysoki, przeszywający go obcym rodzajem strachu. Lucyfer gwałtownie otwarł oczy i szpony zaczęły orać jego ciało, jego skrzydła i już nie tylko niebiosa łkały krwią, ale i każdy skrawek skóry Arcydemona.

Zakrztusił się, pierwszy raz widząc twarz Nienazwanego.

Swoją twarz.

Twarz Gabriela.

Twarz Michaela.

Twarz Trójcy ujęta w jedno, obrzydliwe piękno, coś tak paskudnie urzekającego, że Lucyfer miał ochotę zniszczyć je gołymi pięściami, ponieważ nie zasługiwało na oblicza jego Archaniołów. Lu walczył zażarcie, poruszał się w stronę Anahery, ale nagle nic nie widział, ponieważ była tylko krew i szyderczy śmiech Nienazwanego.

Nie atakowała go wyłącznie jedna istota, tylko całe tuziny. Tuziny scalały się w jedno, żeby rozdzielić się po kilku sekundach. Siła Nienazwanego zdawała się rosnąć z każdą chwilą, w której to Lucyfer słabł. Miał wrażenie, że jego ciało rozrywane było na tak małe strzępy, że wkrótce nic niego nie pozostanie.

Upadły prychnął, zrzucając z pleców coś, co pełzło w stronę skrzydeł. Nic, co robił, nie działało – ani boski blask piór, ani jego krwawe oblicze, ani najzwyklejsza siła, którą posiadał. Krzyknął ostrzegawczo do Anahery, ale kobieta była zbyt słodka i zdecydowanie zbyt uparta.

Nie wiedział, co robić – blask Boga, który zamknięto w każdym, najmniejszym jego piórze mógł ją na wieki zabić, ale też ten blask był jedyną barierą przed napierającymi Głębinami. Lucyfer walczył rozdarty między potrzebą ochrony całego wszechświata, a dobrem Anahery.

Ta kobieta jednak krzyknęła coś, może przekleństwo, a może jego imię i nagle... Nagle po prostu nastała cisza. Nie miał żadnej pewności jak długo to trwało, bo może unosiła głos aż po eony, gdy Arcydemon upadał na swoje kolana. Jedna sekunda rozciągała się w wieczność.

Krzyczała tak potężnie, że chciał wyrwać sobie serce z piersi by zetrzeć na pył i posypać nim krwawą ścieżkę dla jej stóp.

Lucyfer zorientował się, że klęczał i przez kilka chwil nic nie widział. Blask oraz ciemność skrzyżowały się w jedno, przepiękne oblicze. Miał wrażenie, że każdy najmniejszy cal jego półludzkiego ciała odczuwał cierpienie, a całe jestestwo wyło od nadużycia.

Ciężko oddychał i z wielkim trudem złożył swoje skrzydła. Spojrzenie jego i Anahery nie zetknęły się, ponieważ ta patrzyła wyłącznie na swoje dłonie, ale nie tylko je unurzane miała we krwi.

Ona ociekała nią cała.

Wyglądała jak mistyczna, pogańska bogini, narodzona do życia właśnie w tym momencie.

Poruszył się z trudem, żeby do niej podpełznąć, złożyć się na ołtarzu u jej stóp. Wyrwał ją z tego stanu – spojrzała mu w twarz, łopatki nieznacznie ściągnęła do tyłu. Trzęsła się i w pierwszym odruchu chciał ją przytulić.

Zamarł jednak widząc ziejącą dziurę w środku jej piersi.

Tam, gdzie powinno znajdować się ludzkie serce, była pustka. Dziwnie regularna, a jednak odmienna. Podszedł do niej, chociaż miał ochotę paść, kryjąc twarz w zimnej, zdewastowanej ziemi.

Dziura przypominała kształtem klucz.

Lucyfer przełknął nagłą gorycz w ustach.

– Anahero? – odezwał się powoli. Powiedział głosem nie tyle ochrypłym, co ściśniętym, jakby same słowa obawiały się wydostać na powierzchnię.

Gwałtownie potrząsnęła głową i spojrzała na swoje uniesione dłonie.

– Zabiłam ich – odparła ni załamana, wkurzona i na skraju paniki. – Było ich tak dużo i ja... zabiłam ich wszystkich, Lucyferze. – Uniosła spanikowany wzrok ku niemu, trzęsła się jeszcze bardziej. – Ale oni cię atakowali, oni by cię zabili... dlaczego ja... ja ich zabiłam. Co. Do. Jednego.

Przytakiwał podchodząc powoli i w milczeniu. Przytakiwał, bo przecież biedna kobieta nigdy wcześniej w swoim życiu nie skrzywdziła niczego większego od muchy czy komara. Przytakiwał, ponieważ stała przed nim szczerze dobra istota, chcąca jedynie dbać o najbliższych, a gdy tych zabrakło, zadbać o cały świat, bo uważała, że ten nie zasługiwał na cierpienie.

Przytakiwał i podchodził krok za krokiem, chociaż obawiał się, czy to nie podstęp. Czy dotychczas pogodny, melodyjny głos kobiety, który teraz tak mocno się załamywał nie jest fortelem Klucza...

Podchodził jednak, bo wierzył w Anaherę. Wierzył w plan Najwyższego i to, że nic nie będzie dziełem czystego przypadku, ponieważ los nie narzuca zdarzeń tak przypadkowych.

Wpadła w jego ramiona szybciej niż mógł się przyjrzeć ziejącej pustce w klatce piersiowej. Ściskała go kurczowo i sam, praktycznie bez zawahania, oddał ten uścisk mając wrażenie, że grunt osuwał mu się spod nóg. Śmierdziała tym samym, co rozbryzgi krwi Nienazwanego na jego ubraniach. Nie maskowało to jednak prawdziwego zapachu Anahery, wciąż dał radę wyczuć pomarańcze oraz słońce, którymi ta była.

– Zranię cię – wyszeptała ciężko, kiedy udało jej się opanować na tyle, by stać o własnych siłach. Wczepiła palce w jego bicepsy, starała się odsunąć choćby na krok. Pozwolił tylko po to żeby sprawdzić, czy sama nie miała żadnych ran.

– Nic mi nie jest – zapewnił czule.

Spojrzenia nie mógł oderwać od pustki na jej piersi. Ostrożnie podniósł ku niej dłoń, ale zawahał się. Ciemność, która tam rezonowała, nie miała końca. To nie była wyrwa w ciele Anahery, przez którą mógł zobaczyć kości, mięśnie, ścięgna – cokolwiek ludzkiego. Tam, w tej dziurze, nie było niczego.

Ale zauważył, że główna część robiła się coraz mniejsza. Wgapiał się intensywnie i pojął, że im dłużej przy niej był, tym więcej ciała Any wyłaniało się z tej ciemności.

– Oni rozrywali cię na strzępy, Lu – ponownie szepnęła, jeszcze bardziej załamana niż wcześniej. – Myślałam, że nic z ciebie nie zostanie.

Od razu uniósł ku niej spojrzenie.

– Każdy mój kawałeczek należy wyłącznie do ciebie, moje światełko.

Wydała z siebie dziwny dźwięk rozczulenia, irytacji i płaczu. Przytuliła się do jego piersi, tonąca w strachu przez to, co się wydarzyło. Lucyfer wsparł policzek o mokry czubek jej głowy. Część ciemności z piersi kobiety zniknęła, zostawiła tylko pionową wyrwę i dolny, nierówny element – te musiały reprezentować części Trójcy.

Miał wrażenie, że minęła cała wieczność, ale wiedział, że wszystko trwało kilka minut. Dwaj Archaniołowie przybyli z mściwym szczęknięciem swoich skrzydeł. Jaśniejsi niż poranna zorza, spóźnieni jak wszyscy diabli.

Najlepiej przychodzić na gotowe...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro