Rozdział 7. Pokusy i przekleństwa
Cześć, aniołki 💞
Dziś wskakuje tylko jeden rozdział i zobaczymy się w poniedziałek - ten tydzień mnie tak przetyrał, że muszę zrobić reset w weekend 😄
Mam nadzieję, że Wy też odpoczniecie! A na razie: smacznego 😇
********
Zostawił kobietę przy stole, a jedynym wspomnieniem o tym, że był w jej domu, stał się pusty kubek i srebrny pył, rozsiany migotliwie wokół stołu. Michael bardzo nie lubił być przepełniony tak niespokojną energią, która właśnie rozsadzała mu ciało. Przeniósł się wpierw pod portyk, który poprowadził go do Anahery. Obejrzał każd zagłębienie oraz wypukłość uważnie, ale kolumny były tak niewzruszone i bez skazy, jak do tej pory.
Przesunął dłonią po jednym z nich i pokręcił głową.
– Wszystko w porządku, Mieczu?
Michael wewnętrznie zaklął na siebie. Skinął głową i odwrócił się do Paepara z powściągliwym uśmiechem na ustach, ale jego zastępca nie dał się na to nabrać. Jego prawie białe tęczówki, przetykane żyłkami złota zmrużyły się, a wysoka, barczysta sylwetka napięła. Bielutkie włosy, krótkie i elegancko zaczesane, były teraz w dziwnym bezładzie.
– Wszystko w porządku, Pepper? – zapytał w zamian.
Anioł jęknął gardłowo, a potem zmełł przekleństwo w ustach.
– Mieliśmy dziś jedną bójkę przy głównym rynku, ponoć poszło jakiegoś człowieka, ale trudno zawyrokować, bo po rozdzieleniu prowodyr zniknął – przyznał niechętnie, jakby to on był sprawcą. Niepokojący dreszcz przeszedł wzdłuż kręgosłupa Archanioła.
– Niedobrze – wycedził z trudem. Bójki, oczywiście, nie były zabronione w Niebie, ale Mika'il nie mógł sobie przypomnieć, kiedy wydarzyła się ostatnia. Zwłaszcza o ludzką istotę.
– Dziwnie – odparł. – Coś zmienia się w nastrojach... Czy jest szansa, że to Głębiny?
Paepar zniżył głos, jakby samo wspomnienie mogło obudzić Nienazwanego.
Nie, mój wierny aniele, to pewnie tylko istota, przez którą wciąż czuję nieszczęsną kawę.
– Nigdy tego nie wykluczę, ale oby nie – powiedział wymijająco. Anioła to jednak zadowoliło, bo skinął głową, minę miał dziwnie zmęczoną. Jakby przeczuwał, co się kroiło.
– Będę cię informował – obiecał, przytykając dłoń do marmurowej ściany obok niego. Kamień koił go, prawie zlewał się z bielą dłoni i złocistymi końcówkami palców.
Pożegnał się z nim spiesznie – Michael miał nadzieję, że niezbyt nagląco, ale ponownie poczuł kawę. Anahera go wykończy, jeśli będzie sobie robiła dzbanek za dzbankiem.
Wszedł do wnętrza pałacu, kroki kierując ku prywatnej salce ćwiczeń i zbrojowni. Potrzebował dużo sumiennego, wycieńczającego treningu, by pozbyć się kobiety z głowy. Już wystarczająco napsocił pójściem do Aniołów Czasu. Po tym, jak Gabriel poczuł się lepiej, rozeszli się w swoje kąty... Cóż, nie on. Archanielskie instynkty nie dawały mu spokoju, gdy przypomniał sobie o babci Anahery. Aniołowie byli niebywale zaskoczeni jego obecnością, ale grzecznie odpowiedzieli na wszystkie pytania.
Nie, nie było dla niej żadnej nadziei. Tylko prawdziwy Cud mógłby ją uratować, ale niestety, w znanym i zapisanym nie było go przewidzianego.
Michael wybierał już swoje ulubione sztylety do ćwiczeń, gdy drzwi otwarły się z metalicznym trzaskiem. Z zaskoczeniem zauważył pociemniałą od gniewu twarz Gabriela, który rozglądał się wokół.
– Przyniosłeś ją tu? – warknął wkurzony. – Gdzie ona jest?
Mika'il zaskoczony drgnął i w pierwszym odruchu rozejrzał wraz z nim. Prędko zorientował się o kogo chodziło, aż roześmiał się z ulgą.
– Anahera wciąż jest na ziemi! – zawołał, skupiając jego uwagę na sobie. – Poza tym nie znajdziesz jej w skrzyni. Aż tak sadystyczny nie jestem, zostawmy to Lu.
Jibril wciąż za mocno odczuwał wkurzenie, żeby się choćby uśmiechnąć.
– To dlaczego ją czuję? Jest... wszędzie. – Gabriel przez chwilę miał wręcz oszalały wyraz twarzy, a jego oczy wibrowały od jasnego blasku.
Podszedł do niego powoli, odsyłając swoje sztylety na ścianę.
– Podążyłem za zapachem kawy – wyjaśnił powoli. – Nagle po prostu znalazłem się w jej kuchni.
– Pachniesz nią – wytknął Gabriel.
Michael przytaknął.
– Wypiłem.
– Anaherą – warknął zirytowany, podchodząc o kilka kroków bliżej, stał już na wyciągnięcie dłoni. – Dotykałeś jej?
Zaniemówił nie tylko przez oskarżający głos Gabriela, ale trafność jego słów. Michael uścisnął nasadę nosa.
– Trzymałem jej rękę – wyjaśnił cierpliwie. – Dlaczego tak bardzo się złościsz? – Spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi, ale szybko poczuł zmartwienie. – Jibrilu, dlaczego tak bardzo się złościsz? – powtórzył powoli i z naciskiem, głos miał spięty.
Archanioł zamrugał gwałtownie, jego nozdrza rozdęły się. Pokręcił głową jakby z ledwością wynurzał się z głębokiego snu.
– Ja... nie mam pojęcia – szepnął. Gwałtownie potarł dłońmi twarz. – Ściany między naszymi światami robią się coraz cieńsze.
– Nawet tak nie mów – warknął Michael, odruchowo i obronnie. Wiedział, że światy zaczną się ścierać ze sobą przez obecność Klucza, ale to było tak szybko. Za szybko.
Gabriel splótł dłonie za głową i zaczął niespokojnie krążyć po zbrojowni.
– Znasz zwiastuny, nie powstrzymamy przeznaczenia...
– Przestań mnie drażnić i przeleć się komuś zwiastować – odburknął Michael, wskakując na blat, przy którym rozłożono kiścienie. Jibril rzucił mu kose spojrzenie, milknąc. – Chociaż tyle, że Lucyfer nie przybył, wtedy dopiero można by panikować.
Gabriel nie mógł się z tym nie zgodzić. Wsparł dłonie o blat i zapatrzył się w ostre kolce broni.
– Co tak naprawdę sprawiło, że poszedłeś do niej?
Michael napiął mięśnie, ale postarał się rozluźnić, bo wiedział, że nie miał nic złego na myśli.
– Poszedłem za kawą. – Kącik jego ust wykrzywił mały uśmiech na widok niedowierzania przyjaciela. – Za nieszczęsną kawą, Gabrielu. Nie myślałem o Anaherze. Ona po prostu ją przygotowywała.
Archanioł w oszołomieniu pokręcił głową.
– To niebywałe.
Zgodził się z nim, bo było to doprawdy fenomenalne doświadczenie – ludzie od wieków w jakiś sposób sprowadzali ich na Ziemię. Każdy taki czyn jednak był popełniany za ich zgodą, światłoskrzydli zawsze wiedzieli z jakiego powodu zstępują z Nieba. Teraz natomiast wydarzyło się to prędzej niż mgnienie sekundy, bardziej naturalnie niż użycie przyrodzonej mocy.
– Czy wiesz... – Michael skrzywił się przez ból, który przeszył jego skronie setką igieł. Mina Gabriela była bliźniaczym odbiciem cierpienia.
– Niech świat da odpoczywanie... – Gabriel urwał i zamrugał gwałtownie. – Czekaj, czy on naprawdę dalej istnieje?
Wymienili równie zdumione spojrzenia. Jeśli mogliby to zaklasyfikować, było to sprzeniewierzenie średniego szczebla. Głupie, lekkomyślnie rzucone słowa, które mimo wszystko powinny się skończyć zgonem anioła, bo w kwestii tajemnic wszechświata mieli trzymać gęby na kłódkę. Michael odczuwał sprzeniewierzania jak ciosy ostrzami nie tylko w umysł, ale swoją esencję. Tuż za nim, zawsze, podążał szept pożegnania. Ostatni głos sprzeniewierzającego się bywał wściekły, ponieważ sprzeniewierzający się był tak zły, a czasem brzmiał na rozżalonego, bo istota rozumiała, że popełniła nieodwracalny błąd.
Teraz nie czuli niczego. Jakby nic się nie wydarzyło.
Michael szukał i szukał, aż w końcu zeskoczył z blatu i wraz z Gabrielem podążyli ku Ziemi.
Znieruchomiały anioł klęczał na miękkiej trawie, dłonie zakopane miał głęboko, głęboko w mogile. Zważywszy na datę grób był świeży, jednak został przykryty sztuczną nawierzchnią.
Michael stanął nieopodal, rozglądając się wokół w poszukiwania czegoś, co mogłoby im zagrozić. Cmentarz jednak był przeraźliwie cichy. Nie było nawet żałobników, przechadzających się między alejami ocienionymi przez rozłożyste dęby. Archanioł zauważył w oddali małą kaplicę oraz budynek gospodarczy. Ktoś znajdował się w środku, ale wnioskując po krzątaninie, szybko nie skończy posiłku.
Gabriel powoli przyklęknął na jednym kolanie przy aniele.
– Co się stało? – zapytał w napięciu.
Anioł Współczucia pokręcił głową oniemiały. Michael wyczuwał od niego smród przerażenia, ale też gdzieś w nim kotłowała się złość, rozżalenie i tak rozdzierający ból, że ledwo dało się na niego patrzeć. Anioły jego hierarchii miały tak wrażliwe usposobienia, jak tylko można to sobie wyobrazić. Najczulsze, najbardziej wyrozumiałe ze wszystkich boskich stworzeń. Oni panowali nad bytami stróżującymi, przemieszczającymi się ostrożnie po świecie, a przede wszystkim pilnowali doczesności. W związku z tym, jak rozwijał się świat, wiele z nich orbitowało wokół szpitali, sierocińców i miejsc wielkich tragedii. Byli świadkami tego, co się działo i wiedzieli, jak później pomagać tym ludziom.
Klęczący przy grobie sprawiał wrażenie zbyt zaangażowanie w to jedno, maleńkie istnienie. Jego zbyt ludzką twarz moczyła kaskada łez, niemożliwa do powstrzymania.
– On umarł – załkał, a ramiona zadrżały mu od rozdzierającego ciało szlochu. – On nie powinien umrzeć, to największe skurwielstwo, że on umarł.
Wymienili spojrzenia z Gabrielem, ale Michael pokręcił głową. Czy był to mały wyjątek i wszechświat rozumiał głębię bólu tego anioła? Nie wiedzieli jak inaczej wytłumaczyć to zachowanie i brak reakcji. Mogli się tylko domyślać, jakie słowa wcześniej padły.
– Powinieneś pójść... – Gabriel złapał go za ramię, ale anioł wyrwał się z uścisku.
– Tu moje miejsce, tu sczeznę – warknął, pochylając głowę niżej.
Michael patrzył na niego ze smutkiem. Gotów był napluć Stwórcy w oblicze, żeby tylko odejść.
Gabriel podniósł się i podszedł do Michaela. Obaj odeszli w stronę wylotu cmentarnej alejki.
– Nic z tego nie rozumiem. – Gabriel przesunął palcami po brodzie, różane spojrzenie wbite miał w klęczącego. – Nikt od jakiegoś czasu nie prosił o Kotwiczenie z człowiekiem, a patrząc po jego reakcji... powinien.
Dobrze wiedzieli, że Kotwiczenie z ludźmi było skrajnie niebezpieczne. Znalezienie swojej własnej Kotwicy, kogoś do kochania na wieki, stało się dla aniołów tylko smutnym marzeniem. Obie strony mogły podczas tego czynu umrzeć, jeśli połówki nie było sobie przeznaczone – a ciężko ryzykować życiem osoby, którą się kochało.
– Wezwij Chamuela – odezwał się Michael cicho, gdy patrzenie na cierpienie anioła stało się zbyt ciężkie. – Pocieszy go i zabierze do Nieba, by odpoczął.
Iskry przemknęły przez oczy Gabriela, gdy wykonywał prośbę. Zostali jednak, póki Archanioł nie przybył. Coś w tej sytuacji niepokoiło ich podwójnie – nie tylko przez to, że zakochany anioł lamentował na pół miasta i każdy mógł zostać zwabiony jego płaczem.
Poczuli jego sprzeniewierzenie na własnej skórze, a jednak wciąż mieli przed oczami Anioła Współczucia. Całego i zdrowego, lecz z kompletnie, nieodwracalnie, roztrzaskanym sercem.
*
Lucyfer nie poczuł zapachu kawy ani Anahery w Niebie, ponieważ Piekłem wstrząsnęło drgnięcie, które sprowadziło do niego Aeszmę. Upadły starał się przemóc i rozpocząć w końcu poszukiwania informacji o Kluczu. Posady świata jednak zadrżały, gdy nieprzekonany stał na progu biblioteki.
Odwrócił się słysząc nagłe, gwałtowne kroki.
– Z uniżeniem i szacunkiem, ale co się, kurwa, dzieje? – Władca Inkubów nadszedł, gdy Lu zamykał wrota biblioteki. Skinął głową na korytarz, a Arcydemon podążył za nim do gabinetu.
Ognie korony wokół głowy miał przytłumione, a minę porażająco ponurą. Widok nieczęsty na tej twarzy, przez co i Lucyfer porzucił wszelkie możliwe słowa mogące zamydlić oczy. Ashmodai uniósł brwi, gdy Król przeciął gabinet, kierując się w stronę przepierzenia. Rzadko pozwalał się zapuszczać tam postronnym, ale była to wyjątkowa sytuacja.
Aeszma rozglądał się wokół z zaciekawieniem. Od ostatniego razu, gdy wpuścił go do tego miejsca, mięło sporo czasu i doszło tu wiele różnych bibelotów. Spojrzeniem omiótł fresk, odzwierciedlenie sfer niebiańskich, które leniwie wirowały wokół Ziemi oraz Piekła, ale prędko skoncentrował się na Królu.
– Pewnie to najgorszy sposób na zapewnienie o swojej wierności, ale cokolwiek się dzieje, możesz na mnie polegać – zapewnił, a usta Lucyfera rozciągnęły się w łagodnym uśmiechu.
– Wiem, Aeszmo.
Arcydemon pokręcił powoli głową. Wsparł biodro o drabinowy regał i przygarbił ramiona. Przejęcie emanowało z każdego pora na jego gibkim, demonicznym ciele.
– Myślałem, że spadam – przyznał z ochrypłym napięciem w głowie. – Przysięgam, byłem przekonany, że czeluść otworzyła się pod moimi stopami.
Lucyfer zazgrzytał zębami, ledwo utrzymując neutralną fasadę. Aeszma jednak z zamyśleniem wpatrywał się w przestrzeń, wciąż odrobinę wstrząśnięty.
– Nie mogę powiedzieć tyle, ile wiem. – Lu zaczął powoli dobierać słowa, a Arcydemon od razu na niego spojrzał. – Proszę cię jednak, miej się na baczności, obserwuj swoje demony i...
– Zachowaj pełną dyskrecję – machnął na niego ręką. – Wiem, wiem. Musiałem jednak ci o tym powiedzieć. Nie wiem czy kiedykolwiek na własnej skórze czułem aż takie drgania Głębin.
Lucyfer zacisnął usta w wąską, surową kreskę. To prawda, Przepaść przeważnie nie nękała niższych demonów. Najlepszą zabawę miała z Lu, nikogo więcej nie potrzebowała. Zatem drgania, które wyczuł Aeszma, mogły być nawet poza kontrolą Nienazwanego.
– Obserwuj Beritha, Kallixa i Yorrę – poprosił go cicho. – Oni pierwsi będą chcieli zrzucić pęto.
Ashmodai mruknął coś, co do złudzenia przypominało znudzeni, marudni, skurwiele.
– Jak sobie zażyczysz – pochylił przed nim głowę. Płomienie w jego oczach praktycznie zgasły, gdy przyglądał się obliczu Króla. – Nie będę snuć domysłów ani prawić zakichanych farmazonów o walce ramie w ramię. Przybędę, jeśli wezwiesz.
Lucyfer prychnął.
– Módl się zatem, by nigdy nie zadęto w Trąby. – Posłał mu znaczące spojrzenie. Aeszma wzruszył ramionami, jakby w ogóle nie pomyślał o Armagedonie.
– Służę pragnieniom, inne dyrdymały zostawiam mniej powabnym – odparł z niecnym uśmiechem, szybko zastąpionym marsową miną. – Lucyferze, nie wybierasz się teraz na dół sam, prawda?
Sam jeden ale z myślami przepełnionymi pewną ludzką istotą, która równie dobrze mogła być przyczyną tego niebywałego poruszenia. Zbliżył się do swojego demona, żeby położyć dłoń na jego barku. Ognie w oczach Ashmodaia odpowiedziały na rozbłysk gwiazd w spojrzeniu Króla.
– Zrobię wszystko byś ty, twoje demony i całe Piekło nie cierpieli – zapewnił, a Aeszma już zebrał się do protestowania. – Cicho bądź, wypierdku demoniczny. Oczywiście, że się o was zatroszczę, to moja powinność.
Arcydemon wyglądał na niezadowolonego.
– Jak uronię łezkę albo dwie, pozwolisz mi za tobą podążyć?
– Nie, bo jeszcze wrzucę cię do dziury z twoimi demonami na dłużej niż kilka chwil – usta Lucyfera drgnęły od powstrzymywanego uśmiechu. – Jesteś najwierniejszym seneszalem, Ashmodaiu. Pierzaści mogą tylko marzyć o tak oddanych pracownikach.
Aeszma wyglądał na odrobinę urażonego.
– Bardziej obraziłbyś mnie tylko porównaniem do kierownika – wzdrygnął się, jakby ta ludzka profesja była dla niego wstrętna. – Poczułem się odpowiednio odprawiony, mój królu.
– Tak jak powinieneś – sarknął, puszczając ramię demona. – Idź i grzesz dowoli. Wszystko się ułoży, Ashmodaiu. Musi.
Oczywiście ten zachował zdrowy sceptycyzm, co było zrozumiałe. Naprawdę był jednak tym, któremu można było zaufać – wiele demonów miało potwornie przewrotną naturę, coś z czym niektórzy starali się walczyć, inni zaś obejmowali to piętno z rozkoszą. Ashmodai z czułością oddawał się swojej roli, bo naprawdę kochał pieprzenie i dawanie rozkoszy.
A bez stabilnej Przepaści, pozostanie im jedynie pył na wietrze zamiast miłości czy oddania.
Lucyfer nie czekał aż zamkną się drzwi do gabinetu. Zszedł w Głębiny pomiędzy oddechami wyczuwając, że Nienazwany z czystej złośliwości przyczaił się, żeby na niego zapolować. Mięśnie ciała Upadłego napięły się, zawsze w tym miejscu przybierał pełnię swojej postaci, a teraz i tak miał wrażenie, że to za mało. Że jego blask nie przegoni mroku, a żar w żyłach nie spali setki obserwujących go oczu.
Czuł się cholernie obnażony.
Każdy kolejny krok przyprawiony był zgrzytaniem zębów i nieskończonym, siarczystym przekleństwem. Samo więzienie w tej chwili go tu nie chciało – zdawało sobie sprawę z tego, że był strażnikiem, ale instynktownie wyczuwało o wiele większe zagrożenie, niż on sam.
Przyszedł nasssssz chłopiec
Lucyfer wykrzywił usta z niesmakiem.
– Nudzisz się?
Sssstrasznie. Potworrrrnie. Gdzie byłeśśśś?
Ugryzł się w język nim powiedział coś, co zmusi go do ćwiczeń rozciągających. Naprawdę nie miał dziś ochoty na pilates spod znaku skopie dupę niewidzialnemu. A przynajmniej nie w tym stuleciu.
– Tu i ówdzie – mruknął niezobowiązująco. Więzienie napierało na niego z każdej strony, jakby chciało pozbawić go zmysłów. – Widzieliśmy się chwilę temu.
Nienazwany się roześmiał.
Chwila to wiecznośśśść aniołku. Nudna wiecznośśśść.
– Dramatyzujesz, jak zawsze. – Wbrew rozsądkowi Lucyfer uśmiechnął się cwanie pod nosem. – Mogliście być grzeczni i cały świat dalej byłby dostępny dla was.
Ty bessssczelny łachmaniarzu!
Lucyfer zarechotał z jeszcze większą bezczelnością.
– Siedź cicho, a zrobię się milszy – zapewnił. Drżał od stóp do głów, był przerażony i wściekły, ale skoro Przepaść potrzebowała rozrywki, chętnie wbije kij w przestrzeń.
Nienazwany jednak nie miał ochoty na słowne przepychanki. Lu grubo przeliczył się, że powtórzy się utarty schemat ich zwyczajowego spotkania. Zrozumiał to w sekundzie, w której po wypowiedzeniu słów napotkała go cisza, zamiast kolejne wyzwiska i posykiwania.
Och, ta cisza była straszliwa.
A potem zobaczył Anaherę. Lucyfer nie był w stanie przygotować się na widok twarzy i ciała kobiety. Mógł przeczuwać, że ujrzy rozczłonkowane ciała Michaela lub Gabriela. Powykrzywiane, połamane i z agonią w spojrzeniach, oczekujący na ostateczny cios...
Ale kobieta obleczona zwiewnym materiałem, który tylko podkreślał nagie ciało pod spodem, sprawiła, że cofnął się o krok. Musiał przypominać sobie, że to tylko zabawa Przepaści. Udało im się wkraść do jego umysłu i wcale nie patrzył na mały uśmiech znaczący jej usta.
Piekło i Niebiosa nie widziały tak słodkiej twarzy.
Lu przymknął powieki, naprawdę, naprawdę starał się nie patrzeć na te biodra oraz ciemne sutki odznaczające się pod bordową tkaniną. Skóra Anahery lśniła jakby posypano ją drobinami brązowego słońca.
– Najpierw wkrada się do mojego domu, a teraz nie chce nawet na mnie spojrzeć. – Pogodny, melodyjny głos kobiety teraz stał się niższy, lekko chrapliwy.
– Och, patrzyłbym na ciebie, mój promyczku – wyszeptał spiętym tonem. – Gdybyś tylko jednak była ciałem i prawdą. Tak ciepłą, jak tylko druga istota, ale ty... – odetchnął cicho, powoli otwierając powieki. – Tyś tylko ułudą.
Podeszła do niego zbyt blisko. Szelest materiału sprawił, że wbrew woli i wszelkiemu rozsądkowi, zadrżał. Coś było nie tak z jej zapachem. Tylko ta jedna, mała rzecz przypominała mu, że tak naprawdę miał przed sobą Nienazwanego.
– Nie chciałbyś mnie wypróbować? – odszepnęła. Owiała go ciepłym, prawie realnym oddechem. Unosiła się na palcach, a ustami wręcz całowała jego podbródek. – Tylko małe... – ugryzła go tuż pod linią szczęki – skubnięcie.
Syknął przez zaciśnięte zęby. Za ludzkie, za prawdziwe... Lucyfer nie bez trudu rozluźnił powoli swoje ciało. Pozwolił, by ręce tej mary przesunęły mu się po torsie. Ten dotyk sprawił, że przymknął powieki i zmarszczył brwi. Kurwa, ten dotyk...
Zszokowany otworzył szeroko oczy, gdy zacisnęła dłoń na jego fiucie.
– Właśnie tak, już wiesz? – droczyła się, głos wciąż miała powabny, ale także diabelnie rozbawiony.
– Jakim cudem?
Przekrzywiła głowę tak, że policzkiem wsparła się o swoje ramię. Zakołysała się na piętach, jakby zadał jej potwornie trudne pytanie. Wydęła swoje usta, wilgotne od śliny lub jakichś soków – pachniały jak pomarańcze. Nuta, którą wyczuł od kobiety, ale wciąż coś się nie zgadzało.
– Cuda, cuda. – Nie przestawała masować go przez materiał spodni. Sfrustrowany rozdął nozdrza, czuł Anaherę, ale wiedział, że to nie ona.
– Przestań – warknął, dysząc ciężko. Pochylił głowę do przodu, gdy od razu uniosła dłoń. Siliła się na niewinną minę, jednak w spojrzeniu miała mnóstwo okrutnej złośliwości. Płomienna była, jak wszelkie Kotwice, ale... Nie. Nie. Nie.
– Co, niezbyt niewinnie? – wydęła usta. – Powinnam omdlewać na widok twojej pięknej twarzy i wielkiego kutasa? Da się zrobić.
Mrugnęła po czym udała omdlenie, a on odruchowo ją złapał. Wstrząs popłynął wzdłuż jego rąk i sklął siebie za to.
– Nie powinno cię tu być, Kluczu – warknął wściekle, rozumiejąc kim była. Postawił ją na nogi, a skorupa, przypominająca Anaherę westchnęła. Teatralnie otrzepała peniuar i po prostu go z siebie zrzuciła.
Rozzłoszczony obnażył zęby. Pchnęła go do tyłu i nagle poleciał, żeby upaść na miękkim łożu. Weszła na jego biodra, siadając okrakiem, ale nie dotknęła go w innych miejscach. Położyła dłonie we wcięciu swojej talii, przesunęła niżej aż do wzgórka z kręconymi, ciemnymi włosami.
Klucz uśmiechała się uwodzicielsko, ale był to uśmiech również potworny.
Bezduszny.
– Jestem tam, gdzie ty – odparła cicho. – Potrzebuję cię jak powietrza. Jedzenia. Wody. Jesteś moim wszystkim.
Lucyfer zrzucił ją z siebie.
– Przestań łgać, Kluczu – syknął, prawie spopielając to miejsce. A potem zorientował się, że nic nie stoi mu na przeszkodzie, żeby zetrzeć w proch kłamstwo.
Klucz patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, ale nie było w nich serca Anahery ani jej oddania czy pasji.
Była tam tylko bezdenna pustka.
Nicość.
Rozłożył więc swoje skrzydła na całą rozpiętość i z cierpnącą skórą słuchał krótkiego wrzasku Klucza, póki nie spopielił fantazji, jaką Nienazwany siłą wtłoczył w jego umysł.
Jeśli Anahera kiedykolwiek go dotknie, będzie to działo się wyłącznie na jawie, gdy będzie piorunować go rozzłoszczonym wzrokiem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro