Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 6. Słodki poranek

Łapcie jeszcze mały, bonusowy rozdział 💞💞

Całusy, dobranoc!

****

Pierwsze co poczuł, gdy miał rozpocząć swój rutynowy dzień, to zapach kawy. Zatrzymało to Michaela w pół kroku, ponieważ jedną ze smutniejszych rzeczy był fakt, że nie można było jej przyrządzić w Niebie. Nie było to nierealne, ale sama w sobie była nietrwała i znacznie mniej smaczna, niż ta na Ziemi. Porzucił więc swoje upodobanie, bo robienie czegoś na pół gwizdka nie satysfakcjonowało Archanioła.

Teraz jednak ostrożnie i czujnie rozglądał się po swoim Palatium. Chłodne, stalowo szklane ściany przedziwnie uwydatniały ten zapach. Sam pałac wciąż był cichy, względnie spokojny. Słyszał swoje Anioły, które na placu ćwiczebnym wykonywały rutynowe szkolenia, a w samym budynku było może pięć esencji, które wyczuwał. Paepar utyskując na kogoś, kto nie zrobił czegoś pod jego linijkę, przechodził przez dziedziniec...

Dziwne, żadna z tych istot nie promieniowała kawą.

Szedł dalej ze zmarszczonymi brwiami, a zapach zdawał się z nim bawić. Zbiegł z prywatnego piętra do kwater dowództwa, lecz te były puste. Na dole w prywatnej zbrojowni nie działo się nic. Wiedziony impulsem opuścił wnętrze i udał się przez portyk do Poligonu.

Zdezorientowany obejrzał się przez ramię.

Nie, jednak nie miał omamów, faktycznie stanął w korytarzu między salonem a kuchnią w domu Anahery. Zapach kobiety oraz kawy zmieszał się w jedno, aż gorąc uderzył do głowy Archanioła, wypierając z jego ciała chłód. Przenigdy nie czuł czegoś takiego – czegoś tak niebywale hipnotyzującego, jakby jeden łyk miałby przenieść go dalej poza jego esencje, Niebo i każdy znany mu świat.

Przełknął ciężko nim zrobił krok do przodu. Anahera była wyraźnie zaspana. Wciąż miała na sobie ten, oględnie rzecz ujmując, kawałek materiału, którym najwyraźniej była jej piżama. Jaśniejąca, brązowa skóra kobiety zdawała się mieć jeszcze głębszy kolor przez kremowy odcień odzienia.

Zamarł w pół kroku, z dłońmi zbyt wysoko uniesionymi i w dodatku oddalonymi od tułowia.

Niech to nieszczęścia zdejmą, on chciał ją przytulić.

Wzdrygnął się, jakby to była najbardziej odrażająca rzecz na świecie. Kobieta wybrała moment, by odwrócić się w jego kierunku, gdy miał minę najpaskudniejszego mordercy na świecie.

Wrzasnęła rozdzierająco, rzucając w jego głowę dzbankiem pełnym kawy.

– Może jakieś dzień dobry? – mruknął Michael, zatrzymując szkło przed swoją twarzą. Ze smutkiem spojrzał na kroplę, które rozchlapały się wokół. Kilka spadło mu na koszulę, ledwo czuł ich ciepło, ale za to zapach zostanie z nim na dłużej.

– Psia krew! – wysapała w końcu, łapiąc się za serce.

– Raczej rozlana kawa – westchnął ze smutkiem, a dzbanek pod jego komendą spokojnie opuścił się na blat kuchenny po jego lewej stronie.

Biodra Anahery uderzyły o szafki, gdy wycofała się, wciąż ciężko dysząc. Michael poczuł zaniepokojenie jej stanem.

– Anahero, czy powinienem wezwać pomoc?

– Dzwoń na sto dwanaście, bo mam jakiegoś obcego psychola w domu! – krzyknęła zduszonym głosem, a kąciki ust Michaela lekko drgnęły.

– Wybacz, ale chyba pomyliłaś mnie z Lucyferem – łagodny głos i słowa sprawiły, że parsknęła śmiechem.

Brzmiał odrobinę histerycznie, ale sprawił, że rozluźniła ramiona. Przeczesała dłonią włosy, a gdy zebrała się w sobie, w końcu spojrzała mu w twarz.

Na słodkie niebiosa, jak łatwo było zatracić się w tych oczach.

Spojrzenie Lucyfera zawsze było bezmiarem, ale to, co kryło się w Anaherze...

Michael chrząknął cicho i zerknął na kawę.

– Napijesz się? – zapytała ciężkim tonem dobrej gospodyni, która nie chciała już rozbić dzbanka na jego głowie. Chyba. Zaskoczony zwrócił się ku niej, prewencyjnie robiąc krok w tył.

– Nie chcesz mnie już stąd wyrzucić? – upewnił się, a kobieta przewróciła oczami. – Krzyki, rzucenie przedmiotami i porównanie do Lu daje takie wrażenie.

Złościła się na siebie, że chciała się uśmiechnąć, przez co wyszedł na jej twarzy dziwny grymas.

– W każdej sekundzie mogę się rozmyślić – ostrzegła, ale zaczęła pobrzękiwać talerzami i kubkami. Mruczała do siebie, że i tak się go nie pozbędzie, ale udawał, że wcale tego nie słyszał. Obserwował ją uważnie, może zbyt czujnie. Chrząknął i odwrócił twarz, gdy ponownie koszulka podjechała jej wyżej na brzuchu. Zauważył kilka białych plamek na odsłoniętej skórze. – Chciałabyś coś zjeść? Niestety mnie mdli rano na myśl o jedzeniu, więc nie dołączę...

– Dziękuję, ale nie jadam.

Oczy Anahery zrobiły się ogromne. Z dwoma kubkami w dłoni zabrała dzbanek z kawą i poprowadziła go do małego stołu przy oknie w salonie.

– Czyli żywicie się tylko blaskiem... – ściszyła głos, jakby nie wiedziała, czy mogła to powiedzieć. – Boga?

Michael posłał jej leniwe spojrzenie, a kobieta się zakłopotała.

– Ludzkie pożywienie jest smaczne, ale nie działa na nas tak jak na ciebie – wyjaśnił oględnie, wzrokiem przesuwając po twarzy Anahery. – Może oprócz kawy.

Wyszczerzyła się w króciutkim uśmiechu. Opromieniona blaskiem poranka, tym przepięknym, miękkim światłem możliwym do uchwycenia tylko przez kilka chwil, wyglądała jak najpiękniejszy obraz. Piękniejsza niż cokolwiek na tym świecie.

Wesołość spełzła z jej twarzy, gdy z piętra usłyszeli kaszel babci.

Michael opuścił spojrzenie na ciemną taflę kawy. Nie rozumiał tych potrzeb, jakie przebudziły się w nim, odkąd tylko ją zobaczył. Chciał zrozumieć kobietę, dostroić się do trybu życia, do pragnień, jakie odczuwała.

Nie wiedział, jak po prostu nie rzucić się przed nią na kolana, jakby tam było jego miejsce.

Pewnie dlatego ludzie wierzyli w diabła, który wiódł na pokuszenie. Anahera była jak Lucyfer, roztaczała wokół siebie aurę niemożliwą do zignorowania.

Zauważył, że zaczęła rozcierać dłoń, która lekko drżała.

– Czy dzieje się coś złego? – zapytał pokracznie. W życiu kobiety nie było chyba aktualnie momentu, który nie określiłaby mianem złego.

– Ach, tak? – Zaskoczona spojrzała na swoją dłoń. – Po prostu... stres. Mam takie napady od jakiegoś czasu.

Dłoń miała sztywną, a paliczki drgały. Michael wyciągnął ku nieswoje dłonie.

– Mogę? – Pytanie wyszło zdecydowanie zbyt ochryple. Niepewnie wyciągnęła ją ku niemu, ledwo powstrzymał syknięcie na kontakt ich skóry. Spomiędzy warg Anahery wyrwało się małe sapnięcie. – Daleko mi do Anioła Uzdrowień, ale podczas treningu z mieczem czasem każdemu udaje się przeforsować.

Śródręcze miała potwornie spięte, jakby ktoś zabetonował staw. Michael metodycznie pracował kciukami, przesuwając spięte punkty, rozluźniając dłoń kobiety. Ciepło jej ciała przechodziło na niego, odganiając w niepamięć arktyczny chłód, który od eonów skuwał jego kości.

– Nie wiedziałam, że aniołowie wciąż walczą – szepnęła, po czym zatrzepotała rzęsami jakby wyrywała się z objęć snu. – Oczywiście, że wiedziałam, wciąż walczycie z szatanem!

Posłał jej delikatny, ledwo zauważalny uśmiech.

– To niebywale skomplikowana sprawa, Anahero – odparł. Głos Mika'ila, jakby wbrew rozsądkowi, opadł o oktawę przy jej umieniu.

Kawa z wolna stygła, a on, choć zwabiony tym zapachem, nie mógł zmusić się, by zerwać kontakt ze skórą kobiety.

– To pewnie jedna z tajemnic świata, której nie dostąpię? – Przekrzywiła głowę, a on prychnął.

Prawda była taka, że rozpaczliwie pragnął powiedzieć wszystko. Wyszeptać każdą tajemnicę, jaką posiadał, ale nie mógł. Spojrzał na Anaherę ze smutkiem –nieważne co czuł podczas patrzenia na nią, nie mógł pozwolić sobie na sprzeniewierzenie. Zwłaszcza w obecności Klucza.

Postarał się dobrać słowa ostrożnie, balansując na tej cienkiej linii boskiej aprobaty. Michael nie czuł napięcia, które zawsze towarzyszyło tego typu rozmowom i założył, że słowa, o których pomyślał, mogły pójść w świat.

– Nigdy nie wiadomo, co szykuje los, ale jest wiele spraw, na które patrzysz inaczej, niż jest w rzeczywistości. – Praktycznie pozbył się skurczu dłoni kobiety, ale nie był w stanie jeszcze jej puścić. – Nie odrzucaj tego, co znasz, przez to, że teraz poznałaś i nas. – Powoli przeniósł wzrok w górę ręki kobiety, po przedramieniu pokrytym ciemnymi włoskami, które zaczęły się unosić przez gęsią skórkę. Odrobinę za długo wpatrywał się w jej usta, nim w końcu zobaczył szeroko otwarte oczy. – Trening mój i moich aniołów nigdy nie ustaje, zawsze jesteśmy gotowi, ale nie na Lucyfera.

Mięsień na twarzy Michaela nieznacznie drgnął, miał jednak nadzieję, że nie zwróciła na to uwagi. Prawie się zagalopował.

– Wciąż nie wierzę, że przybyliście do mnie – odmruknęła cicho, gdy wyrwała się z tego stanu. – To jak sen i myślałam, że nim zostanie...

– Ale znów przybyłem.

Przytaknęła, ale po chwili przekrzywiła zafrasowana głowę.

– Modliłam się po wstaniu, jak zawsze. Dlaczego dopiero teraz?

Niechętnie wypuścił miękką dłoń, świadomy, że w końcu przyszła na to pora. Podniósł w zamian kubek i zasalutował nim.

– Bardzo lubię kawę – odparł, a Anahera zasłoniła ręką usta, by nie roześmiać się w głos.

– Zero różańców i kofeiny w tym domu. Zmuszasz mnie do potwornych wyrzeczeń...

Michael roześmiał się nisko, a srebrny pył opadł z jego włosów. Anahera patrzyła na to całkowicie urzeczona.

– Skąd pomysł, że przyciągają mnie rzeczy, a nie człowiek?

Niech to szlag, zabrzmiał jak Lucyfer. Patrząc po minie kobiety, dokładnie tak brzmiał – nisko, uwodzicielsko i zbyt grzesznie, by w ogóle nazywać się Archaniołem. Poruszył się niespokojnie na krześle, jej babcia ponownie zakaszlała.

– Nie powinienem cię zatrzymywać – powiedział, ale od wstania powstrzymała go gestem.

– Zostań, umiem już rozpoznać każde najmniejsze kaszlnięcie – pokręciła głową ze zmęczeniem. – Przed zejściem sprawdzałam, czy czegoś jeszcze nie potrzebuje.

Ramiona Anahery opadły, oplotła palcami swój kubek i odwróciła od niego twarz. Zapatrzyła się w mały ogródek przed domem.

– Czy mogę ci dziś jakoś pomóc? – zapytał ponownie, wbrew rozsądkowi.

Posłała mu takie spojrzenie, że wiedział, jakiej pomocy pragnęła, a której niestety nie mógł udzielić.

W tym momencie – opromieniony piękny słońcem, rozgrzany kawą i obecnością kobiety – był żywcem zjadany przez wyrzuty sumienia. Choć gorąco tego pragnął, nie mógł powiedzieć Anaherze, że czas jej babci na tym świecie skończył się sześć miesięcy temu i teraz trzymała się każdego skrawka siły, jaki miała, tylko dzięki modlitwie oraz miłości do swojej pięknej, załamanej wnuczki.

Nie sądził, że był w stanie odczuwać taki ból w imieniu ludzkiej istoty.




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro